Jerzy Kichler mówi cicho i trochę niewyraźnie, ale były przewodniczący Gminy Żydowskiej we Wrocławiu, który przyczynił się do odrodzenia żydowskiego życia w Polsce po 1989 r., trzyma asa w rękawie, więc warto się skupić i słuchać.
- Ciotka Lena urodziła się w 1910 r. Po maturze studiowała pedagogikę i psychologię na Uniwersytecie Jagiellońskim, ostatecznie pracę obroniła z filozofii - opowiada Kichler, dodając, że ciotka mówiła po polsku bez akcentu, a po zdobyciu dyplomu pracowała w Bielsku jako nauczycielka. Ale w 1939 r. wybuchła wojna i...
- Ojciec powiedział, że wszyscy chłopcy i mężczyźni z rodziny muszą uciekać do Sowietów, bo dziewczynom łatwiej będzie się ukryć - były przewodniczący gminy we Wrocławiu nie tłumaczy, dlaczego mężczyźni nie mogli się ukryć. No ale przecież rodzina Kichlerów była religijna, więc... Lena z mężem uciekła do Lwowa.
Względny - jeśli to możliwe w czasie wojny - spokój zburzył atak Niemiec na Związek Radziecki w 1941 r. Z fałszywymi papierami przedostali się do Generalnej Guberni: jej mąż do Warszawy, a ona do Wieliczki, do ojca Eliasza i siostry Pele. W 1942 r. Niemcy żyjących jeszcze Żydów z getta wywlekli do transportu, który miał ich zawieźć do obozu zagłady, do Bełżca. Eliasz Kichler zginął. Ale jakimś cudem i Lena, i Pele w tym transporcie się nie znalazły i na aryjskich papierach ukrywały się jako chrześcijanki u Polaków. Pele zginęła - wydana na siedem dni przed wyzwoleniem - w Łowiczu. Wydał ją Polak o nazwisku Szewczyk. Za dwa kilogramy cukru. Lena przeżyła. Ale nie dlatego przeszła do historii. I nie dlatego jest jedyną kobietą, która nosi tytuł Matki Izraela, choć w Polsce jej historię zna niewielu ludzi.
Z Długiej w Krakowie na Podhale
Lena Kichler przeżyła, bo trafiła do ziemiańskiej rodziny - w niewielkiej wsi opiekowała się dwiema dziewczynkami, a przy okazji niejako uczyła też wiejskie dzieci. Ale w maju 1945 r. wojna się skończyła i Lena wróciła do Krakowa.
- Na ulicy Długiej, pod numerem 38, była siedziba Komitetu Żydowskiego. Tam też było schronisko dla ludzi, którzy przeżyli obozy i ocaleli, gdzieś w ukryciu. Każdy, kto docierał do Krakowa, szedł na Długą, dowiedzieć się, kto przeżył. Poszła też i ciotka. I zobaczyła przed budynkiem brudne, obdarte i głodne dzieci, żebrzące o cokolwiek do jedzenia - opowiada Jerzy Kichler. Zapytany, dlaczego te dzieci żebrały, choć skończyła się wojna, odpowiada: - Ludzie byli upodleni, zobojętniali. Widzieli tyle zła i okrucieństwa, że już nic, nawet głodne dzieci, nie poruszało w nich jakiejkolwiek struny, zresztą co my możemy wiedzieć o tamtych dniach?
Ale ten widok poruszył jego ciotkę. Z impetem wbiegła do biur Komitetu i zrobiła awanturę. Dzieci żebrzą na ulicach, żydowskie dzieci, a Żydzi nic z tym nie robią?! Wtedy podobno ktoś z Komitetu westchnął, wstał z krzesła, podszedł do Leny i powiedział:
Ja mam kolejną setkę takich na strychu. Ma pani jakiś pomysł, co z tym zrobić?
Miała. Wymyśliła, że za pieniądze, które docierały do zrujnowanej Polski i ocalałych z Holokaustu Żydów z Ameryki, kupi wille na Podhalu. W Zakopanem. I w Rabce. I tam zawiezie te sieroty, które - choć skazane na śmierć - jakimś cudem tej śmierci się nie dały. I będzie się nimi opiekować zgodnie z zasadami pedagogiki Janusza Korczaka.
Przed wojną w popularnym uzdrowisku mieszkało około 500 Żydów. W czasie okupacji w miasteczku znalazła siedzibę Szkoła Policji SS. Jak pisze Karolina Panz w artykule „Dlaczego oni, którzy tyle przecierpieli i przetrzymali, musieli zginąć. Żydowskie ofiary zbrojnej przemocy na Podhalu w latach 1945-1947” zamieszczonym w ostatnim numerze pisma „Zagłada Żydów”, w czasie okupacji prawie połowa polskich mieszkańców tej miejscowości przyjęła podczas okupacji karty góralskie. To do nich Władysław Krzeptowski, przywódca Goralenvolku na Podhalu, 30 sierpnia 1942 r., w dniu wysiedlenia Żydów z powiatu nowotarskiego, skierował przemówienie o radosnej chwili pozbycia się z Podhala od-wiecznych wrogów.
Pomysł utworzenia sanatorium dla żydowskich dzieci w Rabce nie cieszył się szczególnym entuzjazmem ani lokalnych władz, ani tym bardziej lokalnej społeczności. Ostatecznie po różnych perturbacjach otworzono je, lokalizując w trzech willach: Stasin, Juras i Niemen. W sumie jakieś sto metrów od esesmańskiej szkoły policyjnej i niedaleko budynku Urzędu Bezpieczeństwa i jednostki Armii Czerwonej umieszczono 116 dzieci, w tym 12-letniego Olka Bobera, który po ucieczce z warszawskiego getta handlował papierosami i spał w zajezdniach tramwajowych, 10-letnią Mirę Bram, którą po aryjskiej stronie ukrywała rodzina volksdeutschów, 8-letniego Benka Brandera, któremu matka umarła, kiedy ukrywali się gdzieś w przemyskich piwnicach, i 7-letniego Jurka Cynsa, ofiarę eksperymentów medycznych, która przeszła obozy w Płaszowie, Gross-Rosen i Auschwitz. Te dzieci do Rabki pojechały ciężarówkami. Dla bezpieczeństwa zakrytymi plandekami. Gdy dotarły na miejsce, czekały na nie nie tylko jedzenie w ilości, jakiej nigdy wcześniej nie widziały, czy normalne łóżka, ale też własne ubrania, buty, pościel...
Pogrom przyszedł w sierpniu
11 sierpnia 1945 r. w Krakowie doszło do pogromu. Ktoś rozpuścił plotkę, że Żydzi porwali chrześcijańskie dziecko, by dokonać rytualnego mordu. Świadkiem bestialskich zajść stał się krakowski Kazimierz, dzielnica przedwojennej żydowskiej biedoty. Plądrowano mieszkania, synagogę Kupa, pobito wielu ludzi. I zastrzelono 56-letnią Różę Berger. Strzałem przez drzwi.
Następnego dnia zaatakowano żydowski sierociniec w Rabce. W trzech willach przebywało wtedy 96 dzieci. Granat wrzucono w nocy do willi Niemen.
„W podłodze była dziura średnicy około 10 do 15 cm, szyby były wybite, ściany uszkodzone, przyrządy lekarskie rozbite, kozetka w pokoju wywrócona do góry nogami, a bielizna leżąca na kozetce rozrzucona po pokoju. Wśród dzieci panuje słuszny popłoch. Milicji ani żadnej władzy nie było na miejscu”
- wyjaśniała Anna Górska, pomoc kuchenna pracująca w willi Stasin. 13 sierpnia kobieta stanęła w Krakowie przed członkami Komitetu Żydowskiego, by zdać relację z tego, co się wydarzyło na Rabce.
„Personel lokalny wypowiedział posadę i oświadczył, że nie zgłosi się do pracy. Na skutek zagrożenia doniesieniem do władz personel stawił się do pracy. Na usprawiedliwienie swego postępowania podał, że zrobił to pod groźbą ogolenia głów”
- alarmowała Helena Landsberg.
