Wśród uratowanych były dzieci żydowskie, tropione przez nazistowskich oprawców. „Ze swego dzieciństwa pamiętam niewiele. Wszystkie wiadomości o mnie pochodzą z dwu listów, które na początku siedemdziesiątych lat otrzymałam od sióstr (zakonnych) w Zamościu. Wszystko co pamiętam z dzieciństwa to jest to, że w klasztorze były takie bardzo długie korytarze” – wspominała w 1988 r. Tama Lavee. „Pamiętam też zakonnice, które były dobre i takie zawsze uśmiechnięte”.
Proszę się nią opiekować
Podczas ostatniej wojny Zgromadzenie Sióstr Franciszkanek Misjonarek Maryi (FMM) prowadziło w Zamościu sierociniec. Trafiały tam dzieci: zwykle przerażone, zapłakane i zabiedzone, które znajdowano na ulicach miasta i w okolicznych miejscowościach. Podrzucano je też za klasztorną furtę.
W 1943 r. stało się tak z dziewczynką, która potem nazywała się Tamy (mówiono też o niej Tamara) Lavee. Po wojnie okazało się, że to dziecko oddała w ten sposób Maria Pawelec (mieszkała w Zamościu). Opowiedziała siostrze Bogumile Zofii Makowskiej, franciszkance, misjonarce Maryi w jakich okolicznościach do tego doszło. Jej relacja została przez tę zakonnicę spisana.
„Z matką Wandzi poznałyśmy się na targu w Zamościu. Ona coś sprzedawała, ja coś sprzedawałam (...). Pochodziła z Bydgoszczy, męża jej Niemcy zabili we Włocławku, a ona z synkiem uciekła na wschód” – opowiadała Maria Pawelec. „Wandzia była jeszcze w drodze, była z nią w ciąży. Urodziła ją w pociągu. Był to rok 1939. Przyjechała do Zamościa i próbowała handlem zarobić na życie. Nie pamiętam już w tej chwili jej nazwiska. Kiedyś Niemcy złapali jej dzieci do obozu dziecięcego na nowym targu w Zamościu. W jakiś sposób udało się jej odzyskać dzieci, ale potem się już bała, bo wydało się, że jest Żydówką i, że to żydowskie dzieci”.
Wtedy matka dziewczynki poprosiła Marię Pawelec, aby zaopiekowała się jej córeczką. „Sama zdecydowała się na pozostanie z synem (...) – opowiadała po latach. „Zostałam z Wandzią (...) i opiekowałam się nią. Któregoś dnia przyszli do mego domu Niemcy z pytaniem, co to za dziecko. Odpowiedziałam im, że siostrzenica, a zapytana przez nich Wandzia potwierdziła, że jestem jej ciocią. Ale od tego czasu bałam się już o dziecko i o siebie”.
Maria Pawelec postanowiła oddać dziewczynkę zamojskim zakonnicom „Otworzyłam więc furtkę na podwórze zakonne, wepchnęłam dziecko i w ten sposób nie wiadomo, kto i co... dziecko podrzucone. Chcąc wiedzieć, co dzieje się z dzieckiem, zgłosiłam się do sióstr, do obierania kartofli (pracowała tam podczas wojny)”.
Na szyję „podrzuconej” dziewczynki pani Maria zawiesiła kartkę z napisem: „Nazywa się Wanda Maryja, okrzczona z wody, proszę się nią opiekować”.
Dziecko to nie rękawiczka
Dziewczynka znalazła się pod opieką siostry Bogumiły Zofii Makowskiej (zajmowała się także innymi dziećmi) oraz innych zakonnic. Podejrzewano jednak, że dziecko ma żydowskie pochodzenie. Dlatego siostry ukrywały ją. Dopiero w 1944 r. Wanda trafiła do adopcji.
„Któregoś dnia przyszli do klasztoru ludzie, aby mnie zabrać (...). Ona, ta kobieta, była bardzo dobra – on był zły” – opowiadała po latach Tamy Lavee. „Pamiętam, że miałam jakąś chorobę i swędziało mnie całe ciało, a on ten człowiek nie pozwolił mi się drapać. Ja nie mogłam się powstrzymać i drapałam się dalej, za co ten człowiek rzucił mnie do piwnicy, gdzie były oślizłe kartofle, myszy, ślimaki i było strasznie. Bardzo wtedy płakałam i razem ze mną płakała ta kobieta, Szymańska. Potem przyszli dwaj mężczyźni, aby mnie zabrać”.
