Pasta basica de cocaina”, „base” lub „basuco”. Tak nazywał się narkotyk, którego konsumpcja w latach siedemdziesiątych stała się zauważalnym problemem społecznym w Ekwadorze, Kolumbii, Boliwii i Peru. Powstawał jako produkt przejściowy w procesie przygotowywania kokainy w postaci proszku. Była to lepka szara maź. Suszono ją, kruszono i dodawano do papierosów. Palenie takiego skręta dawało mocne doznania już po pierwszym machu. Momentalnie powodowało „orgazm całego ciała” i trwającą kilka minut nirwanę. Narkomani sięgający po „basuco” preferowali go nad kokainowy proszek, przede wszystkim dlatego, że działał szybciej (wchłaniany w płucach) i mocniej (zawierał kokainę w co najmniej czterokrotnie większym stężeniu). No i był dużo tańszy. Miał jeszcze jedną istotną właściwość - silnie uzależniał. Pastoleros, jak nazywano użytkowników „base”, nie mogli myśleć o niczym innym, jak tylko o tym, kiedy znów zajarają. Skupiali całe swoje życie na zdobywaniu kolejnych działek. Jak kończyły im się pieniądze, to nie wahali się kraść i prostytuować. Nałóg momentalnie potrafił zrobić z uporządkowanego studenta medycyny cuchnącego zombie w łachmanach z zaburzeniami osobowości. Wyciągnięcie takiego osobnika z głębokiego uzależnienia było niezwykle trudne. W najgorszych przypadkach pomóc mogła jedynie częściowa lobotomia (praktykowano takie zabiegi np. w Peru).
Od końca lat siedemdziesiątych narkotyk zaczął być coraz bardziej popularny w Stanach Zjednoczonych. Ponieważ w tym kraju, jak wiadomo, nie rośnie koka, substancję podobną do „base” preparowano z kokainy w proszku, sody, wody (cały proces chemiczny jest drobiazgowo opisany w sieci, nawet na Wikipedii). Powstały narkotyk był biały i miał najczęściej strukturę podobną do wosku świecy. Nazywano go crackiem. Początkowo, z racji wysokich cen kokainy, mogli sobie pozwolić na niego tylko najbogatsi. Palili go krezusi show-biznesu, sportowcy, a nawet politycy. To się jednak momentalnie zmieniło. Na amerykańskie ulice nagle zaczęły trafiać tony „białego proszku”. W rezultacie kokaina błyskawicznie staniała, crack stał się jednym z najpopularniejszych narkotyków. W 1985 r. liczbę uzależnionych od niego Amerykanów szacowano na ok. 5,8 mln. Media w alarmistycznym tonie pisały o „epidemii cracku” i jej strasznych skutkach społecznych: powstaniu armii zupełnie zdegenerowanych narkomanów, dzieciach sprzedających swoje ciało za parę machów, lawinowo wzrastającej liczbie morderstw powiązanej z rozwojem gangów w kolorowych dzielnicach wielkich miast. Za ten tragiczny w konsekwencjach boom współodpowiadał pewien rzutki afroamerykański diler, nikaraguańscy prawicowi partyzanci, a może i nawet CIA. Naszą opowieść zacznijmy od tego pierwszego.
„Freeway” Rick
Ricky Donnell Ross urodził się 26 stycznia 1960 r. w miasteczku Troup we wschodnim Teksasie. Jego rodzice rozstali się, gdy miał trzy lata. Wówczas matka, w poszukiwaniu lepszych perspektyw zarobkowych, wyprowadziła się z nim i jego starszym bratem do Los Angeles. Tutaj zamieszkali w samym sercu południowo-środkowej dzielnicy miasta, dokładnie nieopodal skrzyżowania Manchester Avenue z autostradą stanową nr 110. Z tego powodu Ricky’ego ochrzczono później ksywką „Freeway” (ang. autostrada).
Dzielnicę zamieszkiwali głównie ubodzy Afroamerykanie i Latynosi. Wielu nastolatków, łasych na szybkie pieniądze, pchało się w szeregi rodzących się wielkich gangów - Bloods i Crips. Póki co młody Ricky, chowany pod czujnym okiem surowej matki, trzymał się od nich z dala. Jego pasją był tenis. Codziennie po lekcjach chodził na korty trenować. Dawał z siebie wszystko. W grze imponował zwinnością i szybkością. Stał się jednym z najlepszych młodych graczy w LA. Już widział siebie ze sportowym stypendium na jednym z dużych uniwersytetów. W maturalnej klasie wydawało mu się, że od realizacji tego marzenia dzieli go niewielki krok. Zaczęła się nim interesować uczelnia Long Beach State. Zaproszono go na korty tamtejszej drużyny, by zobaczyć, co potrafi. Sportowo się sprawdził. Potem pod lupę wzięto jego wyniki w nauce. Wtedy 18-letni Ricky poległ na całej linii. Wyszło na jaw, że nie potrafi ani pisać, ani czytać. Młodzieniec naiwnie myślał, że skoro nauczyciele przepuszczali go z klasy do klasy przez całe życie, to na wyższej uczelni też przymkną oko na jego analfabetyzm. Oczywiście jego kandydaturę z miejsca odrzucono. Nie było też mowy, by otrzymał świadectwo ukończenia szkoły średniej.
