Ciężko chorą mamę cudem sprowadziły z Włoch do Tajęciny pod Rzeszowem. Teraz proszą dobrych ludzi o datki na leczenie i o modlitwę

Czytaj dalej
Fot. Archiwum rodzinne
Beata Terczyńska

Ciężko chorą mamę cudem sprowadziły z Włoch do Tajęciny pod Rzeszowem. Teraz proszą dobrych ludzi o datki na leczenie i o modlitwę

Beata Terczyńska

Ta historia porusza i chwyta za serce, a jednocześnie jest świadectwem ogromnej miłości, woli walki, siły, ale i nadziei. 66-letnia kobieta we Włoszech doznała rozległego wylewu. Jej córki, po prawie trzech miesiącach walki z włoskim systemem prawnym i tamtejszą służbą zdrowia, sprowadziły mamę do Polski. Teraz walczą o to, by miały ją za co rehabilitować.

Pani Helena we Włoszech dorabiała sobie do niewielkiej polskiej emerytury. Wyjeżdżała za granicę od 1993 r., po restrukturyzacji i utracie pracy w Polsce. Od kilkunastu lat pracowała właściwie u jednej rodziny - w Neapolu. Jako opiekunka.

Nagle kontakt z mamą się urwał

Córki miały z nią codzienny, naturalny kontakt.

- Mama była z nami na bieżąco, a my z nią. W dobie internetu to łatwe. Przed wypadkiem ostatni raz rozmawiałyśmy 3 sierpnia, w poniedziałek rano. Po południu już nie odczytywała wiadomości na WhatsApp, nie zgłaszała się ani na włoską, ani na polską komórkę. Dzień później i kolejny... cisza. To mnie i siostrę Basię mocno zaniepokoiło, bo było do mamy niepodobne. Czułam, że coś jest nie tak, bo nawet, gdy mamusia była zajęta, to po godzinie, dwóch, oddzwaniała.

66-latka w tym czasie przebywała w Sorrento.

- Pojechała ze swoją pracodawczynią, która spędzała tam miesiąc wakacji. Niestety, nie znałyśmy jej numeru komórkowego, a jedynie stacjonarny w Neapolu. Szwagier przypomniał sobie, że mama pokazywała mu kiedyś zdjęcie budynku kompleksu, w którym miały mieszkać. Odnaleźliśmy go przez Google Maps. Trafiłam w internecie na człowieka, który wynajmuje tam mieszkania. Była szansa, że mówi po angielsku, więc zadzwoniłam. Przedstawiłam się, powiedziałam, że szukam mamy. Na początku mi nie wierzył. Tłumaczył, że nie zna takiej osoby. Przyznałam, że to możliwe, bo obiekt jest dość duży, ale poprosiłam, czy mógłby podejść do portiera i zapytać. Zgodził się - opowiada pani Mariola.

Wtedy siostry dowiedziały się, że mama trafiła do szpitala Cardarelli w Neapolu.

- Zaczęłyśmy tam wydzwaniać. Nikt nie odbierał, a wykonałyśmy chyba kilkadziesiąt połączeń.

Kupiły bilety lotnicze i 6 sierpnia dotarły do Neapolu. Szybko taksówka i do szpitala. Pani Helena leżała na neurochirurgii, w stanie krytycznym. Była nieprzytomna, pod maską tlenową.

- Miała zamknięte oczy, ale jestem pewna, że nas słyszała, bo ścisnęła mnie za rękę i tętno jej wzrosło - wspomina pani Mariola. - Byłyśmy w szoku, nie ukrywam. Nikt się nie spodziewa takiego widoku, takiej sytuacji, pomimo przeczuć.

We Włoszech walczyły o operację mamy

- Kiedy powiedziano nam, że stan jest krytyczny, że doszło do rozległego wylewu krwi do mózgu, telefonicznie skonsultowałyśmy się z polskimi lekarzami. Jeden ze stażystów pozwolił nam nagrać komórką film ze skanu tomografii komputerowej, bo pełnej dokumentacji ze szpitala nie dostałyśmy i nie mamy do dziś. Usłyszałyśmy od lekarzy z kraju, że jedyną, minimalną, ale szansą jest odbarczenie krwiaka. Włosi nie zgodzili się na to. Jest mi trudno oceniać, czy z medycznych powodów uznali, że to jest niemożliwe, czy z innych - opowiada pani Mariola.