Przybrana matka nie chciała małej Wandy oddać, nawet gdy zaproponowano jej inne dziecko (w zamian). „Odpowiedziała, że dziecko to nie rękawiczka, którą zdejmuje się z ręki i oddaje. Mimo wszystko zabrali mnie i wtedy dowiedziałam się, że jestem żydowskim dzieckiem” – wspominała Tamy Lavee. „W pociągu ludzie ci powiedzieli mi, że była wojna i dużo dzieci zostało sierotami, które teraz mieszkają w takim domu, do którego pojadę także ja. Ci ludzie byli z Jointu (chodzi zapewne o American Jewish Joint Distribution Committe: organizację, która m.in. poszukiwała żydowskich dzieci). W sierocińcu (w Łodzi) bez przerwy zjawiali się rodzice i odbierali swoje dzieci. Pewnego dnia przyjechała z Izraela jakaś pani. Powiedziała, że jest moją matką”.
Dziewczynka wyjechała z kobietą do Izraela (znowu została adoptowana). Wtedy otrzymała imię Tamy. Już jako dorosła osoba, spotkała w Hajfie kobietę, która pamiętała ją z czasów łódzkiego sierocińca. Powiedziała, że Tamy nazywała się wówczas Wanda oraz, że przywieziono ją z zamojskiego domu dziecka. Po pewnym czasie Tamy skontaktowała się z siostrą Bogumiłą, która pomogła jej ustalić wiele spraw dotyczących jej przeszłości. Potem o swoim wojennych losach opowiedziała także w izraelskim radio.
Wówczas zgłosili się do niej Żydzi, którzy znali podobno prawdziwe nazwisko Tamy oraz losy jej rodziny, jeszcze sprzed wojny. Przekonywali, że Tamy naprawdę nazywała się Margerita Blass i pochodziła z Włocławka. Sprawa stała się głośna. Wiele osób historia Tamy poruszyła. W 1988 r. Michał Nekanda Trepka nakręcił o jej losach film dokumentalny pt. „Pięć matek”, pisała o tym także Ewa Kurek w książce pt. „Dzieci żydowskie w klasztorach”: tam znalazły się także relacje zakonnic”.
Zagłada, obłąkanie
Tamy ocalała cudem. We wrześniu 1939 r. mieszkało w Zamościu 12,5 tys. Żydów. Po wkroczeniu do miasta Niemcy utworzyli tutaj Judenrat. W 1941 r. całą ludność żydowską przeniesiono do getta na Nowym Mieście. Nie tylko miejscowi „starozakonni” się tam znaleźli. Do getta przywieziono także ok. 2 tys. Żydów, których wysiedlono z różnych rejonów Rzeszy, a potem m.in. z Łodzi, Wrocławia i innych miast.
„Żydów przerzucano z miasta do miasta, wywożono do Bełżca i innych obozów śmierci, dużo rozstrzeliwano na miejscu, dzieci mordowano bez żadnych skrupułów (...) – pisał w swoich wspomnieniach, tuż po wojnie, Michał Bojarczuk, zamojski kronikarz i zasłużony pedagog. „W Zamościu wykończono wszystkich Żydów niepolskich. Do Bełżca codziennie przychodziły pociągi z Żydami na zagładę (...). Na dobitek w getcie zamojskim od dłuższego czasu szerzył się tyfus (...). Żydzi nie wytrzymywali nerwowo, dużo zapadało na ciężką chorobę nerwową, obłąkanie, wielu umierało na zawał serca”.
16 października 1942 r. Niemcy przeprowadzili likwidację zamojskiego getta. Opornych Żydów wyciągano z domów, bito lub mordowano na miejscu. Potem tłum pędzono ulicami: Lwowską, Peowiaków i Lubelską. Tych, którym zabrakło sił, zabijano. Pozostali trafili do getta przesiedleńczego w Izbicy.
„W Izbicy Żydzi byli bardzo krótko, wywieziono ich do Bełżca na zagładę” – pisał Bojarczuk. „Jeszcze tego samego dnia inna grupa Niemców rozpoczęła plądrowanie mieszkań pożydowskich w getcie, szukając wartościowych rzeczy. Wiatr roznosił tumany pierza z rozprutych piernatów, psy wałęsały się po pustych ulicach i w nocy niemiłosiernie wyły. Trupy żydowskie leżały na ulicach i w zaułkach (...). Przez dłuższy jeszcze czas odnajdywano Żydów w getcie, ukrytych w różnych zakamarkach, okropnie wynędzniałych i wyczerpanych nerwowo. Zabijano ich na miejscu”.