Komitet otrzymał też listy od dzieci, które miały rodziców i pisały do nich przerażone, że kto tylko może, chce uciec, bo wszyscy się boją, zwłaszcza że ci, którzy napadli na sierociniec, grożą, że znów to zrobią.
Historyk Karolina Panz ustaliła, że 12 sierpnia 1945 r. na żydowskie sanatorium napadli uczniowie i nauczyciele Prywatnego Gimnazjum Sanatoryjnego Męskiego dr. Jana Wieczorkowskiego. Od lutego działała tu komórka Ruchu Oporu Armii Krajowej (ROAK), z dowódcą Janem Stachurą „Adamem”, do której należeli uczniowie z drużyny harcerskiej. Ich przywódcą był ks. Józef Hojoł, wspierany przez prof. Edmunda Chodaka uczącego w gimnazjum. Ksiądz miał jasne poglądy: uważał, że w Polsce rządzą Żydzi. I najprawdopodobniej to on pisał listy z pogróżkami, które do sierocińca podrzucał harcerz Mieczysław Klempka „Kot”.
Dzieci dzieciom
O tym, że w nocy będzie napad na żydowskie sanatorium, 18-letni Staszek Wróbel „Bimber” dowiedział się na szkolnej przerwie - od Mietka Klempki i jego zastępcy Władka Śmietany. Ustalili, że spotkają się 12 sierpnia pod skocznią narciarską na górze Grzebień - na jej zboczach rozlokowane były budynki sierocińca. Po zbiórce mieli uderzyć na nie około godziny 23. Uczniowie jednak nie dogadali się co do miejsca, w którym mieli się spotkać, i w efekcie nikt nie przyszedł. Wróbel i jego towarzysz na kolegów czekali około trzech godzin. Usłyszeli jedynie pojedyncze wystrzały i huk wybuchającego granatu.
W poniedziałek w szkole Klempka miał opowiadać kolegom, że „w drodze powrotnej do domu koło sierocińca żydowskiego wystrzelił z pistoletu w okno sierocińca i wrzucił przez okno do sierocińca granat, nie wiedząc, jakie powstały skutki (...)”.
Nikt nie zginął. Na szczęście. 13-letnia dziewczynka, przy łóżku której wybuchł granat, tylko upadła na podłogę, bez większych obrażeń. W Krakowie nie czekano na rozwój wydarzeń - dzień po ataku Komitet Żydowski oddelegował tam dziesięciu żydowskich żołnierzy. Dowódcą grupy został ppor. Zając. Jak pisze Panz, dołączyło do nich czterech ochotników z jednostki Armii Czerwonej, zlokalizowanej tuż obok sierocińca. Przyszli sami, bo choć nie mówili w jidysz, tylko po rosyjsku, to - jak zapamiętały dzieci - czuli się Żydami.
Tydzień później budynki ostrzelano z broni ręcznej i automatycznej, w ruch poszły też granaty. Ksiądz Józef Hojoł zeznawał w 1950 r. na swoim procesie: „ Klempka Mieczysław ps. „Kot” (...), uczeń gimnazjalny, syn Klempki Władysława, (…) bezpośrednio po napadzie referował cały przebieg (…), jak wykonali ten napad (…) obrzucili granatami, jak światło elektryczne zostało uszkodzone, straszny krzyk dzieci, pielęgniarki latały ze świecami, po czym wycofaliśmy się, gdyż żołnierze Armii Radzieckiej następowali na nas, Klempka Władysław (…) skrytykował działalność swego syna (…), na co ja (…) zareagowałem (…) i powiedziałem, że nie szkodzi, jeżeli skupiska żydowskie przepędzi się, byleby wypadków nie było (…), ja pochwalałem te czyny (...). Ja, Hojoł Józef, z mojego osobistego poglądu aprobowałem organizowany napad na sierociniec żydowski, jak i za aprobatą profesora Chodaka”.
Po raz trzeci zaatakowano 27 sierpnia. Dzieci już wiedziały, że spać mogą na korytarzach i w piwnicach przeszklonych budynków. W pokojach każdy mógł zginąć z rąk Niemców - bo dzieci były przekonane, że strzelają do nich Niemcy, a nie niewiele starsi od nich młodzi Polacy.