W 1979 r. marzenia Ricka legły w gruzach. Sfrustrowany imał się różnych zajęć. By zarobić, zaczął kraść samochody. Czasem zajmował się także ich naprawą (była to jego największa pasja, zaraz po tenisie). Jednocześnie, o ironio, uczęszczał na kurs introligatorski. Tam zaprzyjaźnił się z jednym z nauczycieli, panem Fisherem. Stary kawaler imponował mu drogą biżuterią i posiadaniem nowiutkiego cadillaca. W toku jednej z rozmów zdradził Rossowi, że dorabiał sobie, handlując kokainą. „Freeway” też chciał wreszcie dobrze zarobić - było mu obojętne, czy legalne, czy nie. Więc wszedł z ten interes. Wciągnął do współpracy swojego kumpla z podwórka, Oliego „Big Loca” Newela, który miał już za sobą odsiadkę. Razem ukradli fantazyjne koła od jakiegoś samochodu, potem sprzedali je za 250 dol. Za całą gotówkę kupili u pana Fischera pierwsze działki kokainy. Towar rozszedł się błyskawicznie. Teraz mieli w rękach pokaźną sumkę - 600 dol. Obaj uznali, że to jest to. Zaczęli dilować na całego, reinwestując większą część zysku.
„Na początku powiedzieliśmy sobie, że rzucimy to, jak zarobimy po 5 tys. dol. - opowiadał po latach Ross. - Potem stwierdziliśmy, że skoro tak szybko to idzie, to dociągnijmy do tych 20 tys. Wreszcie uznaliśmy, że rzucimy to, gdy tylko zarobimy na dom…”
Interes szedł im dobrze.Kokaina, którą załatwiał im pan Fisher, miała dużo niższą cenę hurtową. Gdy inni dilerzy sprzedawali gram kokainy za 150 lub 200 dol., Ross mógł zbywać swój towar z zyskiem już za 125 dol. To przyciągało do niego klientów z całego miasta.
„Ciągle zwiększał podaż narkotyku, starając się jednocześnie jak najbardziej obniżyć jego cenę. Zarabiał na masie sprzedanego towaru i wszystko reinwestował - pisał o Rossie „Los Angeles Times”. - Działał według podstawowych zasad ekonomii. Inni albo tego nie wiedzieli, albo byli za mało zdyscyplinowani, by tak działać”.
Wkrótce „Freeway” stał się tak dużym graczem, że pan Fisher nie mógł nadążyć z dostawami. Więc nauczyciel zapoznał go wówczas ze swoim latynoskim hurtownikiem, Ivanem Arguellasem. Ten dostarczał mu świetny towar po jeszcze niższej cenie przez osiem miesięcy. Dzięki temu klientela przedsiębiorczego czarnego dilera potężnie się rozrosła.
Gdy nagle pewnego dnia Arguellas przepadł jak kamień w wodę (został postrzelony i trafił na dłużej do szpitala), Ross zmienił głównego dostawcę. Został nim Henry Corrales. Ten jednak po jakimś czasie postanowił wycofać się z niebezpiecznego biznesu i wyjechać z USA. I wówczas „Freeway” poznał pewnego zdesperowanego nikaraguańskiego imigranta, który od dłuższego czasu obserwował z boku ich poczynania. Ta znajomość wkrótce okazała się dla obu stron niezwykle lukratywna.
Contras
Klan Somozów rządził Nikaraguą od lat 30. XX w. z błogosławieństwem Stanów Zjednoczonych. Traktował ją jak swoje patrymonium, wielki rodzinny biznes. O skali zawłaszczenia przez nich kraju najdobitniej świadczy fakt posiadania połowy najlepszej ziemi uprawnej. Tymczasem większość populacji żyła w niewyobrażalnej biedzie, traktowana jak półniewolnicy. Nic więc dziwnego, że od lat 60. coraz częściej dochodziło do antyrządowych wystąpień, a lewicowa partyzantka (sandiniści), zdobywała coraz większą sympatię ludu. Rozruchy były topione we krwi przez pretorian Somozów, czyli Gwardię Narodową, której cały korpus oficerski kończył szkoły wojskowe w USA. Pod koniec lat 70. skala naruszeń praw człowieka i masakr prowadzonych przez gwardzistów sprawiła, że „moralizująca” administracja Jimmy’ego Cartera wycofała swoje wsparcie finansowe i wojskowe dla reżimu. I wówczas momentalnie dyktatura Somozów upadła pod ciosami zadanymi przez powstańców. Sandiniści przejęli władzę w kraju w lipcu 1979 r. Prezydent Anastasio Somoza Debayle zbiegł do USA, a potem do Paragwaju, gdzie w 1980 r. dosięgły go kule lewicowych terrorystów.
Tymczasem większość jego totumfackich i weteranów Gwardii Narodowej znalazła się na emigracji, głównie w Stanach Zjednoczonych. Środowiska te wręcz kipiały żądzą rewanżu. Z dnia na dzień sandiniści pozbawili ich majątków i władzy. Tamci chcieli je odzyskać. Zmiana w Białym Domu sprzyjała ich planom. Ronald Reagan, który objął urząd prezydenta w styczniu 1981 r., nie zamierzał tolerować rewolucyjnego rządu w Nikaragui, traktując go, zgodnie z zimnowojenną logiką, jako kolejną komunistyczną ekspozyturę w odwiecznej amerykańskiej strefie wpływów. Dlatego też CIA bardzo dyskretnie zaczęła wspomagać weteranów gwardii Somozy, zmierzając do stworzenia antysandinistowskiej guerilli. I tak w sierpniu 1981 r. w sąsiadującym z Nikaraguą Hondurasie powołano do życia Nikaraguańskie Siły Demokratyczne (hiszp. Fuerza Democrática Nicaragüense; w skrócie FDN), na których czele stanął gen. Enrique Bermúdez. Była to pierwsza z reakcyjnych grup, znanych potem pod szyldem Contras (od hiszp. contrarevolucionario, czyli kontrewolucyjnych).
Na rozruch partyzantki - zakup broni, sprzętu, mundurów itp. - Amerykanie przeznaczyli jedynie 19 mln dol. Była to śmieszna suma, w stosunku potrzeb FDN. W związku z tym Nikaraguańczycy musieli pozyskiwać środki na własną ręką. Znalazł się „patriota”, który gotów był szczodrze wspierać sprawę. Nazywał się Norwin Meneses. Należał do rodziny mocno powiązanej z Somozą. Od początku lat 70. stał na czele dobrze prosperującej organizacji, która przemycała kokainę produkowaną przez kolumbijski kartel z Cali do USA. U progu lat. 80 ten interes szedł mu coraz lepiej. Część z zysków otrzymywał na swoje potrzeby gen. Bermúdez.
Jednym z dilerów Menesesa w Kalifornii w owym czasie był Oscar Danilo Blandón. Rocznik 1936. Niewielki, grubawy pan z wąsem, który przywdziawszy jeansowe ogrodniczki mógłby uchodzić za sobowtóra bohatera gry Super Mario. W narkotykowy biznes zaangażował się trochę przypadkiem. Za Somozy był szefem giełdy spożywczej w Managui. Na emigracji w USA biedował, ledwo mógł utrzymać rodzinę. Działał w konspiracji FDN i tutaj zaczął współpracować z Menesesem. Chciał połączyć działalność patriotyczną dla Contras z poprawą własnej sytuacji materialnej.
Początkowo szło mu kiepsko. Nie mógł pozyskać żadnych klientów. Z zazdrością patrzył, jak jego rodacy Arguellas i Corrales zarabiają krocie na handlu z Rossem, który potrafił upłynnić każdą ilość kokainy. Szansa dla niego pojawiła się dopiero, gdy Corrales postanowił wycofać się z gry, gdzieś na przełomie 1982 i 1983 r. Za okrągłą sumkę „odstąpił” swojego najlepszego klienta Blandónowi. „Freeway” i Nikaraguańczyk szybko się dogadali. Ten ostatni mógł dostarczyć Afroamerykaninowi dużo więcej towaru i to po niższej cenie. „Wszyscy płacili po 3 tys. dol. za uncję, a ja jedynie 1,8 tys.” - wspominał Ross. I tak narodził się tandem, który podbił znaczną część rynku narkotykowego w USA i ponosił dużą część odpowiedzialności za wybuch „epidemii cracku”.
Imperium
Ricky Ross nigdy nie brał narkotyków. Stronił od alkoholu. Swoją całą energię życiową koncentrował na pomnażaniu zysków. Z ulicznego dilera szybko zamienił się w największego dystrybutora kokainy w całej Kalifornii. Rozprowadzał je przez tamtejsze gangi Bloods i Crips. Swoich klientów szukał wśród największych dilerów w czarnych gettach. Zawsze działał w ten sam sposób. Dawał im na kredyt kilka kilogramów kokainy. Proponował najlepszą jakość i najniższą cenę. Nic dziwnego, że większość gangsterów szła z nim na współpracę.
W 1983 r. crack stał się najpopularniejszym narkotykiem, głównie w czarnych gettach. Małe działki sprzedawano już za kilka dolarów, więc coraz więcej osób stać było na jego zakup. Wraz ze wzrostem liczby uzależnionych rosła fortuna Rossa. W szczycie prosperity, ok. 1985 r., potrafił sprzedać dziennie towar za 2-3 mln dol. Swoich odbiorców miał już wtedy w 42 większych miastach USA. Wspominał, że najbardziej lukratywne interesy ubijał z handlarzami z Ohio.
Według szacunków podawanych przez „Esquire’a”, w toku lat 80. Ross sprzedał kokainę o wartości 2,5 mld dolarów, zarabiając na tym ok. 850 mln dol. (według aktualnej wartości waluty). Swoje olbrzymie zarobki inwestował w nieruchomości i różne przedsiębiorstwa. Na co dzień nie obnosił się ze swoim majątkiem, by nie przyciągać uwagi policjantów. Wtapiał się w otoczenie. Jeździł samochodem średniej klasy i ubierał bez typowej dla afroamerykańskich dilerów ekstrawagancji.
CIA
W 1996 r. Ameryką wstrząsnęła seria reportaży zatytułowanych „Mroczny sojusz”, ukazujących się w gazecie „San Jose Mercury News”. Ich autor Gary Webb dowodził, że CIA ułatwiała Contras sprzedaż kokainy na terenie Stanów Zjednoczonych, by mogli oni uzyskać środki na walkę zbrojną z sandinistami. Zwracał uwagę, że państwo zadziwiająco długo przymykało oko na kokainowy biznes Nikaraguańczyków. Wskazywał m.in., że Norwin Meneses bezkarnie prowadził swoją działalność na terenie USA, pomimo iż tutejsze służby FBI i DEA śledziły jego aktywność od lat 60. Nawet kiedy w latach 80. za kratkami wylądowało pół jego rodziny, to śledztwo przeciwko niemu z niewiadomych przyczyn wstrzymano. Podobnie rzecz się miała z Blandónem. Najpierw w latach 80. przyznano mu azyl polityczny, mimo że wiedziano o jego przestępczej aktywności. Potem w 1992 r. udowodniono mu, że handluje kokainą i przesiedział w więzieniu jedynie 24 miesiące. To śmiesznie niski wyrok w amerykańskich realiach, nawet biorąc pod uwagę, że poszedł na współpracę z DEA.
Sprawa zaangażowania CIA w ułatwienie Contras handlu kokainą stała się przedmiotem śledztw prowadzonych przez Kongres, Departament Sprawiedliwości i Inspektora Generalnego CIA. Zarzutów Webba nie potwierdzono.
Epilog
Ricky Ross wpadł dopiero w listopadzie 1989 r. Wsypał go jeden z jego skruszonych kontrahentów z Cincinnati, który poszedł na współpracę z policją. Na podstawie dostępnych dowodów, skazano go na 10 lat za handel narkotykami. Wyszedł po kilku miesiącach, gdy zgodził się współpracować z władzami w pewnej sprawie federalnej. Szczęśliwie udało mu się zachować pokaźną część majątku, a poza tym odniósł dodatkową korzyść. Za kratami nauczył się wreszcie czytać.
W 1996 r. „Freeway” znów wpadł w czasie zaaranżowanej przez DEA dużej transakcji narkotykowej, w której brał udział Danilo Blandón (wtedy już współpracownik służb). Tym razem został skazany na dożywocie. W celi zaczął studiować prawo. Wykrył lukę w przepisach, którą wykorzystał do złożenia apelacji od wyroku. W 2009 r. znalazł się z powrotem na wolności. Aktualnie jest „żywą uliczną legendą”, celebrytą i biznesmenem. Żyje z opowiadania o swojej gangsterskiej działalności.
Dziennikarz Gary Webb, który badał powiązania CIA z wybuchem „epidemii cracku”, 10 grudnia 2004 r. został znaleziony martwy w swoim domu w Carmichael. Według oficjalnego raportu koronera popełnił samobójstwo, strzelając sobie w głowę. Dwa razy.