Zdarza się Wam szperać w zasobach antykwariatów w poszukiwaniu starych książek, białych kruków, pierwszych wydań, autografów? Jeśli tak, to z pewnością nie raz zastanawialiście się, jaka jest historia książki, która właśnie trafiła w wasze ręce. Kim był jej pierwszy właściciel lub właścicielka, jaką drogę przebyła, zanim została wystawiona na sprzedaż? Ja takie pytania stawiam bardzo często i czasem udaje mi się uzyskać choćby częściową odpowiedź...
Jesienią 2022 r., przygotowując się do pracy nad tekstem o możliwym rozpadzie Rosji, przeglądałem rosyjskojęzyczne źródła, chcąc sprawdzić, jak przebiega tzw. dyskurs „odśrodkowy” w społeczeństwie, którego bezpośrednio dotyczy. Byłem ciekaw, czy w ogóle o upadku Rosji jako organizmu państwowego w kształcie, jaki znamy, w samej Rosji, mówi się i pisze. Owszem, pisze się, ale nie „w samej Rosji”. Głównie na łamach mediów „niezależnych”, „opozycyjnych” - jednym słowem, portali internetowych umieszczonych na serwerach ulokowanych poza terytorium Rosji przez rosyjskich dysydentów, ewentualnie przedstawicieli mniejszości etnicznych mieszkających na emigracji.
To, co udało mi się znaleźć - wszystkie wywiady, artykuły, sprawozdania i relacje filmowe - dotyczyło współczesności. Rozpad Rosji, szansa na jego realizację, postrzegane były przez pryzmat toczącej się właśnie wojny i oczekiwanej porażki Kremla. Ale znalazłem coś jeszcze, co było głosem z przeszłości…
Dysydent i wizjoner
„Просуществует ли Советский Союз до 1984 года?” - taki tytuł nosi tekst radzieckiego dysydenta Andrieja Amalrika, opublikowany w roku 1969 w ZSRR w samizdacie, a w wolnym obiegu na Zachodzie. W sieci krąży jego PDF. Treść publikacji stała się główną osią i punktem wyjścia do artykułu, jaki zamieściłem na łamach „Dziennika Bałtyckiego”.
Za publikację tego eseju Amalrik spędził w łagrze ponad 3 lata pod zarzutem powielania fałszywych i zmyślonych informacji na temat Związku Radzieckiego. Potem przebywał na zesłaniu w Magadanie. Po powrocie do Moskwy w roku 1975 kontynuował działalność dysydencką, a rok później został zmuszony do emigracji i osiadł w Madrycie. 12 listopada 1980 r. zginął w niewyjaśnionym do końca wypadku samochodowym niedaleko Guadalajary.
Mniejsza tu jednak o treść tekstu Rosjanina. Nie on jest bohaterem tej opowieści, a jeśli ktoś zechce, znajdzie więcej informacji o nim, bo źródeł nie brakuje. Tak czy inaczej, w roku 1970 paryski Instytut Literacki w Paryżu wydał polski przekład eseju rosyjskiego dysydenta. No i tak się złożyło, że egzemplarz publikacji Instytutu trafił jakiś czas temu w moje ręce. Nie przypadkiem - szukałem go w antykwariatach i któregoś dnia znalazłem...
Harcerz z Indii
Nie byłoby tej opowieści, ale pewnego razu szczęśliwie zauważyłem to, co miałem pod nosem, a czego nie zobaczyłem od razu.
Dwa wpisy poczynione długopisem w książce Amalrika - pierwszy na frontyspisie, drugi na stronie tytułowej. Pierwszy: Leicester IV 1974, drugi: L. Bełdowski. I nic poza tym.
Pytanie, kim był L. Bełdowski, pojawiło się automatycznie. Zacząłem szperać. Internet wie takie rzeczy, a przynajmniej powinien naprowadzić na jakieś tropy.