Klempka poprosił dowódcę ROAK w Rabce Józefa Makułę „Tygrysa” o pozwolenie na użycie broni i amunicji należącej do oddziału i wsparcie jego ludzi. Jak udało się ustalić Karolinie Panz, Makuła nie chciał tej zgody dać, ale przekonało go, że pomysłodawcą ataków jest ks. Hojoł. Napad, w którym wzięły udział 32 osoby uzbrojone w dwa rkm-y, jeden granatnik przeciwpancerny pancerfaust, 15 karabinów, dwa karabiny dziesięciostrzałowe, około pięciu pistoletów maszynowych PPSz, cztery pistolety, jedną paczkę granatów i jedną skrzynię amunicji miał, według słów jednego z uczestników, tylko wystraszyć żydowskie dzieci. Ale do tych dzieci i chroniących je dorosłych strzelano przez dwie godziny.
Kilka godzin po napadzie, 27 sierpnia, Powiatowa Komenda Milicji Obywatelskiej w Nowym Targu wysłała „Raport specjalny” do Wydziału Polityczno-Wychowawczego Wojewódzkiej Komendy MO w Krakowie: „Załoga posterunku MO w Rabce, jak również funkcjonariusze miejscowej placówki UB udziału w odpieraniu napadu na sierociniec nie brała. Odnośnie (do) przyczyn, dla których miejscowy posterunek MO nie wziął udziału w walce, prowadzone jest dochodzenie”.
Decyzja o zamknięciu sanatorium zapadła krótko po trzeciej napaści. 28 sierpnia. 7-letni Oleś Aronowicz tak wspominał wyjazd z Rabki do Zakopanego:
„Jeden ze znajomych żołnierzy powiedział mi, że wyjeżdżamy dlatego, że Polacy zajmują całą Rabkę. W Zakopanem było dużo lepiej, było naj-; najlepiej. Bo w Rabce, jak się poszło do lasku na chwileczkę, pobawić się, to zaraz ktoś mówił: »O, ja Ci tu dam! Chcesz, żeby Ci łeb rozwalić?«. Nie było swobody w Rabce...”.
W Zakopanem, gdzie w Leśnym Grodzie Lena Kichler zorganizowała sierociniec, miało być inaczej. Ale tutaj do napadu doszło w nocy z 28 na 29 sierpnia, po wyjeździe dzieci z Rabki. Początkowo żydowskie dzieci chodziły do szkoły razem z góralskimi, szybko jednak okazało się, że każde wyjście na ulicę rodzi agresję. Dzieci żydowskie były wyzywane, rzucano w nie kamieniami. Lena Kichler wspominała później, że miała wrażenie walki o wszystko: jedzenie i bezpieczeństwo trzeba było lokalnej władzy niemalże wyrywać z gardła. W mieście każdy wiedział, że jest Żydówką, a kiedy pod koniec października została napadnięta przez dwóch mężczyzn z bronią i okradziona, czara goryczy się przelała.
„Polacy podrzucali nam ulotki, że zabiją nas, tak jak zabili wójta gminy żydowskiej w niedalekim Nowym Targu. Oni pisali, że taki sam los spotka wszystkich mieszkających tam ludzi”
- wspominał Józef Ferber, dowódca samoobrony w sierocińcu. Komendant UB umył ręce - odmówił wzięcia odpowiedzialności za bezpieczeństwo, nic dziwnego, że ostatecznie w połowie marca 1946 r. zapadła decyzja o likwidacji żydowskiego domu dziecka.
„Piszę o godz. 2-giej w nocy po bardzo ciężko przepracowanym dniu, dlatego będę się skracać. Wyjeżdżam prawie że z wszystkimi moimi dziećmi i personelem za granicę. Wyjeżdżamy wszyscy legalnie w warunkach nawet dla najmłodszych dzieci doskonałych. Nie widzę warunków bezpieczeństwa dla dzieci ani w Zakopanem, ani w innej miejscowości, zaś uważam, że po tym piekle, które przeszły, nie mamy prawa narażać je i walczyć ich kosztem o demokrację. Dlatego wywożę je w bezpieczne miejsce, gdzie będą miały ten sam dom, w tym samym składzie dzieci i personelu w warunkach pełnej swobody i bezpieczeństwa. (…) Zdaję sobie sprawę, że Komitet nie może im teraz zapewnić warunków swobodnego rozwoju, zaś uważam, że to jest najważniejszym prawem wolnego człowiek” - Kichler 18 marca wyruszyła z setką dzieci do Czechosłowacji, nie uprzedzając o swojej decyzji Komitetu Żydowskiego w Krakowie.