Nie chciałabym też drugi raz usłyszeć przerażającego pytania, które padło wtedy z ich ust: „Chcecie, żebyśmy z tą krwią wyssali mamie mózg?“ Nie dość, że odmówiono operacji, to ordynator zapowiedział, że zamierza wysłać mamę do innej placówki. Jak się potem okazało - szpitala o niższych referencjach. Tłumaczył, że u niego na intensywnej terapii nie ma już miejsca. Nie zgodziłyśmy się na to, ale oczywiście nie miałyśmy wiele do powiedzenia.

Kobiety zastanawiały się, co w tej sytuacji zrobić. Przypomniały sobie o istnieniu kobiety, do której mama też chodziła pracować - dość wysoko postawionej polityk w Neapolu, która zawsze chodziła z ochroną.

- Cudem odnalazłyśmy jej numer w jakiś starych notesach. I drugi cud, że odebrała telefon, choć wyświetlił się jej kierunkowy z Polski. Poprosiłam o pomoc i zdaje się zadziałała, choć tego wprost nie powiedziała. Jednak następnego dnia, kiedy przyszłyśmy do szpitala, już oznajmiono nam decyzję, że mama zostaje. Nagle znalazło się miejsce na OIOM.

Czy kobieta padła ofiarą napadu?

Skąd te obrażenia u mamy? Tego co się wydarzyło wcześniej, dotąd córki nie wiedzą.

- Według włoskich lekarzy doznała wylewu wskutek upadku. Wiemy, że mama w poniedziałek po południu, w swoim wolnym czasie, miała pójść sprzątać do drugiej pani w Sorrento, chcąc sobie w ten sposób dorobić. Rzekomo przewróciła się w łazience.

Kobiety podejrzewają jednak, że mogła paść ofiarą napaści. Skąd te przypuszczenia?

- Jeszcze pierwszego dnia, gdy ją zobaczyłyśmy i odsłoniłyśmy nakrycie, zwróciłyśmy uwagę, że ręce i nogi miała posiniaczone i podrapane, jakby się broniła. Zdjęć nie robiłyśmy, bo nie miałyśmy wtedy do tego głowy. W szpitalu obdukcji nie wykonano.

Zwracają uwagę, że poza tym stłuczenia mózgu były obustronne, a nie jednostronne. Kolejna rzecz: w dokumentacji z karetki widnieje zapis: okoliczności nieznane. Między innymi dlatego wynajęły prawnika z Rzymu, który w ich imieniu zgłosił sprawę do prokuratury.

Pani Mariola zaznacza, że mama przez cały pobyt we Włoszech bardzo uważała i im też wpoiła tę ostrożność: żadnej biżuterii, żadnych torebek, wszystko po kieszeniach, najlepiej chodzić w parach. Ten region uchodzi bowiem za niebezpieczny. Często dochodzi do ataków, grabieży, pobić.

- Mama kiedyś przeżyła napad. Podjechał do niej jakiś bandyta na skuterze i ciągnął za torebkę po chodniku, bo jakoś odruchowo ją przytrzymała. To było wiele lat temu, ale potem była już przeczulona. Chodziła ubrana bardzo skromnie, żeby nie zwracać na siebie uwagi.

Macie żal do pracodawczyni, że was nie poinformowała o wypadku?

- Tak. Tłumaczyła się, że nie miała z nami kontaktu, a tak w ogóle to lekarze twierdzili, że to nic poważnego a potem nie chcieli udzielać informacji obcym osobom.

Przez ponad dziesięć tygodni pani Helena przebywała na OIOM-ie. Ponad dwa miesiące - pod respiratorem. Córki mogły widywać mamę po godzinie dziennie, zamiennie. Były takie okresy, kiedy ze względu na pandemię koronawirusa w ogóle nie pozwolono im wchodzić. Stały wtedy pod szpitalem i czekały na jakiekolwiek informacje. Chciały być blisko.

- Włoscy lekarze nie oddzwonią na polską komórkę. To wykracza poza ich kompetencje. Kupiłyśmy więc tamtejszą kartę. Każdego dnia mama walczyła o życie, a my drżąc o nią, walczyłyśmy z obcym systemem prawnym, uprzedzeniami lekarzy, ich niewystarczającą znajomością języka angielskiego i wieloma innymi przeciwnościami.