Wszystkie przyjmowałyśmy
W jakich dokładnie okolicznościach zginęła matka i brat Tamy Lavee? Nie wiadomo. Maria Pawelec wiedziała jedynie, że Niemcy wywieźli ich do Izbicy (funkcjonował tam obóz przejściowy) i tam rozstrzelali. Jednak podrzuconej do klasztoru dziewczynce udało się ocaleć. Nie tylko jej.
„Byli u nas (w klasztorze) przechowywani także Rotterowie. Cała rodzina przechowywana w Zamościu, ale szczegółów nie znam. Był też taki rudawy blondynek, Żyd, Lis się chyba nazywał” – pisała siostra Bogumiła. „Ale tak naprawdę, to nigdy nie patrzyło się, czy to Niemiec, Żyd, czy kto, tylko: jesteś dzieckiem, a my zbieramy dzieci (...). Przełożoną naszą była Irlandka, Katarzyna Crowley. Ona za dziećmi aż się trzęsła. Wszystkie przyjmowałyśmy (...). A z żydowskimi dziećmi też tak mogło być, że siostra przełożona wiedziała o wszystkich, a my o niektórych”.
Takich sierot lub dzieci z różnych powodów podrzuconych przez opiekunów były podczas wojny setki. Brakowało dla nich miejsca.
„W końcu zajęłyśmy też szkołę na ul. Łukasińskiego. Nie mogąc i tam pomieścić dzieci, oddawałyśmy je, jeśli to było możliwe, do polskich rodzin” – pisała siostra Bogumiła. „Pracowałam na ul. Łukasińskiego. To były bardzo ciężkie czasy. Byłam na noworodkach i prowadziłam infirmerię (chodzi o izbę chorych). Były trzy grupy dzieci. Pracowało się dwadzieścia cztery godziny na dobę. Nic nikomu się nie płaciło. Kobiety za obieranie kartofli dostawały talerz zupy. Nie dostawałyśmy żadnych dotacji na dzieci. Kwestowałyśmy. Cały nasz majątek to były właśnie one, nasze dzieci”.
Najpiękniejsza karta
Podczas II wojny światowej działały w naszym kraju 74 żeńskie zgromadzenia zakonne i 11 zakonów kontemplacyjnych. Jak ustaliła Ewa Kurek liczyły one w sumie ponad 20 tys. sióstr, które nie wahały się pomagać dzieciom pokrzywdzonym przez wojnę (taką decyzję podejmowały władze poszczególnych zgromadzeń). Tworzono nowe placówki opiekuńcze: sierocińce, żłobki, kuchnie wydające darmowe posiłki itd. W domach zakonnych znajdowały schronienie dzieci polskie, ale także ukraińskie, żydowskie czy m.in. romskie, a pod koniec okupacji także niemieckie.
Zdaniem historyków „najpiękniejszą kartę” w ratowaniu dzieci zapisały właśnie skromne Franciszkanki Misjonarki Maryi. Było to dosyć ubogie zgromadzenie, w którym przebywało w sumie ok. 200 sióstr. I poświęciły się one bez reszty ratowaniu dzieci.
Tak było w Zamościu. Ale nie tylko. W 1941 r. zgromadzenie franciszkanek zostało wysiedlone przez Niemców z Łabuń (tam miały siedzibę) do Radecznicy. Tam siostry także przygarniały do siebie nie tylko dzieci z wysiedlanych przez najeźdźców wsi, ale także z likwidowanych, żydowskich gett. Nie pytały nikogo skąd je przywieziono czy np. jakiego były wyznania. W ten sposób ocalono wiele ludzkich istnień.
Niektóre losy układały się jednak inaczej. Zaskakująco i nie mniej tragicznie. Wojna przerwała także dzieciństwo Masi, żydowskiej dziewczynki ze Szczebrzeszyna i skierowała ją na niespodziewaną drogę. Po latach została zakonnicą.
Święty Albert w kobiecej postaci
Taka była historia życia siostry Marii Tabity Magdziarz od Męki Pańskiej, ze zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebniczek Krzyża. Kobieta urodziła się w Szczebrzeszynie, w żydowskiej rodzinie. Podczas wojny przeszła gehennę. Zginęła cała jej rodzina. Masia ocalała cudem. A potem, w stanie zakonnym przeżyła 69 lat.
O dziejach tej siostry franciszkanki możemy przeczytać w wywiadzie-rzece pt. „Kościół ma być przezroczysty”. Opowiadał o niej Tomaszowi P. Terlikowakiemu ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski, działacz społeczny, historyk kościoła oraz m.in. duchowny katolicki obrządków ormiańskiego i łacińskiego. Przyjaźnił się on z siostrą Tabitą.