W 1950 r. do sądu skierowano akt oskarżenia przeciwko księdzu Hojołowi i prof. Chodakowi, zarzucając im, że za ich wiedzą i zgodą uczniowie gimnazjum z Rabki trzy razy napadli na kolonie dzieci żydowskich. W kolejnym akcie oskarżenia, który objął uczestników owych napaści, prokurator zarzucił im, że dopuścili się zamachu na funkcjonariuszy UB i MO, którzy ochraniali owe kolonie, choć była to oczywista nieprawda, bo ani milicja, ani UB nie zrobiły nic tamtego gorącego sierpnia 1945 r. Jak pisze Karolina Panz, taka perspektywa, sformułowana po raz pierwszy przez Wojskowy Sąd Rejonowy w Krakowie, negująca to, że faktycznym celem ataków były żydowskie dzieci, dominuje do dzisiaj. W kościele św. Marii Magdaleny w Rabce od pięciu lat wisi tablica upamiętniającą antykomunistyczną działalność ks. Hojoła. Nikt nie rozmawia o jego współudziale w organizowaniu ataków na żydowskie dzieci.
Jestem jednym z tych dzieci
Jerzy Kichler ma w domu książkę Leny Kichler „My One Hundred Children”.
- Władze żądały od ciotki zerwania współpracy z Jointem. Ojciec pracował w Krakowie w cenzurze, ale ciotka chciała wyrobić dokumenty dla tej setki dzieci. Tak, by mogli legalnie wyjechać z Polski - opowiada były przewodniczący gminy żydowskiej we Wrocławiu.
Te dokumenty wyrobić się udało, choć nie bez problemów. Lena kupiła też za pieniądze od amerykańskiego Jointa autokar. Dotarła do Francji, do Belleville, gdzie razem z dziećmi z Polski żyła przez trzy lata. 8 sierpnia 1946 roku David P. Boder w Paryżu przeprowadził z nią wywiad, który można odsłuchać na stronie „Voices of the Holocaust”. Mówi w nim o atakach partyzantów z Narodowych Sił Zbrojnych dowodzonych przez Józefa Kurasia „Ognia” na Żydów na Podhalu, o morderstwach i o strachu.
14 maja 1948 r. proklamowano powstanie Izraela. Ciotka mogła zamieszkać u siebie. I wyjechała z setką dzieci do kibucu, tam je odchowała, aż pokończyły 18 lat i mogły same pójść w świat. I za to została Matką Izraela
- mówi Jerzy Kichler.
W 1987 r. Amerykanie nakręcili telewizyjny film o historii Leny Kichler. Scenariusz napisali Jonathan Rintels i Yabo Yablonsky, a za kamerą stanął Ed Sherrin. W postać Leny w filmie „My 100 Children” wcieliła się Linda Lavin, która dziesięć lat później grała w spektaklu zrealizowanym na podstawie „Pamiętnika” Anny Frank.
- Ten film „Moje sto dzieci” pokazała nawet kiedyś polska telewizja, ale chyba mało kto kojarzył, o co tak naprawdę chodziło w tej historii - przyznaje Jerzy Kichler.
Byłem wtedy w Londynie, umówiony byłem z kimś w Tate Gallery. Siedzieliśmy przy stoliku, piliśmy kawę. Jakoś w trakcie rozmowy padło moje nazwisko, może też była mowa o tym, że jestem z Polski. I nagle zza stolika obok nas wstał jakiś człowiek, podszedł do mnie i, obejmując mnie, powiedział: „Jestem jednym z tych dzieci”
- dodaje Jerzy Kichler.