NFZ, Ministerstwo Zdrowia, Kancelaria Prezydenta RP... Znikąd pomocy

Dzięki pomocy finansowej rodziny, po niemal 3 miesiącach, udało się im sprowadzić panią Helenę do Polski, do podrzeszowskiej Tajęciny.

- Próbowałyśmy ściągnąć mamę do kraju jeszcze wtedy, gdy leżała pod respiratorem, ale w grę wchodził tylko prywatny transport lotniczy, na który nie było nas stać, bo koszt to ok. 100 tys. zł. Pukałam do wszystkich możliwych instytucji. NFZ, Ambasada RP we Włoszech, Ministerstwo Zdrowia, Ministerstwo Sprawiedliwości - Fundusz Sprawiedliwości, Ministerstwo Obrony Narodowej, Kancelaria Premiera, Kancelaria Prezydenta RP. Wszędzie spotykałam się z odmową albo brakiem odpowiedzi. Pomimo tego, iż mama jest obywatelką RP i posiada prawo do świadczenia emerytalnego w Polsce. Gdy mama się wybudziła, włoscy lekarze twierdzili, że transport samochodowy wciąż jest niemożliwy, zbyt niebezpieczny.

Siostry uparły się jednak.

- Był taki moment, kiedy Włosi planowali zabranie mamy do jakiegoś ośrodka rehabilitacyjnego. Na pytanie, kiedy i dokąd, usłyszałam, że dokładnie nie wiadomo, ale może to być nawet północ kraju - opowiada pani Mariola. - Skoro mogą zawieźć i mamę na drugi koniec Włoch i nie widzą w tym problemu, to do Polski nie możemy? Wydało się nam to dziwne. Długo z siostrą myślałyśmy, jaką decyzję podjąć. Postanowiłyśmy, że jednak spróbujemy przetransportować mamę do Rzeszowa. To było ryzyko. Ogromne. Ale nie mogłyśmy pozwolić na to, żeby trafiła nie wiadomo, gdzie i leżała sama, bez bliskich przy niej. Pandemia się rozpędzała. Nie wiadomo było, czy zaraz nie zamkną granic.

Kobiety rozpoczęły starania o ambulans. Organizacja zajęła im sporo czasu.

- Sama karetka z ratownikami nie była problemem. Dużo trudniej było znalezienie do niej anestezjologa. Procedura jest taka, że to lekarz zabierający pacjenta przejmuje na siebie odpowiedzialność. Ale udało się nam. Przyjechała wspaniała ekipa.

Wstrząsające odkrycie. "Zdążyłyśmy w ostatniej chwili!"

W karetce wyszło na jaw coś, co panią Mariolą wręcz wstrząsnęło.

- Lekarz, który jechał z nami w karetce dostał część dokumentacji medycznej, do której nie miałyśmy wcześniej dostępu. W nocy, kiedy mama zasnęła, czytałam, co jest napisane w tych dokumentach. Natrafiłam na dwukrotny zapis włoskich lekarzy, że w środę rano „szpital kontaktuje się z rodziną i ta nie wyraża zgody na ratowanie życia i podjęcie akcji reanimacyjnej"

- opowiada.

- Nie mogłam w to uwierzyć! Jak można tak kłamać i się pod tym podpisać? Nikt do nas nie dzwonił! Poprosiłam chłopaków z karetki, by się na chwilę zatrzymali. Z nerwów musiałam wyjść na powietrze - dodaje.

Pani Mariola zdała sobie sprawę, że gdyby nie pojawiły się w szpitalu po dwóch dniach od wypadku mamy, lekarze nie podjęliby czynności ratujących życie. - Zdążyłyśmy w ostatniej chwili!

Dodaje jeszcze, że w tym czasie, kiedy rzekomo placówka dzwoniła do nich, one nie mogły odebrać, bo przecież lądowały w Neapolu.

- Liczymy na to, że dokładnie zostaną sprawdzone bilingi. Prawda jest też taka, że w momencie, kiedy wpadłyśmy do szpitala, od razu podpisałyśmy zgodę na intubację mamy. To była pierwsza, najważniejsza rzecz.

Na jeszcze jedną kwestię w tej sprawie zwraca uwagę.

- Kiedy po raz pierwszy pojawiłyśmy się w szpitalu zanotowali „Wezwano rodzinę. Wytłumaczono sytuację“. Ale dopiero wtedy pojawia się moje imię i numer telefonu, który im podałam. We wcześniejszych wpisach go nie ma, więc gdzie dzwonili?

