Na bezdrożach dziejów. Wygnańcy, tułacze, emigranci

Dariusz Olejniczak
Grupka polskich harcerzy w Indiach. Byli wśród tysiąca dzieci przyjętych przez tamtejszy rząd
Grupka polskich harcerzy w Indiach. Byli wśród tysiąca dzieci przyjętych przez tamtejszy rząd fot. madhu-madhusree.blogspot
Każda książka kupiona „z drugiej ręki” w antykwariacie, na pchlim targu albo z internetowego ogłoszenia ma swoją historię - niezapisaną, choć narastającą przez lata, drugą opowieść. Ta opowieść jest jak nieznany obraz ukryty pod dziełem mistrza podziwianym przez świat.

Zdarza się Wam szperać w zasobach antykwariatów w poszukiwaniu starych książek, białych kruków, pierwszych wydań, autografów? Jeśli tak, to z pewnością nie raz zastanawialiście się, jaka jest historia książki, która właśnie trafiła w wasze ręce. Kim był jej pierwszy właściciel lub właścicielka, jaką drogę przebyła, zanim została wystawiona na sprzedaż? Ja takie pytania stawiam bardzo często i czasem udaje mi się uzyskać choćby częściową odpowiedź...

Jesienią 2022 r., przygotowując się do pracy nad tekstem o możliwym rozpadzie Rosji, przeglądałem rosyjskojęzyczne źródła, chcąc sprawdzić, jak przebiega tzw. dyskurs „odśrodkowy” w społeczeństwie, którego bezpośrednio dotyczy. Byłem ciekaw, czy w ogóle o upadku Rosji jako organizmu państwowego w kształcie, jaki znamy, w samej Rosji, mówi się i pisze. Owszem, pisze się, ale nie „w samej Rosji”. Głównie na łamach mediów „niezależnych”, „opozycyjnych” - jednym słowem, portali internetowych umieszczonych na serwerach ulokowanych poza terytorium Rosji przez rosyjskich dysydentów, ewentualnie przedstawicieli mniejszości etnicznych mieszkających na emigracji.

To, co udało mi się znaleźć - wszystkie wywiady, artykuły, sprawozdania i relacje filmowe - dotyczyło współczesności. Rozpad Rosji, szansa na jego realizację, postrzegane były przez pryzmat toczącej się właśnie wojny i oczekiwanej porażki Kremla. Ale znalazłem coś jeszcze, co było głosem z przeszłości…

Dysydent i wizjoner

„Просуществует ли Советский Союз до 1984 года?” - taki tytuł nosi tekst radzieckiego dysydenta Andrieja Amalrika, opublikowany w roku 1969 w ZSRR w samizdacie, a w wolnym obiegu na Zachodzie. W sieci krąży jego PDF. Treść publikacji stała się główną osią i punktem wyjścia do artykułu, jaki zamieściłem na łamach „Dziennika Bałtyckiego”.

Za publikację tego eseju Amalrik spędził w łagrze ponad 3 lata pod zarzutem powielania fałszywych i zmyślonych informacji na temat Związku Radzieckiego. Potem przebywał na zesłaniu w Magadanie. Po powrocie do Moskwy w roku 1975 kontynuował działalność dysydencką, a rok później został zmuszony do emigracji i osiadł w Madrycie. 12 listopada 1980 r. zginął w niewyjaśnionym do końca wypadku samochodowym niedaleko Guadalajary.

Mniejsza tu jednak o treść tekstu Rosjanina. Nie on jest bohaterem tej opowieści, a jeśli ktoś zechce, znajdzie więcej informacji o nim, bo źródeł nie brakuje. Tak czy inaczej, w roku 1970 paryski Instytut Literacki w Paryżu wydał polski przekład eseju rosyjskiego dysydenta. No i tak się złożyło, że egzemplarz publikacji Instytutu trafił jakiś czas temu w moje ręce. Nie przypadkiem - szukałem go w antykwariatach i któregoś dnia znalazłem...

Harcerz z Indii

Nie byłoby tej opowieści, ale pewnego razu szczęśliwie zauważyłem to, co miałem pod nosem, a czego nie zobaczyłem od razu.
Dwa wpisy poczynione długopisem w książce Amalrika - pierwszy na frontyspisie, drugi na stronie tytułowej. Pierwszy: Leicester IV 1974, drugi: L. Bełdowski. I nic poza tym.

Pytanie, kim był L. Bełdowski, pojawiło się automatycznie. Zacząłem szperać. Internet wie takie rzeczy, a przynajmniej powinien naprowadzić na jakieś tropy.

