Około godziny 21.00 27 września 1953 r. bramę pięknej secesyjnej kamienicy przy ulicy Małkowskiego 22 w Szczecinie przekracza młody człowiek. Idzie nieśpiesznie, rozglądając się badawczo. Buty ma pokryte grubą warstwą kurzu, a w ręce trzyma małą teczkę.
Przechodzi przez brudne podwórko, na którym wala się piasek, popiół i węgiel. W rogu zalegają resztki gruzu z wypalonego domu - świadectwo ciężkich walk zakończonej przed przeszło ośmiu laty wojny. W końcu podróżny dociera do pięciopiętrowej oficyny. Zatrzymuje się na chwilę, patrzy w kierunku okien na górnych piętrach, po czym wchodzi na klatkę schodową i wspina się po schodach. Na trzecim piętrze przystaje. Widzi drzwi z numerem 31 i tabliczkę z napisem „Eugenia Knieć”. To tu. Puka do drzwi. Otworzyła mu niebrzydka dwudziestoparoletnia kobieta. Przybysz uprzejmie się jej przedstawił i z zakłopotanym wyrazem twarzy wyjaśnił jej, czemu ją niepokoi.
- Ależ nie, taka dawno tu nie mieszka. Cóż ja na to poradzę, że ciocia, nie zawiadamiając pana, przeprowadziła się - odpowiedziała pani domu.
- Najmocniej przepraszam. Może uda się ustalić, dokąd ona wyjechała? Ja teraz, w niedzielę wieczór, nie dostanę się do żadnego biura ewidencji ludności. Co ja mam ze sobą zrobić? - mówił mężczyzna, przybierając jeszcze bardziej strapiony wyraz twarzy.
- Aż wstyd - taki przystojny, a taki bezradny! - odpowiedziała z zalotnym uśmiechem pani Eugenia i wskazała wnętrze swego skromnego lokum. - Zaraz, zaraz, niech pan wejdzie do środka, a ja się po sąsiadkach popytam.
Przybysz wszedł do mieszkania. W kuchni zastał siedzącego przy stole, w niedbałej pozie i rozchełstanej koszuli, mężczyznę. Zdawał się rówieśnikiem gospodyni. Miał delikatne rysy, wydatną brodę i głęboko osadzone, lekko skośne oczy. Te oczy, przekrwione i zmęczone, podejrzliwie zmierzyły przybysza. Bez trudu można było wywnioskować, że stan rezydenta kuchni był pokłosiem spożycia prawie całej butelki wódki, która stała na stole.
- Pan z daleka? - przerwał kłopotliwą ciszę.
- Ja, proszę pana, z Gdyni jadę - tłumaczył podróżny. - Właśnie myślałem, że odnajdę ciocię, a okazuje się, że…
- Słyszałem, słyszałem. Odnajdzie pan tę swoją ciocię. Kobiety… hehehe - trudno się gubią, a łatwo odnajdują - powiedział wesoło ten podpity. - Ta moja też gdzieś polazła, ale na pewno wróci. Nich pan siada. Stojąc, nie znajdzie pan cioci ani o minutę szybciej.
Gość usiadł przy stole. Po paru minutach rozmowę obu panów przerwała pani Eugenia, która zasięgnęła języka u sąsiadek.
- Wiem już - mówiła z przejęciem do przybysza gospodyni. - Ona wyprowadziła się do…
Jej słowa przerwał głośny dźwięk dzwonka. Zdziwiona kobieta, nie spodziewając się kolejnych gości w niedzielny wieczór, podchodzi do drzwi. Otwiera je na oścież. Nawet nie zdążyła krzyknąć, gdy trzech mężczyzn z pistoletami, odpychając ją na bok, wpada do środka. Podpity młodzieniec szybkim ruchem schyla się do otwartej teczki, leżącej u jego stóp, z której wystawał pistolet. Nie zdążył - podróżny zdołał ją już zabrać. Po trwającej chwilę szamotaninie z uzbrojonymi napastnikami lokator pani Eugenii leżał na ziemi skuty kajdankami.