W ośrodku w Tajęcinie trwa walka o powrót do zdrowia

Pani Helena bardzo dobrze zniosła transport. Trafiła do ośrodka Rehamed Center w Tajęcinie, gdzie wszyscy robią co mogą, by rehabilitacja dała efekty. Kobieta ma porażenie czterokończynowe, rurkę tracheotomijną, jest karmiona przez peg.

- Mama zapewniła nam byt, wykształcenie i ogrom miłości. Nie możemy pozwolić, aby po tych wszystkich latach wyrzeczeń, jej marzenie bycia blisko nas się nie spełniło. Wiemy, że nie odzyska pełnej sprawności, może nigdy nie stanie na nogi, nie usiądzie, choć, kto wie... Walczy jak lwica. Przecież po dwóch miesiącach wybudziła się ze śpiączki, zaczęła samodzielnie oddychać. Ma czucie w rękach i nogach. Podpór w nogach także.

Córka widzi, że nie ma w mamie buntu, niezgody na to, co ją spotkało.

- Przyjmuje rzeczywistość z pokorą, z godnością. Kiedy nas widzi, jej twarz promienieje. Reaguje na nas i personel ośrodka - mówi. - Mama zadziwiała mnie całe życie, ale w tej chwili jeszcze mocniej. Naprawdę jest pogodna, pomimo doskwierającego jej ogromnego bólu. Jak się okazało, Neapol zafundował jej pięć potężnych odleżyn i to takich wielkości dłoni: trzy na kości krzyżowej, dwie na piętach. Przez nie pojawiły się infekcje.

Dodaje, że cały sztab ludzi pracuje nad tym, żeby rozluźnić spastykę mięśni, która powstała po wylewie.

- To jest powoluteńka praca, krok po kroku.

Pani Mariola była przy mamie przez 5 tygodni. Teraz zmieniła ją siostra, która na co dzień pracuje jako pielęgniarka anestezjologiczna, opiekując się pacjentami chorymi na COVID-19, tymi w najcięższym stanie.

- Basia jest medykiem z powołania, kocha swoją pracę. Będąc blisko niej, wiem, ile serca zostawia pacjentom, którzy są odcięci od swoich bliskich. Wiem, że nie zamieniłaby tej pracy na żadną inną, bo to jest jej powołanie.

W normalnych czasach córki mogłyby dojeżdżać z Rzeszowa do mamy. W covidowych - tak łatwo nie jest. Chcąc być przy pani Helenie, nie mogą sobie tak swobodnie wchodzić i wychodzić, ale zostać na miejscu dłużej, a wcześniej przejść testy. Radzą sobie logistycznie, choć obie mają swoje domy, po dwójce dzieci, dużo zwykłych, codziennych obowiązków, pracę.

- Nie jest to proste, ale dla chcącego... Naszym celem jest, żeby mama poczuła, że to wszystko ma sens. A ona ma ogromną wolę życia. Kiedy jej coś opowiadam, pytam, czy pamięta, kiwa głową. Robi miny jak zawsze. Z jej mimiki można wyczytać wszystko. Śmieszą ją te same rzeczy, co wcześniej. Ma to samo poczucie humoru.

Córki proszą o pomoc

Jakie są rokowania?

- Będziemy się starały usprawnić mamę na tyle, na ile to będzie możliwe. Nic ponad to. Jak długi to może być proces, to jest niezbadane, bo mózg ludzki jest nieodgadniony. Każdy pacjent reaguje inaczej. Nasza mama chłonie, chce, stara się. To widać w każdym jej ruchu, w każdej jej emocji.

Pytamy też czy mają chwile załamania?

- Kiedy przychodzą takie momenty, siostra mnie podnosi. Kiedy ona ma chwile zwątpienia, wtedy ja ją wspieram i mówię „do przodu“.

Miesięcznie leczenie mamy kosztuje ok. 23 tys. zł.

- Oszczędności już się nam skończyły. Nasze wspólne dochody nie wystarczą. Dlatego założyłyśmy akcję „Ratujemy Mamę“ na zrzutka.pl. Mama zawsze powtarzała, że największą wartością i radością jest pomoc innym ludziom. Tak nas wychowała. Dlatego prosimy wszystkich z otwartymi sercami o najdrobniejsze nawet wpłaty, o dobre słowo i modlitwę.

Tu możesz pomóc: Ratujemy Mamę

Beata Terczyńska

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.