Dzieci niemieckich nazistów: Nasi ojcowie byli w porządku

Rozmawiał Tomasz Plaskota
Heinrich Himmer wizytuje niemiecki obóz koncentracyjny Stutthof, 1941 r.
Heinrich Himmer wizytuje niemiecki obóz koncentracyjny Stutthof, 1941 r. FOT. BUNDESARCHIV
Niemal każdy z potomków przywódców Trzeciej Rzeszy, z wyjątkiem Martina Bormanna i Niklasa Franka, zbudował sobie własny historyczny portret ojca, zgodnie z dewizą: on był w porządku, może zbyt oddany Führerowi, ale źli to byli ci inni – mówi Jarosław Molenda, autor książki „Dzieci nazistów”.


Tomasz Plaskota: „Czy można wyobrazić sobie Himmlera całującego swoją córeczkę w drodze do kwatery głównej, by podpisać nakaz egzekucji dzieci, tylko dlatego że były Żydami?” – można przeczytać na okładce Pańskiej książki „Dzieci nazistów”. Ta historia zdarzyła się naprawdę?

Jarosław Molenda: To dotyczy nie tylko Himmlera. Można rzec, że takie sytuacje miały miejsce w mniejszym lub większym wymiarze niemal codziennie, jeśli tylko rodzina mieszkała z „urzędnikiem machiny śmierci”. Fragment, który pan przywołuje, to akurat opinia Simona Wiesenthala. Jak wyjaśniał ten słynny łowca nazistów, popełniamy poważny, dramatyczny błąd, zakładając, że tylko źli ludzie są zdolni do złych uczynków. Nie tylko on uważał, że to bardzo znamienne, że wielu największych prominentów narodowego socjalizmu w domu było niezwykle czarującymi ludźmi.

Miłość do własnych dzieci i nienawiść do innych. Skąd u Niemców nazistów to rozdwojenie?

Pozwolę sobie na jeszcze jedno sprostowanie. To rozdwojenie dotyczyło nie tylko Niemców nazistów, Austriaków też. Przywołam choćby postać Marii Mandel, kierowniczki obozu dla kobiet Auschwitz-Birkenau, którą opisałem w książce „Sadystka z Auschwitz”. Była jedną z największych zbrodniarek. A co do zasadniczego pytania. Trudno w kilku zdaniach opisać tak złożony problem, bo wszak co człowiek to inna historia, ale istotnie można pokusić się o stwierdzenie, że w pewnym momencie ogromne rzesze nazistów ogarnęła dziwna psychoza. Trzeba jednak pamiętać, że oprócz „ideowców” byli zwykli ludzie, którzy byli dalecy od sympatyzowania z Hitlerem, a jednak odwracali głowę, bycie trybikami w zbrodniczym procederze traktowali jak „zwykłą” pracę.

Kiedyś w jednym z wywiadów prof. Bogumił Grott, współautor książki „Przedhitlerowskie korzenie nazizmu, czyli dusza niemiecka w świetle filozofii i religioznawstwa” opowiedział mi w jednym z wywiadów historię z czasów okupacji: „Moja matka opowiadała, że któregoś razu zadzwonił do naszego mieszkania SSman. Przedstawił się nazwiskiem, które widniało również na wizytówce właścicielki naszego mieszkania, umieszczonej obok dzwonka przy bramie wejściowej, i tytułem doktora. Matka ze zdziwieniem zapytała, o co mu chodzi? Odpowiedział, że chciałby porozmawiać z kimś wykształconym tak jak on, a nawet nawiązać towarzyski kontakt. Na pytanie matki „co sobie właściwie wyobraża – przecież akurat niedawno miały w Warszawie miejsce masowe rozstrzeliwania uliczne, jak ona ma w tej sytuacji z nim rozmawiać?” – odpowiedział, że on „jest teraz po pracy!!! Przychodzi przecież prywatnie!”. Z czego wynikało takie zachowanie? Jak pan to skomentuje?

No, właśnie. Bo to była „tylko” praca – trwanie w takim mniemaniu było przejawem swoistej samoobrony umysłu. Pewna austriacka więźniarka z Auschwitz, która pracowała tam jako lekarka, Ella Lingens-Reiner, napisała w swojej książce „Więźniowie strachu”: „Nie znam niemal żadnego członka SS, który nie zapewniałby, że uratował komuś życie. Było wśród nich bardzo niewielu sadystów. Nie więcej niż pięć procent było w sensie klinicznym patologicznymi przestępcami. Pozostali byli całkowicie normalni i potrafili rozróżnić dobro od zła. Wszyscy oni wiedzieli, co się dzieje”. Ba, Hanna Arendt w swojej książce „Eichmann w Jerozolimie. Rzecz o banalności zła”, podaje, że pół tuzina psychiatrów uznało go za „normalnego”. Jeden z nich doszedł do wniosku, że cała konstrukcja psychiczna Eichmanna, jego stosunek do własnej rodziny jest „nie tylko normalny, ale jak najbardziej pożądany”. Sam Eichmann cynicznie konstatował: „Skrucha – to dobre dla małych dzieci”.

Jakie były reakcje dzieci czy wnuków niemieckich nazistów, kiedy dowiadywali się o zbrodniach ich ojców czy dziadków? W jakich okolicznościach najczęściej dowiadywali się o zbrodniach? Czy próbowali je tłumaczyć i usprawiedliwiać?

Nie ma jakiegoś jednego wzorca, jedni dowiadywali się po dekadach, inni bardzo szybko, to też zależało, w jakim wieku byli, gdy ich tatusiowe byli na przykład sądzeni, ile rozumieli z tego, co się dzieje, czego dopuścili się ojcowie. Mówi się, że potomkowie nazistowskich zbrodniarzy wojennych wydają się być uwięzieni między dwoma skrajnościami. Większość decydowała się całkowicie odciąć od swoich rodziców, aby mogli żyć swoim życiem, aby historia ich nie zniszczyła. Albo decydowali się na lojalność i bezwarunkową miłość i wypierali wszystkie negatywne rzeczy. Ale żadne z tych dzieci nie mogło uciec przed tym samym pytaniem: „Czy naprawdę możesz ich kochać, jeśli chcesz być szczery i naprawdę wiedzieć, co zrobili lub myśleli?”.

Jak potomkowie niemieckich nazistów radzili sobie ze zbrodniami ich ojców?

Posłużę się cytatem z opracowania „Noszę jego nazwisko. Rozmowy z dziećmi przywódców III Rzeszy” Norberta i Stephana Lebertów, który przywołuję w swojej książce, gdyż sam bym lepiej tego nie wyraził, a mieli tę przewagę nade mną, że rozmawiali z dziećmi nazistów. Otóż, zdaniem Lebertów niemal każdy z potomków przywódców Trzeciej Rzeszy, z wyjątkiem Martina Bormanna i Niklasa Franka, zbudował sobie własny historyczny portret ojca, zgodnie z dewizą: on był w porządku, może zbyt oddany Führerowi, ale źli, to byli ci inni. Jak konkludują ci autorzy: „jedni wiodą żywot skamieliny, inni, którzy dopuszczają wątpliwości, wściekłość, bezsiłę, prawdę, rozpoczęli coś, co można chyba nazwać tańcem na linie nad głęboką przepaścią, bez siatki. Tańcem, o którym nikt nie wie, kiedy i jak się skończy”.

Czy można w pełni odciąć się od zbrodni popełnionych przez przodków?

Hm, odciąć może nie, ale jeśli potomkowie uznają, że ich ojcowie, matki, krewni dopuścili do ogromu zła, trudno, aby płacili za winy rodziny. To indywidualna sprawa, jak dana jednostka reaguje, ile w niej empatii, ile zakłamania, ile w końcu odwagi, by zmierzyć się z prawdą… Trudno mi się postawić w takiej sytuacji, co czuł syn, córka, wnukowie, gdy ojciec czy dziadek, którego miał za bohatera wojennego, okazał się bestią w ludzkiej skórze…

Dlaczego Matthias Göring, stryjeczny wnuk Hermanna, jednego z przywódców III Rzeszy, przeszedł na judaizm? Czy to odosobniona konwersja wśród potomków nazistowskich zbrodniarzy?

Na to ostatnie pytanie nie umiem odpowiedzieć, bo nie prowadziłem kompleksowych badań pod tym kątem. Część z nich została nawet wyświęcona na rabinów, nawet wyprowadzili się do Izraela. Związali się z Żydówkami, a ich dzieci chodzą do szkół religijnych. Kathrin Himmler, wnuczka stryjeczna Himmlera, poślubiła Żyda, z którym na syna. Czy to poczucie winy? A może odpowiedzialność? To już trzeba by ich o to zapytać, ale widać, że znaleźli w Izraelu wewnętrzny spokój. W swojej książce skupiłem się na wyborze potomków, którzy reprezentowali odmienne podejście do zbrodni przodków. Można pokusić się o pewne stwierdzenie, że to drugiemu pokoleniu lub dalszym krewnym było łatwiej potępić swych bliskich, którzy byli przedstawicielami bezwzględnej machiny terroru. Na koniec chciałbym przywołać myśl irlandzkiego filozofa z XVIII wieku Edmunda Burke’a, która wciąż pozostaje aktualna: „Wystarczy, by dobrzy ludzie nic nie robili, a zło zatriumfuje”.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Pozostałe

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia