Wokół płonęły chałupy, w potwornych mękach ginęli sąsiedzi, którym nie udało się w porę uciec lub ukryć. Niemal na oczach czternastoletniej wówczas pani Zofii dokonywała się rzeź wołyńska.
Żyło nam się tak dobrze…
Z Zofią Kowalczyk miałem okazję rozmawiać przed kilkunastoma laty wielokrotnie. Mieszkała w kamienicy w centrum Rzeszowa, przez pewien czas byliśmy sąsiadami. Zmarła w 2020 roku w wieku 91 lat. Pozostały jednak wspomnienia wielogodzinnych pogaduszek, zapisy wspomnień pani Zofii.
Podkreślała, że jej serce i pamięć pozostały w maleńkiej kolonii Świętocin na Wołyniu. Tam urodziła się i spędzała szczęśliwe, beztroskie dzieciństwo. Stamtąd też latem 1943 roku musiała wraz z rodziną uciekać przed oddziałami Ukraińskiej Powstańczej Armii, rugującymi Polaków z ich gospodarstw na dawnych kresach II Rzeczypospolitej.
Pani Zofia z sentymentem wspominała swoje dzieciństwo. Jej tato - Karol - był wojskowym. Mieli czterohektarowe gospodarstwo, świnie, krowy. Ojciec z wojska wyniósł zamiłowanie do koni, które hodował na zawody jeździeckie. W okolicy mieszkała liczna rodzina gospodarująca na swoim. Wszyscy wzajemnie sobie pomagali. Wspólnie obchodziło się święta, czy maszerowało się do oddalonych o kilkanaście kilometrów kościoła i cerkwi.
- Żyło nam się bardzo dobrze. Niczego nie brakowało, ani jedzenia, ani miłości w domu. Żyło się spokojnie – wspominała Zofia Kowalczyk.
Młodzi posługiwali się językiem polskim, w przeciwieństwie do starszych, którzy na co dzień używali ukraińskiego. W okolicy żyło też kilku Żydów. Jeden miał sklep, inny woził naftę i cukierki. Wszyscy zginęli z rąk Ukraińców jeszcze przed rozpoczęciem rzezi na Polakach.
Niemal sielską atmosferę tamtego czasu przerwał wybuch II wojny światowej, Najpierw Wołyń znalazł się pod okupacją radziecką. Rodzina pani Zofii jakimś cudem uniknęła deportacji na wschód. Paradoksalnie być może, przez losem tysięcy innych zesłańców ocaliło ich wkroczenie latem 1941 roku wojsk hitlerowskich.
Pani Zofia wspominała, że obecności Niemców w okolicy w ogóle się nie odczuwało. Garnizony stały jedynie w miastach: we Włodzimierzu, Kowlu, Maciejowie. W teren praktycznie się nie zapuszczali. We wsiach rządzili Ukraińcy, którzy po wkroczeniu hitlerowców przejęli faktyczną władzę administracyjną na tych terenach. Groza wojny jednak jeszcze jakby omijała okolicę. Najbardziej widocznym znakiem zawieruchy był los miejscowych Żydów, masakrowanych już od chwili wejścia Niemców. Pani Zofia wspominała w rozmowie ze mną, że długo po wojnie miała przed oczami widok ciał dwóch pięknych, młodych Żydówek. Podobno pochodziły z Warszawy, tu - zdaje się - szukały schronienia. Gdy je rozpoznano, najpierw zgwałcono, potem bestialsko zabito.
Dramat zaczął się w 1943 roku, gdy dowództwo Ukraińskiej Powstańczej Armii i polityczne ramię UPA - Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów - podjęły decyzję o zmuszeniu ludności polskiej do opuszczenia terytoriów mających w przyszłości wejść w skład „samostijnej” Ukrainy. W praktyce – jak miało się wkrótce okazać - nie chodziło tylko o wypędzenie z domostw, ale fizyczną eksterminację.
Jednym z najbliższych sąsiadów był Ukrainiec o nazwisku Kasian.
- Wspaniały człowiek. Bardzo nam zawsze pomagał, podobnie jak i inni sąsiedzi - wspominała pani Zofia.
To jemu i jego synowi rodzina zawdzięczała życie. W pamięci utkwił kobiecie ten tragiczny, letni dzień - niedziela. Wszyscy siedzieli w domu. Jedna z sąsiadek, Ukrainka nazywana Musorką, poszła do oddalonego sklepu po zakupy.