Jest pan zatrzymany, panie Suchanowicz! Odradzamy wygłupianie się. Przy próbie ucieczki będziemy strzelać
- mówił jeden z funkcjonariuszy UB.
Tak skończyła się, według relacji przedstawionej przez reportera Lucjana Wolanowskiego, trwająca niewiele ponad miesiąc szpiegowska kariera Konrada Wrücka vel Henryka Suchanowicza. Jako agent o kryptonimie ODT 738-18 działał na terenie PRL, pracując dla Organizacji Gehlena - niemieckiego wywiadu założonego pod egidą Amerykanów przez byłych nazistów. Przerzucono go za Odrę w ramach szeroko zakrojonej ofensywy wywiadowczej w głąb demoludów. Nim przejdziemy do opisu tej operacji, poznajmy może bliżej ludzi, którzy za nią stali.
Pragmatyczny antykomunista
Pod koniec II wojny światowej gen. Reinhard Gehlen, rocznik 1902, nie był wysoko notowany na dworze Hitlera. Jako szef wydziału Obce Armie Wschód w Sztabie Generalnym Wehrmachtu przygotowywał raporty wywiadowcze na temat zdolności bojowej Armii Czerwonej. Jesienią 1944 r. alarmował, że jeżeli wojska III Rzeszy nie skoncentrują swoich sił na froncie wschodnim, to zostaną szybko rozbite przez przeważające siły sowieckie. Führer wyśmiał jego realistyczne oceny, nazywając je „bzdurami sporządzonymi przez zwariowanego defetystę”. Koniec końców, na początku kwietnia 1945 r., Gehlen został usunięty ze stanowiska, zaraz po swoim przełożonym Heinzu Guderianie. Na dworze upadającego dyktatora odpowiedzialni profesjonaliści byli zbędni. Liczyli się fanatycy i „przytakiwacze”.
Jednak do tego czasu Gehlen i mała grupka jego współpracowników dobrze przygotowali się na nieuniknioną klęskę III Rzeszy.
Od początku 1945 r. w sekrecie zbierali kluczowe tajne dokumenty dotyczące Sowietów, po czym pakowali je w stalowe skrzynie. Przeszło 50 pojemników zakopali później w Alpach. Dokładnie w leżącej tuż przy granicy z Austrią małej miejscowości Valepp. Po co? Generał zakładał, że zaraz po jej rozgromieniu kruchy sojusz mocarstw zachodnich ze Stalinem rozpadnie się. Niedawni „przyjaciele” skoczą sobie do oczu. Był przekonany, że Niemcy, nawet jeśli początkowo będą tylko „armią jeńców za drutami”, to ostatecznie staną z bronią w ręku u boku Zachodu, przeciw inwazji komunistów. Według niego pierwszą nacją, która zrozumie konieczność współpracy z Niemcami i straci względem nich uprzedzenia, będą Amerykanie. Dlatego też zamierzał się do nich zgłosić, proponując im swoje usługi i bezcenną wiedzę na temat sowieckiego potencjału. Skrzynie z unikatowymi danymi miały być jednym z argumentów w negocjacjach ze zwycięzcami zza oceanu.
Generał Gehlen przetrwał ostatnie dni wojny w górach Bawarii. W ręce Amerykanów oddał się dopiero 20 maja 1945 r. Początkowo zupełnie mu nie ufano. Traktowano go jak potencjalnego zbrodniarza wojennego.
Dopiero gen. Edwin L. Sibert, szef wywiadu w amerykańskiej strefie okupacyjnej, zrozumiał strategiczną wartość wywiadowcy Wehrmachtu i posiadanych przez niego informacji na temat ZSRR. Gdy poznał zawartość odkopanych skrzyń, ostatecznie przekonał się, że Gehlen jest tym człowiekiem, na którego Waszyngton musi postawić, by przygotować się do zarysowującej się coraz wyraźniej zimnej wojny.
„Wujek Joe” stawał się coraz mniej przyjazny, a tylko ten Niemiec z wielkimi uszami wiedział, jak naprawdę jest on niebezpieczny. Trzeba było działać.
Agent i spółka
W 1946 r., po trwających rok negocjacjach w USA z szefami amerykańskich służb, Gehlen dostał zielone światło na stworzenie własnej organizacji wywiadowczej na terenie RFN. Oto jak ona wyglądała w interesującym nas okresie.