„Była serdeczną koleżanką mojej cioci. Będę zawsze ją pamiętał jako prawdziwą franciszkankę z powołania. Naprawdę uważałem ją za świętą” – mówił ks. Isakowicz-Zaleski. „Co ta kobieta robiła jako wychowawczyni: obozy z niewidomymi, organizowanie pomocy dla Ukrainy... A jak mówiła o Bogu! Przegadałem z nią wiele godzin, bo ona dla mnie była taką przyszywaną ciocią (...). To był taki święty Albert w kobiecej postaci”.
Siostra Maria Tabita urodziła się w Szczebrzeszynie 20 sierpnia 1931 r. Jej rodzice: Estera i Godel Mandelkier, właściciele sklepu wielobranżowego nadali jej imię Miriam. Taka była prawda, ale w oficjalnych, powojennych dokumentach widniały przez wiele lat fałszywe dane i miejsce jej urodzenia (miało to być Krupe, a za jej rodziców podawano Jana i Helenę ze Stodólskich).
Dlaczego tak się stało? Wynika to z zapisków siostry Elżbiety Czackiej opublikowanych przez warszawskie Zgromadzenie Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża. Znalazły się tam również wspomnienia siostry Marii Tabity.
Dowiadujemy się z nich o braciach Marii Tabity: Judzie oraz bliźniakach Aronku i Srulku, który zmarł, gdy miał dwa lata. Poznajemy różne wydarzenia z dzieciństwa przyszłej zakonnicy. „Wczesne dzieciństwo do czasu wybuchu wojny miałam bardzo szczęśliwe” – wspominała. „W domu niczego nie brakowało. Rodzice kochali nas, atmosfera w domu była wspaniała. Bardzo mile wspominam życie towarzyskie moich rodziców”.
Wszystko zmieniło się, gdy 1 września 1939 r. wybuchła II wojna światowa. Już sześć dni później Niemcy zbombardowali fabrykę „Alwa” niedaleko Szczebrzeszyna. 9 września bomba lotnicza uderzyła natomiast w żydowski dom Warmanów w dzielnicy Zatyły, na obecnej ulicy Targowej. Zginęło pięć osób, a siedem zostało rannych. 14 września do miasteczka wkroczyli Niemcy. W Szczebrzeszynie zapanował chaos. Żołnierze zaczęli rabunek sklepów polskich i żydowskich. Zdemolowali wiele mieszkań.
„Niemcy znęcają się nad Żydami w niemożliwy sposób, biją, kopią, popychają, wynajdują najbrudniejsze roboty, zwłaszcza dla lepiej ubranych. Przed rozpoczęciem pracy każą wszystkim robić gimnastykę, co dla starszych Żydów jest prawdziwą męką i dopiero potem prowadzą do roboty, karząc śpiewać „Hej strzelcy wraz” lub coś podobnego" – zanotował w swoim dzienniku pod datą 15 października 1939 r. Zygmunt Klukowski, zasłużony lekarz i kronikarz ze Szczebrzeszyna.
Umieranie ze strachu
Żydzi wówczas mieszkali głównie w dzielnicy zwanej Zatyły m.in. przy ul. Zamojskiej i Sądowej. Niemcy utworzyli w tym rejonie okryte złą sławą getto, a w 1942 r. oddziały SS oraz niemiecka żandarmeria dokonały masakry na jego mieszkańcach. Na szczebrzeszyńskim kirkucie zabito ponad 2 tys. Żydów. 900 osób wywieziono natomiast do obozu zagłady w Bełżcu.
Los rodziny Marii Tabity był inny. Tuż po wkroczeniu Niemców do Szczebrzeszyna rodzice przyszłej zakonnicy przenieśli się do Sułówka (gm. Sułów). Opuścili swój dom i sklep i zamieszkali w budynku wynajętym od jednego z gospodarzy. W nim ojciec siostry Marii Tabity otworzył sklepik spożywczy.
„W 1941 r. zaczęły się na Zamojszczyźnie, niedaleko nas, pacyfikacje całych wiosek. Pamiętam, że przeżyłam prawie sądny dzień, kiedy Niemcy otoczyli całą wieś Sułówek, spędzili wszystkich mężczyzn na łąki i tam dziesiątkowali” – wspominała po latach siostra Maria Tabita. „Wszystkich tych mężczyzn wywieźli i żaden z nich nie wrócił. Mój ojciec wyjechał akurat w tym dniu i uniknął tego (...). W niedługim czasie rozpoczęły się masowe wywożenia Żydów i egzekucje (...), któregoś wieczoru wpadło do nas dwóch Niemców i jeden Polak – Volks. Niemcy stali, a on rzucił się na ojca”.