- W pewnej chwili wpada do domu i mówi: „wasza Leonka nie żyje”. Siostra mojej mamy. Jej mąż w tym czasie był na robotach w Niemczech. Po jakimś czasie patrzymy, a w drzwiach pojawia się Leonka. Cała zakrwawiona, głowa cała w zakrzepniętej krwi. Jakby ktoś jej kapelusz nałożył - opowiadała pani Zofia.
Okazało się, że na drodze trafiła na banderowców, którzy przyszli z innych okolic. Na jej oczach zatłukli widłami jej dzieci: jedno miało 9 miesięcy, drugie trzy latka. Ona ocalała tylko dlatego, że straciła przytomność. Oprawcy myśleli, że nie żyje. Gdy oprzytomniała, przykryła ciała dzieci chustą. Oszalała ze strachu i bólu przesiedziała w pobliskich krzakach całą noc, by wreszcie ruszyć do domu siostry. Ojciec pani Zofii podjął decyzję, by uciekać do Maciejowa, najbliższego miasteczka, gdzie stacjonowali Niemcy.
- Doszliśmy do lasu, a tam słychać było strzały. Tatuś powiedział, że teraz nie możemy iść. Poszliśmy do jednego znajomego Ukraińca. Siedzieliśmy u niego do nocy, ale bał się. Mówił, że i nas, i jego zabiją. Poszliśmy w krzaki, gdzie siedzieliśmy wiele godzin, potem znów wróciliśmy do domu – wspominała po latach pani Zofia.
Musicie uciekać!
Schowali się w stodole, w zamaskowanym pomieszczeniu, gdzie ukrywano też przed rekwizycją świnię. Mama i troje dzieci. Ojciec ukrywał się w innym miejscu ze sztyletem w ręku. Mówił, że jak przyjdą ich mordować, to zdąży jeszcze położyć trupem ze dwóch bandytów. Słyszeli, jak po gospodarstwie chodzili banderowcy. Zabrali psa i kury, rozkradli wszystko, co było w domu, nawet piec był rozebrany.
- Któregoś dnia do naszej kryjówki przyszedł, z narażeniem własnego życia, młody Wasyl od Kasiana i powiedział do ojca: Karol, musicie uciekać, bo będą palić stodołę, spłoniecie żywcem. I tato znów powiedział: idziemy do Maciejowa. Wyszliśmy wieczorem, doszliśmy do lasu i całą noc szliśmy. Pod Maciejowem tata wyrzucił nóż, bo bał się, że Niemcy go zabiją, widząc, że jest uzbrojony. W miasteczku przy kościele patrzymy, a tam tyle narodu! Ludzie pouciekali z sąsiednich wsi - opowiadała pani Zofia.
Tam dostali coś ciepłego do jedzenia. Niemcy i miejscowi Polacy załatwiali prowiant i organizowali transport dla uciekinierów. Załadowano ich na węglarki i przewieziono co Chełma.
- Dopiero za Bugiem poczuliśmy się bezpieczni. Też byli tam Ukraińcy, ale nie było mordów. Później, gdy już przyszli Rosjanie, takich jak my zaczęto wywozić na ziemie odzyskane - wspominała Zofia Kowalczyk. Los rzucił ją ostatecznie do Rzeszowa, gdy wyszła za mąż za chłopaka rodem z podrzeszowskiej Połomi.
Ukrainiec ma twarz Wasyla
- Z mojej rodziny mieszkającej na Wołyniu zginęło 26 osób - skrupulatnie wyliczyła pani Zofia.
Tylko u najbliższej kuzynki matki banderowcy zamordowali oboje dorosłych i czwórkę dzieci. Panią Zofię i jej rodzinę ocaliła ucieczka. Kobieta podkreślała jednak, że nie ma żalu do Ukraińców jako narodu. Mówiła, że ludzi nie powinno się oceniać według przekonań czy narodowości, ale według czynów. Dla niej Ukrainiec miał twarz młodego Wasyla, chłopaka z sąsiedztwa, który ocalił jej życie.
Po ucieczce nie miała nawet okazji mu podziękować. Pochłonęła go wojenna zawierucha, ślad po nim zaginął. Można tylko przypuszczać, że podzielił los tysięcy swych rówieśników, przymusowo wcielonych do sotni UPA lub Armii Czerwonej, spoczywających dziś gdzieś w bezimiennych mogiłach.