Z pierwszych strzępów informacji wynikało, że L. Bełdowski miał na imię Leszek i był polskim emigrantem osiadłym w Leicester - jak należy się domyślać - po II wojnie światowej. (Skoro osiadły po wojnie, to założyłem od razu, że już dziś nieżyjący niestety). Skąd wiedziałem, że chodzi o powojennego emigranta? Bardziej dokładne poszukiwania pozwoliły mi dotrzeć do kilku publikacji (w niektórych przypadkach jedynie ich tytułów) sygnowanych nazwiskiem Bełdowskiego. Dotyczyły losów Polonii osiadłej w rejonie Leicester, ale jedna wyróżniała się na tle pozostałych. Była to książka wydana nakładem Koła Polaków z Indii 1942-1948 pod tytułem „Polacy w Indiach 1942-1948 w świetle dokumentów i wspomnień” - praca zbiorowa pod redakcją Leszka Bełdowskiego. O co mogło chodzić? Domyślałem się, bo historia polskich migracji z czasu II wojny światowej, a w tym deportacji Polaków z Kresów do sowieckiej Azji Środkowej i ich późniejszej wędrówki przez kontynenty, jest całkiem dobrze opisana i znana. Wśród deportowanych były też i dzieci. Kiedy nasi rodacy zaczęli opuszczać ZSRR przy okazji wymarszu oddziałów Andersa, polskie dzieci ugościł w Indiach maharadża Nawanagaru, o czym tak pisał w książce „Harcerstwo w Indiach” (Londyn, 1977) emigracyjny harcmistrz Bronisław Pancewicz:
„Na skutek starań polskiego Konsula Generalnego w Bombaju dr E. Banasińskiego i Jego żony pani Kiry Banasińskiej, Delegatki Polskiego Czerwonego Krzyża w Indiach, rząd indyjski ofiarował gościnę 10000 Polaków spośród dużej masy Polaków czekających na ewakuację z Rosji, a w pierwszym rzędzie tysiącowi dzieci. Dla zrealizowania powyższego powstał w stolicy Indii, w Delhi specjalny komitet złożony z Przedstawiciela Rządu Indii Kolonialnych w osobie vice-ministra spraw wewnętrznych kpt A. Webb, Przewodniczącego Izby Książąt Indii, maharadży Księstwa Nawanagara brigadiera Jam Saheb [Jam Shri Sir Digvijaysinhji Ranjitsinhji Sahib Bahadur - D.O.], katolickiego biskupa Delhi i szeregu filantropów i społeczników. Zainteresowaną stronę polską reprezentowali dr Banasiński i pani Banasińska. (…) Ojca Maharadży, poprzednika na tronie Księstwa Nawanagara, łączyło sąsiedztwo i wielka przyjaźń z Ignacym Paderewskim w czasie ich pobytu w Szwajcarii w okresie I Wojny Światowej. Młody wówczas następca tronu znał osobiście I. Paderewskiego i interesował się bohaterskimi dziejami narodu polskiego i stąd Jego zainteresowania sprawami polskimi w II Wojnie Światowej”.
Z fragmentów danych, artykułów w prasie emigracyjnej, biuletynu Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego w Londynie, list ewidencyjnych z nazwiskami uchodźców, wywiadów z tymi, którzy do Indii jako dzieci w wojennej zawierusze trafili, skleiłem informację, że urodzony 1 lipca 1929 r. Leszek Bełdowski był jednym z polskich dzieci, które z rodzinami zostały przez Sowietów wysiedlone z polskich Kresów i trafiły po wielotygodniowej drodze najpierw na stepy Azji Środkowej - do Kazachstanu, a potem wyruszyły w dalszą drogę. Tak oto narodziło się polskie harcerstwo w Indiach. Okazuje się, że nastoletni Leszek był jednym z tych wędrownych harcerzy.
Po wojnie - na emigracji - angażował się w sprawy Polonii brytyjskiej i szeroko rozumiane sprawy polskie. W 1983 i 1989 r. został wybrany w skład VII i VIII Rady Narodowej Rzeczypospolitej Polskiej (być może uczestniczył w poprzednich kadencjach, ale nie udało mi się jeszcze tego ustalić). Rada była organem konsultacyjnym i opiniodawczym przy prezydencie i rządzie RP na uchodźstwie. Funkcjonowała w formie kolejnych kadencji w latach 1939-1991.