Z pierwszych strzępów informacji wynikało, że L. Bełdowski miał na imię Leszek i był polskim emigrantem osiadłym w Leicester - jak należy się domyślać - po II wojnie światowej. (Skoro osiadły po wojnie, to założyłem od razu, że już dziś nieżyjący niestety). Skąd wiedziałem, że chodzi o powojennego emigranta? Bardziej dokładne poszukiwania pozwoliły mi dotrzeć do kilku publikacji (w niektórych przypadkach jedynie ich tytułów) sygnowanych nazwiskiem Bełdowskiego. Dotyczyły losów Polonii osiadłej w rejonie Leicester, ale jedna wyróżniała się na tle pozostałych. Była to książka wydana nakładem Koła Polaków z Indii 1942-1948 pod tytułem „Polacy w Indiach 1942-1948 w świetle dokumentów i wspomnień” - praca zbiorowa pod redakcją Leszka Bełdowskiego. O co mogło chodzić? Domyślałem się, bo historia polskich migracji z czasu II wojny światowej, a w tym deportacji Polaków z Kresów do sowieckiej Azji Środkowej i ich późniejszej wędrówki przez kontynenty, jest całkiem dobrze opisana i znana. Wśród deportowanych były też i dzieci. Kiedy nasi rodacy zaczęli opuszczać ZSRR przy okazji wymarszu oddziałów Andersa, polskie dzieci ugościł w Indiach maharadża Nawanagaru, o czym tak pisał w książce „Harcerstwo w Indiach” (Londyn, 1977) emigracyjny harcmistrz Bronisław Pancewicz:

„Na skutek starań polskiego Konsula Generalnego w Bombaju dr E. Banasińskiego i Jego żony pani Kiry Banasińskiej, Delegatki Polskiego Czerwonego Krzyża w Indiach, rząd indyjski ofiarował gościnę 10000 Polaków spośród dużej masy Polaków czekających na ewakuację z Rosji, a w pierwszym rzędzie tysiącowi dzieci. Dla zrealizowania powyższego powstał w stolicy Indii, w Delhi specjalny komitet złożony z Przedstawiciela Rządu Indii Kolonialnych w osobie vice-ministra spraw wewnętrznych kpt A. Webb, Przewodniczącego Izby Książąt Indii, maharadży Księstwa Nawanagara brigadiera Jam Saheb [Jam Shri Sir Digvijaysinhji Ranjitsinhji Sahib Bahadur - D.O.], katolickiego biskupa Delhi i szeregu filantropów i społeczników. Zainteresowaną stronę polską reprezentowali dr Banasiński i pani Banasińska. (…) Ojca Maharadży, poprzednika na tronie Księstwa Nawanagara, łączyło sąsiedztwo i wielka przyjaźń z Ignacym Paderewskim w czasie ich pobytu w Szwajcarii w okresie I Wojny Światowej. Młody wówczas następca tronu znał osobiście I. Paderewskiego i interesował się bohaterskimi dziejami narodu polskiego i stąd Jego zainteresowania sprawami polskimi w II Wojnie Światowej”.

Z fragmentów danych, artykułów w prasie emigracyjnej, biuletynu Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego w Londynie, list ewidencyjnych z nazwiskami uchodźców, wywiadów z tymi, którzy do Indii jako dzieci w wojennej zawierusze trafili, skleiłem informację, że urodzony 1 lipca 1929 r. Leszek Bełdowski był jednym z polskich dzieci, które z rodzinami zostały przez Sowietów wysiedlone z polskich Kresów i trafiły po wielotygodniowej drodze najpierw na stepy Azji Środkowej - do Kazachstanu, a potem wyruszyły w dalszą drogę. Tak oto narodziło się polskie harcerstwo w Indiach. Okazuje się, że nastoletni Leszek był jednym z tych wędrownych harcerzy.

Po wojnie - na emigracji - angażował się w sprawy Polonii brytyjskiej i szeroko rozumiane sprawy polskie. W 1983 i 1989 r. został wybrany w skład VII i VIII Rady Narodowej Rzeczypospolitej Polskiej (być może uczestniczył w poprzednich kadencjach, ale nie udało mi się jeszcze tego ustalić). Rada była organem konsultacyjnym i opiniodawczym przy prezydencie i rządzie RP na uchodźstwie. Funkcjonowała w formie kolejnych kadencji w latach 1939-1991.

