Wystarczy silniejsza wichura za oknem i do Edwarda Kurpiela wracają wspomnienia tej tragicznej nocy. - Takiej nawałnicy nigdy nie widziałem, a pływałem ponad trzydzieści lat. To cud, że żyjemy.
14 stycznia 1993 roku na Bałtyku zatonął prom samochodowo-kolejowy Jan Heweliusz. W tej największej katastrofie w historii polskiej floty handlowej zginęło 55 osób - dwudziestu marynarzy, trzydziestu pięciu pasażerów, głównie kierowców tirów. Zdołano uratować jedynie dziewięciu członków załogi.
- Uratowanych mogło być więcej, gdyby lepiej i sprawniej była przeprowadzona akcja ratownicza - cały czas, przez wszystkie te lata powtarza Kurpiel. - Kilka godzin siedzieliśmy w tratwie wypełnionej wodą, zanim pojawił się pierwszy śmigłowiec. To był niemiecki śmigłowiec. W tratwie ludzie tracili z zimna siły, polski kierowca TIR-a umarł na naszych rękach. Życie uchodziło z marynarza Leszka Kochanowskiego, dlatego jego pierwszego razem z motorzystą Jurkiem Petrukiem zapięliśmy w pas spuszczony z liną ze śmigłowca.
Ocaleni marynarze znoszeni są z pokładu statków ratowniczych
(fot. Marek Biczyk/Archiwum Głosu Szczecińskiego)
Niestety, niemieccy ratownicy nie schodzili na dół do rozbitków, ze śmigłowca spuszczali tylko linę z pasem. Rozbitek miał się zapiąć sam. - To było okropnie trudne, bo zgrabiałe z zimna ręce były jak drewniane kłody. Po chwili stało się coś strasznego. Kolejny raz spuszczona lina z pasem, miotana wiatrem zahaczyła o drugą tratwę i przewróciła ją. Ludzie znaleźli się pod tratwą. Byli w kombinezonach ratowniczych i nie mogli się spod niej wydostać. Ich rozpaczliwe krzyki, błagania o ratunek słyszę do dziś. A my byliśmy bezsilni, nie mogliśmy nic zrobić.
Edward Kurpiel cały czas przed oczami ma też śmierć elektryka, Andrzeja Korzeniowskiego. - Przypłynął niewielki niemiecki statek ratowniczy Arkona. Na burcie miał rozwieszoną siatkę. Ratownicy krzyczeli: "komm, komm". Kucharz Boguś Zakrzewski i asystent elektryka Grześ Sudwoj jakoś się po niej wdrapali. Ale elektryk Andrzej Korzeniowski nie dał rady uchwycić jej zgrabiałymi z zimna rękami. Obsunął się do wody.
Z naszej tratwy mnie jako przedostatniego wciągnięto na pokład śmigłowca. Po mnie był Jurek Petruk. Gdy w śmigłowcu zapytał o godzinę, było parę minut po dziewiątej. Ponad cztery godziny spędziliśmy w tratwie. Kolejny szok przeżyłem w szpitalu w Stralsundzie, gdy okazało się, że uratowanych jest jedynie dziewięć osób. A przecież nic nie zapowiadało takiej tragedii. To miał być normalny, kolejny rejs do Ystad.
Ocaleni marynarze po kilku dniach rekonwalescencji
(fot. Marek Biczyk/Archiwum Głosu Szczecińskiego)
Prom nie należał do jednostek określanych jako "lucky ship" (szczęśliwy statek). W czasie swojego krótkiego, bo zaledwie 15-letniego żywota, miał aż 28 różnego rodzaju awarii i wypadków włącznie z pożarem. Ciągle miał też problemy ze statecznością i w portach niebezpiecznie przechylał się w trakcie przeładunków. Miał też przechyły na morzu. W nocy z 13 na 14 stycznia 1993 roku na Bałtyku był sztorm. Wiatr i fala bardzo przechyliły prom, doszło do przesunięcia się przewożonego ładunku (samochody, wagony), co jeszcze przechył pogłębiło. Prom położył się na lewej burcie, o godz. 5.10 przewrócił się stępką do góry. Zatonął 6 godzin później. Zginęło 55 osób.
Jan Heweliusz w swój ostatni rejs wyszedł 13 stycznia 1993 roku o godz. 23.30, z dwugodzinnym opóźnieniem spowodowanym naprawą furty rufowej. Uszkodził ją trzy dni wcześniej po uderzeniu w nabrzeże w Ystad.
W rejs prom zabrał na pokład 10 wagonów i 28 TIR-ów. Płynęła nim 29-osobowa załoga i 35 pasażerów, głównie kierowców ciężarówek (Polacy, Szwedzi, Austriacy, Czesi, Węgrzy i Norweg). Wśród pasażerów były też dwie pracownice Euroafriki, armatora promu: Agnieszka Goldman i Barbara Zaborska. Płynęły do Szwecji na służbowe rozmowy.
W tamtą styczniową noc nad północną Europą szalał huragan o nazwie Junior. W porywach siła wiatru przekraczała 160 km na godzinę. Na Bałtyku narastał sztorm.
- O tej porze roku sztormy na Bałtyku to coś normalnego - mówi Kurpiel. - Po zakończeniu obowiązków poszedłem spać. Zbudził mnie rumor w kabinie. Przechyły były tak duże, że wszystko spadało, meble się przesuwały. Po chwili usłyszałem dzwonki alarmowe i komunikat kapitana wzywający pasażerów i załogę do opuszczenia statku. Ledwie wydostałem się z kabiny, a przechył był już tak duży, że podłoga stała się ścianą. Z trudem założyłem skafander ratowniczy. Koledzy pomogli mi wygramolić się na pokład. Heweliusz już leżał na lewej burcie. Wiatr dął z niewyobrażalną siłą. Otworzyliśmy tratwy i skakaliśmy w spienione fale.