I na tym moja wiedza o niegdysiejszym (najpewniej pierwszym) posiadaczu egzemplarza książki Andrieja Amalrika się kończyła. Ale że jestem dociekliwy, to szukałem dalej. Zadzwoniłem m.in. do warszawskiego szefa związku byłych polskich emigrantów w Indiach - nazwisko znał, ale szczegółów nie pamiętał. Tyle się dowiedziałem, że pan Bełdowski zmarł jakiś czas temu…
Znacznie więcej danych znalazłem, uszczegóławiając poszukiwania w sieci. I tak oto trafiłem na wpis, którego fragment brzmiał tak:
„(…) Po śmierci mojego ojca, Jerzego Krzysztonia, mama wyszła drugi raz za mąż, za jednego z jego najbliższych przyjaciół, z którym łączyła ojca historia wojenna przede wszystkim. W ten sposób do mojej rodziny po latach trafił jeden jedyny przedmiot zachowany sprzed wojny, który można powiedzieć jest drobną pamiątką rodzinną, jest to malutka buteleczka, o której wiem bardzo niewiele poza tym, że należała do matki mojego ojczyma Leszka Bełdowskiego, do pani Janiny Bełdowskiej. To wiem na pewno. Mój ojczym po wojnie mieszkał w Anglii, nie chciał wrócić do Polski, był cały czas uchodźcą, przechowywał to coś u siebie. Kiedy umarł, postanowiłam to zabrać jako jedną z nielicznych rzeczy, które wróciły do rodziny (...)”.
Autorką fragmentu składającego się na dość długą całość jest Joanna Krzysztoń - artystka - malarka i twórczyni multimedialna, która zacytowanym wpisem komentowała jedną z wystaw i katalog swoich prac. Byłem więc „w domu”, miałem punkt zaczepienia. Oczywiście odnalazłem kontakt do pani Joanny i napisałem list…
List od córki pisarza
List (czyli najzwyczajniej e-mail) dotarł do adresatki, a ta po kilku dniach mi odpisała:
„Leszek Bełdowski, podobnie jak mój ojciec, przeszedł wojenną drogę od wywózki przez Sowietów do Kazachstanu do pobytu w obozie uchodźców w Valivade w Indiach. Znakomitym źródłem wiedzy na temat jest opracowanie ,,Polacy w Indiach 1942-1948 w świetle dokumentów i wspomnień” wydane przez Koło Polaków z Indii 1942-1948 , Londyn 2000. Leszek był jednym z redaktorów tego opracowania. Po zakończeniu wojny Leszek i jego matka nie wrócili do kraju, los rzucił ich do Wielkiej Brytanii. Mój ojczym wrócił do ojczyzny dopiero po zmianie ustroju, czyli po upadku komunizmu (moja mama początkowo mieszkała razem z nim w Leicester). Do swojej śmierci (we wrześniu 2002) mieszkał już w Warszawie. Pochowany jest na Powązkach katolickich w grobie moich rodziców.
Serdecznie pozdrawiam
Joanna Krzysztoń”
Można by powiedzieć, że czego chciałem się dowiedzieć, to się dowiedziałem (prawie, bo zawsze jest za mało - nie udało mi się np. znaleźć żadnej fotografii przedstawiającej Leszka Bełdowskiego). Ot, życiorysy trudne, skomplikowane, powiązane - historie takie znamy, słyszeliśmy o nich, czytaliśmy. Powojnie, Polska, emigracja, przyjaźń, rodzinne losy... Ciekawy i obiecujący jest jednak pewien wątek z początku tego krótkiego liściku, w którym pani Joanna wspomina o swoim ojcu. Kim był?
Jerzego Krzysztonia znamy, bo go czytaliśmy. Pisarz dla polskiej literatury był to znaczący i wyjątkowy, choć „dziś już nieco zapomniany” - jak zwykło się mówić o twórcach, których wypiera się z wolna ze zbiorowej świadomości na skutek różnych okoliczności czasu i dziejów, a czasem z powodu intelektualnego lenistwa.
I patrzcie Państwo - akurat tak się składa, że dwie jego bodaj najważniejsze książki mam na półce. To „Wielbłąd na stepie” i „Obłęd”. „Wielbłąd…” ukazał się w roku 1978, a publikację poprzedziły lata zmagań autora z cenzurą. Książka opisuje tułaczkę polskich rodzin deportowanych do Kazachstanu przez Sowietów w roku 1939. A w tło wplecione są osobiste, młodzieńcze - właściwie dziecięce - bardzo trudne doświadczenia Krzysztonia. Taka książka w PRL-u nie mogła zostać wydana i trafić do rąk czytelników, ot tak - po prostu. Jakimś jednak cudem, szczęśliwie wydana została i błyskawicznie cały nakład został wyprzedany.
Zbyt mało tu miejsca, by opisywać dzieje Jerzego Krzysztonia. Warto jedynie powiedzieć, że spora grupa Polaków przesiedlonych z ojczystej ziemi do Azji powędrowała z Kazachstanu przez Bliski Wschód do Indii, dalej do Afryki i wreszcie dotarła do Europy.
Wielu osiadło w Wielkiej Brytanii, a młody Krzysztoń wrócił z matką po wojnie do Polski (ojca, jeszcze przed ich zesłaniem, aresztowali i zabrali w nieznane Sowieci).