Kadry Organizacji Gehlena, bo pod taką nazwą przeszła do historii, opierały się na byłych oficerach Sztabu Generalnego Wehrmachtu i Abwehry. Na przykład płk Oskar Reile, w czasie wojny szef kontrwywiadu Abwehry we Francji, stanął na czele Departamentu III, odpowiedzialnego za kontrwywiad na terenie Niemiec zachodnich. Poza nimi w szeregach instytucji, na niższych stanowiskach, znalazło się wielu byłych esesmanów i gestapowców (mogli stanowić nawet 20 proc. pracowników).
Centrala organizacji, tzw. Generaldirektion, znajdowała się w Pullach nieopodal Monachium. Wszystkie jej wydziały znajdowały się w większych miastach Niemiec i były zakamuflowane jako przedsiębiorstwa. Na przykład agencja odpowiedzialna za wywiad na terenie PRL i ZSRR mieściła się w Darmstadt pod szyldem spółki Schencker Gmbh. Prezesem „firmy” był generał Alfred Kretschmer, były attaché wojskowy Rzeszy w Tokio. Z powodu tej skrajnej decentralizacji Gehlen zmuszony był do nieustannego podróżowania po swoim imperium cieni, niczym Karol Wielki.
Ciekawa jest też metoda, jaką CIA stosowała, by potajemnie finansować Generaldirektion. Dawali ludziom Gehlena całe ciężarówki papierosów. Ci sprzedawali je na czarnym rynku za dolary. Gdy tylko mieli pieniądze w rękach, znikali za rogiem. Zaraz po nich pojawiała się amerykańska żandarmeria, która konfiskowała trefny towar szemranym przedsiębiorcom i… z powrotem dawała go gehlenowcom. Operację tę powtarzano wielokrotnie - w zależności od potrzeb.
W pierwszym okresie działalności priorytetem Organizacji była penetracja wywiadowcza NRD. Z czasem jednak jej mocodawcy z Waszyngtonu domagali się danych także z ZSRR i pozostałych krajów bloku wschodniego. Stąd też na początku 1953 r. z Pullach popłynęły rozkazy, by rozpocząć szeroko zakrojoną operację przerzutu agentów do Polski i innych demoludów. Oto co wiemy o jej przebiegu.
Kłopoty z werbunkiem
Pierwsze siatki gehlenowskie w PRL powstawały już na przełomie lat 40. i 50. XX w. Za ich przygotowanie odpowiadała berlińska filia Organizacji, w której pracowało wielu Niemców urodzonych w II RP. Do współpracy agenturalnej pozyskiwali głównie drobnych przemytników - wytrawnych znawców słabych punktów na granicach. Najpierw wciągano ich w szmugiel i handel zegarkami lub innymi pożądanymi w PRL towarami, a potem starano się ich wykorzystywać do uzyskiwania konkretnych informacji (np. o sowieckich garnizonach) i rozbudowy siatek szpiegowskich na wschodnim brzegu Odry. Nie przynosiło to jednak rezultatów, których oczekiwała od Organizacji CIA.
Od początku 1953 r. na odcinek Polski rzucono znacznie większe siły. Za tym poszła zmiana sposobu działania ludzi Gehlena. Odtąd podstawowym miejscem pozyskiwania informacji i rekrutacji agentów stały się obozy dla uchodźców z PRL, takie jak te w Ingolstadt czy Neu-Ulm. Wywiadowcy przychodzili do nich w przebraniu pracowników amerykańskich organizacji dobroczynnych, by nie budzić niechęci Polaków i nie dekonspirować się przed konkurencyjnymi służbami. Pod różnymi pretekstami przesłuchiwali ludzi, pytając np. o miejsca dyslokacji wojsk sowieckich, warunki życia w PRL, a przede wszystkim o sposoby, w jakie przedostali się przez granicę (by przygotować szlaki przerzutowe dla nowych agentów). Ponadto oferowali znaczne sumy za polskie dowody osobiste - za wzór nowego dowodu z 1953 r. dawali aż 500 marek.
Obozy dla uchodźców z PRL były przede wszystkim miejscem rekrutacji kandydatów na szpiegów. O wartościowych ludzi zażarcie konkurowały tu wszystkie zachodnie służby. Niemcy, jako byli okupanci Polski, mieli tu największe kłopoty z werbunkiem. Chyba że trafiali na uciekiniera zza żelaznej kurtyny o niemieckich korzeniach - ci często godzili się na współpracę. Dobrym przykładem jest tu Konrad Wrück, volksdeutsch z Tczewa mający za sobą służę w Wehrmachcie, który - zanim przystał na ofertę gehlenowców - zdążył odrzucić zaloty Amerykanów, Brytyjczyków i Francuzów.
Pozyskani w obozach szpiegowscy rekruci byli kierowani na krótkie, niewiele ponadmiesięczne szkolenie, prowadzone najczęściej w Bawarii. Gehlenowcy, zapoznawszy ich z rudymentami konspiracyjnego rzemiosła - korzystanie z atramentu sympatycznego, skrzynek kontaktowych, komunikacji za pomocą szyfrów - przerzucali ich następnie przez dwie granice, jednym z „pewnych” szlaków.
Oto jak wychowankowie akademii Gehlena, przynajmniej ci wykryci, działali w Polsce.
UB czuwa
Wspomniany już Konrad Wrück trafił do NRD w lutym 1953 r. Granicę przekroczył nielegalnie w okolicach Szczecina wraz ze swoim kolegą z Tczewa. Potem trafił do Berlina zachodniego. Tutaj „ludzie z Pullach”, jak wspomniano, zwerbowali go do współpracy. Dobrze rokował - był zdrowy, wysportowany i bystry. Po przeszkoleniu w sierpniu 1953 r. udało mu się przedostać przez zieloną granicę z powrotem do PRL. Miał przy sobie dokumenty na nazwisko Alfred Suchanowicz, broń, trochę szpiegowskich narzędzi i dużo zegarków na rękę. Zatrzymał się u swojej rodziny w Grudziądzu. To właśnie na najbliższych oparł budowę swojej siatki. Siostrę, Stefanię Ważną zamieszkałą w Sopocie, nauczył posługiwania się atramentem sympatycznym. Od brata odbywającego służbę wojskową, Stefana Wrücka, otrzymywał szczegółowe informacje na temat funkcjonowania garnizonów w Grudziądzu i Bydgoszczy. Ojciec przechowywał jego chemikalia i zegarki. Od swojego wuja, Mariana Niemczyka, pozyskiwał informacje dotyczące przemysłu drzewnego. Od znajomej lekarki z Olsztyna otrzymał dwa dowody osobiste, tak cenne dla służb Gehlena, zgubione przez pacjentów w szpitalu. W przeciągu miesiąca pracy Wrück wysłał do swoich mocodawców kilka meldunków. Zanotował spore sukcesy. Jednakże, z czego chyba nie zdawał sobie sprawy, Urząd Bezpieczeństwa miał na powracających uciekinierów oko. Zapewne jego pojawienie się w rodzinnym domu i częste podróże nie uszły uwadze grudziądzkich konfidentów. Ostatecznie, w okolicznościach przybliżonych na wstępie, pojmano go w Szczecinie. 7 grudnia 1953 r. sąd skazał go na karę śmierci (karę wykonano). Konsekwencji nie uniknęła także jego rodzina: brat, za złamanie przysięgi wojskowej, został także skazany na śmierć; wujka skazano na dożywocie, ojca i siostrę na 12 lat więzienia, lekarkę na 10 lat.
Innym ciekawym szpiegiem na służbie Gehlena był Joachim Schaak. Urodził się w 1930 r. Mieszkał we wsi Dębowy Las w ówczesnym woj. olsztyńskim. Po wojnie należał do podziemnej niemieckiej organizacji Mazurskie Siły Wyzwoleńcze. W 1951 r. na trop grupy wpadło UB. Jego brat został aresztowany. On ukrywał się przez jakiś czas. Pisał nawet listy do ubeków, w których groził funkcjonariuszom przeprowadzeniem aktów sabotażu. Ostatecznie zdecydował się na ucieczkę z kraju. W styczniu 1952 r. był już w Berlinie zachodnim - tu został zwerbowany przez wywiad RFN. Po odbyciu przeszkolenia, w lecie 1952 r., wrócił do PRL. Tutaj udało mu się stworzyć liczną, 54-osobową, siatkę informatorów rozsianych po całej Polsce. Pozyskiwali dla niego wiele cennych danych militarnych i ekonomicznych oraz pomagali mu w kwestiach technicznych. Pani fotograf z Gliwic wywoływała mu zdjęcia. Pan Motyl z Żagania dostarczał mu informacje o miejscowym garnizonie radzieckim. Wacław Schmidt, robotnik z Elbląga, przynosił mu szczegółowe dane o rozbudowie przemysłu stoczniowego. Schaakowi dopisywało szczęście. W pół roku zbudował solidną organizację i do tego udało mu się pięciokrotnie przekroczyć nielegalnie Polską granicę. Za szóstym razem, w styczniu 1953 r., coś poszło nie tak. Wopiście wpadli nad Odrą na jego trop. Jednego żołnierza udało mu się postrzelić, ale został zatrzymany. Wojskowy sąd w Olsztynie skazał go na karę śmierci. Wyrok wykonano.
Szczęście nie dopisało także Henrykowi Kojowi i Alfredowi Pietruszce. Obaj pochodzili z Opolszczyzny. Po wojnie pracowali w jednym z zakładów w Bielsku-Białej. Dopuścili się tam kradzieży i postanowili zbiec za granicę. Przedarli się do Berlina zachodniego. W marcu 1953 r. zgodzili się współpracować z ludźmi Gehlena. Po trzymiesięcznym kursie, w lipcu, przepłynęli Odrę na dmuchanym pontonie. Już na polskim brzegu rozdzielili się i wyruszyli do pracy. W ciągu dwóch miesięcy działania udało im się zwerbować 17 informatorów i wysłać do Pullach pięć raportów. Popełnili jednak ten sam błąd co Wrück - kontaktowali się z rodziną i znajomymi. Jedna z koleżanek okazała się niedyskretna, a to nie uszło uwadze ubeków, którzy tylko czekali na powrót „synów marnotrawnych”. We wrześniu 1953 r. Koj i Pietruszka zostali aresztowani. Obydwóch skazano na śmierć i zgładzono.
Zupełnie inaczej wpadł inny niemiecki szpieg Zdzisław Bartmański. Przed 1939 r. był oficerem WP. Wojnę spędził w obozie koncentracyjnym Sachsenhausen. Do 1951 r. przebywał w Niemczech, służąc w kompanii wartowniczej. Wtedy właśnie został zwerbowany i trafił nielegalnie do Polski. Przeszedł szkolenie radiowe i miał przygotowywać zaplecze na wypadek wybuchu trzeciej wojny światowej. Udało mu się zbudować siatkę informatorów obejmującą Kraków z przyległościami oraz Śląsk. Szło mu całkiem dobrze. Kto wie, co mógłby zrobić, gdyby nie TW „G-15”, który był wtyką polskiego wywiadu w hamburskiej filii Organizacji Gehlena. Uzyskane od niego informacje naprowadziły UB na trop Bartmańskiego. W 1953 r. były oficer został aresztowany i skazany na śmierć. Miał jednak fart. Najpierw zmniejszono mu wymiar kary do 12 lat więzienia, a w październiku 1956 r. wyszedł na wolność.
Pozostaje czekać
Mimo opisanych wpadek Organizacja Gehlena była przez dostojników UB uważana za szczególnie niebezpieczną, przez swą skrupulatność i dokładność. Tyle tylko, że każda jej wpadka w PRL była przez komunistyczną propagandę nagłaśniana, a o jej sukcesach, znając tę „branżę”, nie dowiemy się zbyt szybko. Na kilku schwytanych szpiegów przypadało wielu takich, którym udało się długo działać za żelazną kurtyną i zdobyć kryjące się za nią tajemnice. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że niebawem historycy wydobędą prawdę o ich pracy na światło dzienne.
Wojciech Rodak