I na tym moja wiedza o niegdysiejszym (najpewniej pierwszym) posiadaczu egzemplarza książki Andrieja Amalrika się kończyła. Ale że jestem dociekliwy, to szukałem dalej. Zadzwoniłem m.in. do warszawskiego szefa związku byłych polskich emigrantów w Indiach - nazwisko znał, ale szczegółów nie pamiętał. Tyle się dowiedziałem, że pan Bełdowski zmarł jakiś czas temu…

Znacznie więcej danych znalazłem, uszczegóławiając poszukiwania w sieci. I tak oto trafiłem na wpis, którego fragment brzmiał tak:

„(…) Po śmierci mojego ojca, Jerzego Krzysztonia, mama wyszła drugi raz za mąż, za jednego z jego najbliższych przyjaciół, z którym łączyła ojca historia wojenna przede wszystkim. W ten sposób do mojej rodziny po latach trafił jeden jedyny przedmiot zachowany sprzed wojny, który można powiedzieć jest drobną pamiątką rodzinną, jest to malutka buteleczka, o której wiem bardzo niewiele poza tym, że należała do matki mojego ojczyma Leszka Bełdowskiego, do pani Janiny Bełdowskiej. To wiem na pewno. Mój ojczym po wojnie mieszkał w Anglii, nie chciał wrócić do Polski, był cały czas uchodźcą, przechowywał to coś u siebie. Kiedy umarł, postanowiłam to zabrać jako jedną z nielicznych rzeczy, które wróciły do rodziny (...)”.

Autorką fragmentu składającego się na dość długą całość jest Joanna Krzysztoń - artystka - malarka i twórczyni multimedialna, która zacytowanym wpisem komentowała jedną z wystaw i katalog swoich prac. Byłem więc „w domu”, miałem punkt zaczepienia. Oczywiście odnalazłem kontakt do pani Joanny i napisałem list…

List od córki pisarza

List (czyli najzwyczajniej e-mail) dotarł do adresatki, a ta po kilku dniach mi odpisała:

„Leszek Bełdowski, podobnie jak mój ojciec, przeszedł wojenną drogę od wywózki przez Sowietów do Kazachstanu do pobytu w obozie uchodźców w Valivade w Indiach. Znakomitym źródłem wiedzy na temat jest opracowanie ,,Polacy w Indiach 1942-1948 w świetle dokumentów i wspomnień” wydane przez Koło Polaków z Indii 1942-1948 , Londyn 2000. Leszek był jednym z redaktorów tego opracowania. Po zakończeniu wojny Leszek i jego matka nie wrócili do kraju, los rzucił ich do Wielkiej Brytanii. Mój ojczym wrócił do ojczyzny dopiero po zmianie ustroju, czyli po upadku komunizmu (moja mama początkowo mieszkała razem z nim w Leicester). Do swojej śmierci (we wrześniu 2002) mieszkał już w Warszawie. Pochowany jest na Powązkach katolickich w grobie moich rodziców.
Serdecznie pozdrawiam
Joanna Krzysztoń”

Można by powiedzieć, że czego chciałem się dowiedzieć, to się dowiedziałem (prawie, bo zawsze jest za mało - nie udało mi się np. znaleźć żadnej fotografii przedstawiającej Leszka Bełdowskiego). Ot, życiorysy trudne, skomplikowane, powiązane - historie takie znamy, słyszeliśmy o nich, czytaliśmy. Powojnie, Polska, emigracja, przyjaźń, rodzinne losy... Ciekawy i obiecujący jest jednak pewien wątek z początku tego krótkiego liściku, w którym pani Joanna wspomina o swoim ojcu. Kim był?

Jerzego Krzysztonia znamy, bo go czytaliśmy. Pisarz dla polskiej literatury był to znaczący i wyjątkowy, choć „dziś już nieco zapomniany” - jak zwykło się mówić o twórcach, których wypiera się z wolna ze zbiorowej świadomości na skutek różnych okoliczności czasu i dziejów, a czasem z powodu intelektualnego lenistwa.

I patrzcie Państwo - akurat tak się składa, że dwie jego bodaj najważniejsze książki mam na półce. To „Wielbłąd na stepie” i „Obłęd”. „Wielbłąd…” ukazał się w roku 1978, a publikację poprzedziły lata zmagań autora z cenzurą. Książka opisuje tułaczkę polskich rodzin deportowanych do Kazachstanu przez Sowietów w roku 1939. A w tło wplecione są osobiste, młodzieńcze - właściwie dziecięce - bardzo trudne doświadczenia Krzysztonia. Taka książka w PRL-u nie mogła zostać wydana i trafić do rąk czytelników, ot tak - po prostu. Jakimś jednak cudem, szczęśliwie wydana została i błyskawicznie cały nakład został wyprzedany.

Zbyt mało tu miejsca, by opisywać dzieje Jerzego Krzysztonia. Warto jedynie powiedzieć, że spora grupa Polaków przesiedlonych z ojczystej ziemi do Azji powędrowała z Kazachstanu przez Bliski Wschód do Indii, dalej do Afryki i wreszcie dotarła do Europy.