Wyziębieni członkowie załogi Heweliusza trafiają do karetek pogotowia ratunkowego
(fot. Marek Biczyk/Archiwum Głosu Szczecińskiego)
Gdy nasilały się przechyły, starszy marynarz Leszek Kochanowski dostał polecenie sprawdzenia pokładu samochodowego. W pewnym momencie poczuł, że pokład ucieka mu spod nóg i usłyszał alarm opuszczenia statku. Ledwie wydostał się na górę. Z kabiny zdążył zabrać tylko kamizelkę ratunkową. Pamięta rozszalały żywioł, przejmujący ziąb i strach. Nie pamięta momentu uratowania. Przytomność odzyskał w szpitalu i od lekarza usłyszał, że urodził się po raz drugi. Wcześniej nie dawano mu szans, bo temperatura jego ciała nie przekraczała 27 stopni.
Już po powrocie do domu przez wiele nocy marynarza męczyły koszmary, budził się z krzykiem i pytał o kolegów. Nie mógł uwierzyć, że aż tylu zginęło. Długo się leczył, ale potem podczas rozpraw w Izbach Morskich koszmar wrócił.
- Pamiętam wielogodzinne przesłuchania, zrozpaczone kobiety w czerni i pytanie, którego nie zapomnę do końca życia - mówi cicho. - Na korytarzu młoda kobieta w żałobie zapytała mnie, dlaczego ja żyję, a jej ojciec, kierowca, się utopił. I wtedy pomyślałem, że może lepiej by było, gdyby wszyscy zginęli. Bo nikt nie miałby pretensji do żywych, że przeżyli.
Kurpielowi długo śniły się ciała i pogrzeby. Mieszkał w Szczecinie i był wzywany na rozpoznania znalezionych ciał. - Szwedzi też nas nie oszczędzili - przypomina. - Twierdzili, że prom utopiła niedouczona i pijana polska załoga. Domagali się, by żaden z uratowanych oficerów nie pływał na promie. Uspokoili się i spokornieli, gdy w rok później na Bałtyku zatonął prom Estonia i życie straciło ponad 800 osób.
Kurpiel i Kochanowski usiłowali wrócić na morze, ale długo na statkach nie popływali. Pamięć styczniowej tragedii ciągle w nich tkwiła. Ochmistrz przeszedł na emeryturę, a Kochanowski jest na rencie. - Tyle lat przepracowałem w Euroafrice, ale po tragedii nigdy nikt od armatora nie odwiedził mnie, nie zadzwonił, nie zapytał jak się czuję, jak żyję - mówi z goryczą.
Jeden z pogrzebów ofiar z Heweliusza na szczecińskim cmentarzu
(fot. Marek Biczyk/Archiwum Głosu Szczecińskiego)
Sprawę zatonięcia promu Jan Heweliusz przez 6 lat rozpatrywały Izby Morskie w Szczecinie i Gdyni oraz Odwoławcza Izba Morska. Orzeczenie tej ostatniej wydane w 1999 roku nie rozwiało wielu wątpliwości, nie dało odpowiedzi na dziesiątki pytań. Stwierdza, że prom w swój ostatni rejs wyszedł ze Świnoujścia w stanie niezdatnym do żeglugi. To orzeczenie ani nie mówi o winie, ani nie wskazuje winnych, aczkolwiek wytyka błędy armatora, klasyfikatora, administracji morskiej, służb ratowniczych i załogi. Był to jeden z najdłuższych i skomplikowanych procesów morskich.
Prawdziwą gehennę przeszły za to rodziny ofiar katastrofy. - Nie dość, że straciły bliskich i nie mogły poznać prawdy o przyczynach katastrofy, to nie oszczędzono im niczego. Nie tylko nie znajdowały zrozumienia w sądach, to jeszcze trafiały na nieuczciwych adwokatów - zaznacza kpt. ż. w. Marek Błuś, ekspert ds. bezpieczeństwa żeglugi. - Były bardzo osamotnione, znikąd nie miały pomocy. Nic w ich sprawie nie zrobił ITF, potężny związek zawodowy reprezentujący również interesy marynarzy.
Zdesperowane wdowy powołały w 1998 roku Stowarzyszenie Wdów i Rodzin Marynarzy z promu Jan Heweliusz i poskarżyły się w Strasburgu. W marcu 2005 roku Europejski Trybunał Praw Człowieka ogłosił orzeczenie korzystne dla wdów. Uznał, że prowadzone w Polsce procesy w sprawie zatonięcia promu nie były rzetelne. Uznał też, że wszystkie wdowy są pokrzywdzone i nakazał wypłatę po kilka tysięcy euro za szkody moralne.
Stefania Subicka straciła w katastrofie męża (Janusz Subicki był oficerem pożarowym). - Mimo upływu lat ta tragedia ciągle we mnie tkwi, ciągle boli - przyznaje. - Szczególnie gdy pomyślę, jak umierał mój mąż, jak cierpiał i co przeżywał, gdy nie mógł się wydostać spod przewróconej tratwy. Opuszki palców miał zdarte do białych kości.
KRYSTYNA POHL, MM Moje Miasto