Jego biografia, zarówno ta wczesna, wojenna, jak i późniejsze losy, m.in. praca w Polskim Radiu, aktywność pisarska, scenariuszowa (słuchowiska radiowe), tłumaczenia literackie z angielskiego, podróże oraz niezgoda na komunistyczną rzeczywistość i zniewolenie, to na pewno temat sam w sobie na książkę. Może ktoś się podejmie…
Przyjaźń przetrwała
Druga z wymienionych przeze mnie książek - „Obłęd”, zaczyna się w ten sposób:
„Imię moje: Krzysztof - zachowałem je mimo obłędu, jaki zesłał mi los. Tracąc je, postradałbym siebie samego. Rzecz gorsza niż śmierć. Okazałbym się kimś innym: Cezarem? Szekspirem? Faustem? Mierzę wysoko! Może zwierzęciem, może ptakiem, może rybą, może kamieniem. Otóż w najczarniejszej godzinie nie straciłem swojego imienia, dzięki Bogu. I wszyscy moi bracia obłąkani zwracali się do mnie jak należy: Krzyś.
(…) Nikt nie wie, co trzeba przeżyć, aby obłęd dojrzał i ogarnął człowieka bez reszty. Ileż to razy ludzie przeżywają tak koszmarne rzeczy, że powinni natychmiast postradać zmysły. Tymczasem wcale nie wariują. Choćby - w większości - więźniowie kacetów. A innym wystarczy zwykłe, szare życie - krach! Już się smażą w ogniu obłędu! Kim są, zanim staną się obłąkani? (…)”.
Obłęd dopadł pisarza całkiem dosłownie i nieliteracko. Był dzieckiem tułaczym, ofiarą wojny, inwalidą, który w wieku 11 lat w wypadku stracił rękę. To z pewnością wywarło na nim piętno. Tak w życiu mu wyszło, że po wojnie trafił do PRL-u, do komuny, której szczerze nienawidził i którą gardził. Kto zechce, może jego losy prześledzić w tekstach badawczych, w sieci, w nagraniach programów radiowych jemu poświęconych. A z tego, co napisała do mnie jego córka, wynika, że jego dziecięca, wojenna przyjaźń z Leszkiem Bełdowskim przetrwała kolejne dekady, mimo odległości i żelaznej kurtyny. Niestety, choroba, której literackim zapisem - a przy tym, jak się zdaje, formą terapii - jest „Obłęd”, doprowadziła go do końca w maju 1982 roku.
Tego się nie dowiemy
Leszek Bełdowski i Jerzy Krzysztoń - pierwszy niemal nieznany, nieobecny w powszechnej świadomości, emigrant, zaangażowany w życie brytyjskiej Polonii, wspomnieniami osadzony w harcerskiej „indyjskiej” przeszłości; i drugi - literat, osoba rozpoznawalna, zapamiętana i wspominana życzliwie przez wielu.
Obaj osadzeni wspomnieniami w indyjskiej i tułaczej przeszłości, niegodzący się na powojenną polską rzeczywistość. Wtłoczeni w tryby machiny dziejów. Obaj też na emigracji: tej rzeczywistej, właściwie politycznej - w jednym przypadku; a w drugim - tej antysystemowej, „wewnętrznej”. Jak sądzę, poza wspólną dziecięcą przeszłością, która ich obu uformowała w znacznym stopniu, te dwie formy emigracji stanowiły jeszcze jeden ważny czynnik wspólnotowy, napędzający wieloletnią przyjaźń.
Nie dopytywałem Joanny Krzysztoń o to, jak układały się relacje Bełdowskiego i Krzysztonia, czy - i jak często - Krzysztoń odwiedzał przyjaciela na emigracji (pisarz podróżował za granicę jako dziennikarz biegle znający język angielski), albo czy Leszek Bełdowski zaglądał do peerelowskiej Warszawy. Oparłem się na tym, czego dowiedziałem się z jej relacji znalezionej w internecie i na tym, co napisała mi w liście. Uznałem, że reszta to już nie moja sprawa.
Córka pisarza zastanawiała się natomiast, jak książka jej ojczyma trafiła na sprzedaż - być może komuś ją podarował, a ten ktoś zapomniał zwrócić? Może potem ów zapominalski wyprzedawał swoją bibliotekę? On albo jego rodzina? Może książka powędrowała do kolejnego właściciela? Tego pewnie już się nie dowiemy.