Ów volksdeutsch pobił go do nieprzytomności. Dzieci i żona próbowały mężczyznę bronić, ale to nic nie dało. Volksdeutsch okazał się silniejszy od wszystkich.
„Mamę i brata tak mocno uderzył, że upadli nieprzytomni, a ja wybiegłam z domu, zaczęłam uciekać do sąsiadów i prosić o ratunek. Podobno w momencie, gdy do nich wchodziłam, byłam tak zmieniona, że mnie z trudem poznali. To było takie dosłowne umieranie ze strachu. Sąsiedzi oczywiście nie poszli na ratunek, bo wiadomo było kto przyszedł do naszego domu” – opowiadała siostra Maria Tabita.
Budynek został przez grupę oprawców okradziony i zdemolowany. Rodzina wówczas przeniosła się do sąsiedniego Kitowa. Zamieszkali w drewnianej szopie, gdzie działała olejarnia. W tym czasie Masia bardzo zainteresowała się wiarą katolicką. Dziewczynka miała wówczas dziewięć lat. W tajemnicy przed rodzicami zaczęła chodzić na lekcje katechezy, które jak pisała „były dla niej największą radością w świecie”. Już w Kitowie, oczywiście także po kryjomu, pewna sąsiadka udzieliła dziewczynce chrztu. Potem Masia pracowała u jednej z okolicznych gospodyń. To ocaliło jej życie.
Mogiła w lasach tworyczowskich
„To były straszne dni dla mnie. Byłam jeszcze dwa dni u tej gospodyni. Na drugi dzień po południu pasłam krowy, nagle usłyszałam długie serie karabinów w lasach naprzeciwko” – wspominała siostra Maria Tabita. „Wydawało mi się, że serie strzałów trwały około pół godziny. Intuicyjnie wyczułam, że teraz giną moi najbliżsi: rodzice i bracia. Aronek miał sześć lat. I rzeczywiście dowiedziałam się (...), że tak było, bo Niemcy spędzili mężczyzn z Kitowa do zakopywania zabitych (...). Moi rodzice i bracia leżą we wspólnej mogile w lasach tworyczowskich, niedaleko Szczebrzeszyna, gdzie mieliśmy bardzo bliską i kochaną rodzinę”.
Dziewczynka jeszcze będąc na łące i słysząc dalekie strzały, z rozpaczy straciła przytomność. Gdy się ocknęła, wróciła do gospodarzy, u których mieszkała i pracowała, ale dowiedziała się, iż musi ich opuścić. Tak się stało. Dwie doby tułała się wówczas po okolicznych łąkach i lasach. Dygotała z zimna (były przymrozki), z wysokiej gorączki i głodu. Trzeciego dnia postanowiła ogrzać się w oborze gospodarzy, u których wcześniej pracowała. Potem ukrywała się przez tydzień w jakimś stogu siana.
Okoliczni mieszkańcy wreszcie się nad dzieckiem ulitowali. Przechowywano dziewczynkę w jednym z okolicznych domów, potem w innym. Następnie trafiła do Krasnegostawu, ale już z fałszywą metryką na nazwisko Maria Magdziarz. Zamieszkała wówczas w miejscowej plebani, a następnie przygarnęła ją rodzina Lembów ze wsi Rudki, kilka kilometrów od Krasnegostawu. Po wojnie Masia wyjechała do Łodzi. Pracowała w akademickim „Caritasie”, a następnie podjęła decyzję o wstąpieniu do zakonu. Do postulatu (chodzi o okres próbny) przyjęto ją 21 listopada 1949 r., a zakonne śluby wieczyste złożyła 24 października 1957 r.
Przez dziesiątki lat siostra Maria Tabita pracowała potem z niewidomymi i słabowidzącymi dziećmi i młodzieżą m.in. w Domu dla Niewidomych Kobiet w Żułowie oraz w Specjalnym Ośrodku Szkolno-Wychowawczym dla Dzieci Niewidomych w Laskach (wcześniej funkcjonował jako zakład dla niewidomych). W latach 1995-2016 została wytypowana do zajmowania się sprawami absolwentów ośrodka i pomocą dla nich. W końcu dalszą pracę uniemożliwiła jej choroba. Zmarła 20 grudnia 2018 r.