Wielu osiadło w Wielkiej Brytanii, a młody Krzysztoń wrócił z matką po wojnie do Polski (ojca, jeszcze przed ich zesłaniem, aresztowali i zabrali w nieznane Sowieci).

Jego biografia, zarówno ta wczesna, wojenna, jak i późniejsze losy, m.in. praca w Polskim Radiu, aktywność pisarska, scenariuszowa (słuchowiska radiowe), tłumaczenia literackie z angielskiego, podróże oraz niezgoda na komunistyczną rzeczywistość i zniewolenie, to na pewno temat sam w sobie na książkę. Może ktoś się podejmie…

Przyjaźń przetrwała

Druga z wymienionych przeze mnie książek - „Obłęd”, zaczyna się w ten sposób:

„Imię moje: Krzysztof - zachowałem je mimo obłędu, jaki zesłał mi los. Tracąc je, postradałbym siebie samego. Rzecz gorsza niż śmierć. Okazałbym się kimś innym: Cezarem? Szekspirem? Faustem? Mierzę wysoko! Może zwierzęciem, może ptakiem, może rybą, może kamieniem. Otóż w najczarniejszej godzinie nie straciłem swojego imienia, dzięki Bogu. I wszyscy moi bracia obłąkani zwracali się do mnie jak należy: Krzyś.
(…) Nikt nie wie, co trzeba przeżyć, aby obłęd dojrzał i ogarnął człowieka bez reszty. Ileż to razy ludzie przeżywają tak koszmarne rzeczy, że powinni natychmiast postradać zmysły. Tymczasem wcale nie wariują. Choćby - w większości - więźniowie kacetów. A innym wystarczy zwykłe, szare życie - krach! Już się smażą w ogniu obłędu! Kim są, zanim staną się obłąkani? (…)”.

Obłęd dopadł pisarza całkiem dosłownie i nieliteracko. Był dzieckiem tułaczym, ofiarą wojny, inwalidą, który w wieku 11 lat w wypadku stracił rękę. To z pewnością wywarło na nim piętno. Tak w życiu mu wyszło, że po wojnie trafił do PRL-u, do komuny, której szczerze nienawidził i którą gardził. Kto zechce, może jego losy prześledzić w tekstach badawczych, w sieci, w nagraniach programów radiowych jemu poświęconych. A z tego, co napisała do mnie jego córka, wynika, że jego dziecięca, wojenna przyjaźń z Leszkiem Bełdowskim przetrwała kolejne dekady, mimo odległości i żelaznej kurtyny. Niestety, choroba, której literackim zapisem - a przy tym, jak się zdaje, formą terapii - jest „Obłęd”, doprowadziła go do końca w maju 1982 roku.

Tego się nie dowiemy

Leszek Bełdowski i Jerzy Krzysztoń - pierwszy niemal nieznany, nieobecny w powszechnej świadomości, emigrant, zaangażowany w życie brytyjskiej Polonii, wspomnieniami osadzony w harcerskiej „indyjskiej” przeszłości; i drugi - literat, osoba rozpoznawalna, zapamiętana i wspominana życzliwie przez wielu.

Obaj osadzeni wspomnieniami w indyjskiej i tułaczej przeszłości, niegodzący się na powojenną polską rzeczywistość. Wtłoczeni w tryby machiny dziejów. Obaj też na emigracji: tej rzeczywistej, właściwie politycznej - w jednym przypadku; a w drugim - tej antysystemowej, „wewnętrznej”. Jak sądzę, poza wspólną dziecięcą przeszłością, która ich obu uformowała w znacznym stopniu, te dwie formy emigracji stanowiły jeszcze jeden ważny czynnik wspólnotowy, napędzający wieloletnią przyjaźń.

Nie dopytywałem Joanny Krzysztoń o to, jak układały się relacje Bełdowskiego i Krzysztonia, czy - i jak często - Krzysztoń odwiedzał przyjaciela na emigracji (pisarz podróżował za granicę jako dziennikarz biegle znający język angielski), albo czy Leszek Bełdowski zaglądał do peerelowskiej Warszawy. Oparłem się na tym, czego dowiedziałem się z jej relacji znalezionej w internecie i na tym, co napisała mi w liście. Uznałem, że reszta to już nie moja sprawa.

Córka pisarza zastanawiała się natomiast, jak książka jej ojczyma trafiła na sprzedaż - być może komuś ją podarował, a ten ktoś zapomniał zwrócić? Może potem ów zapominalski wyprzedawał swoją bibliotekę? On albo jego rodzina? Może książka powędrowała do kolejnego właściciela? Tego pewnie już się nie dowiemy.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Najważniejsze wiadomości z kraju i ze świata

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia