Zaciemnione przed nalotem okna, a w środku Wigilia. Jak wyglądało lubelskie Boże Narodzenie w czasie wojny? [WSPOMNIENIA MIESZKAŃCÓW]

Anna Chlebus
Ul. Lubartowska w czasach niemieckiej okupacji
Ul. Lubartowska w czasach niemieckiej okupacji Narodowe Archiwum Cyfrowe
Ostatnie miesiące pokazały nam z bliska na przykładzie wydarzeń tuż za wschodnią granicą, że wojna wbrew pozorom nie zatrzymuje w miejscu całego kraju naraz. Walki toczą się bez przerwy, lecz mnóstwo ludzi nadal pracuje, robi zakupy, spotyka się z przyjaciółmi - robi te wszystkie rzeczy, które składają się na życie codzienne. Nie inaczej było podczas II wojny światowej - nie powstrzymała ona mieszkańców naszego województwa od świętowania Bożego Narodzenia. Jak sobie wtedy radzili?

Choinka z ryngrafem na czubku

Kiedy myśli się o świętowaniu w czasie wojny na pewno na pierwszy plan wysuwają się oczywiste kwestie organizacyjne związane z sytuacją. Rzeczy, które dziś wydają się nam oczywiste, wtedy były zupełnie nieosiągalne. Dla przykładu - o pasterce nie mogło być mowy, bo o ósmej zaczynała się godzina policyjna. W długie zimowe wieczory czasie okupacji trzeba było także pamiętać o szczelnym zaciemnianiu okien, by w razie nalotu nie było widać z powietrza, gdzie jest miasto. Mieszkańcom jednak mimo wojennej sytuacji udawało się "przemycać" bardzo patriotyczne akcenty. Tak było w rodzinie pana Jerzego z miejscowości Równe.

- Miałem wtedy cztery albo pięć lat - wspomina. - Mimo okupacji na choince zawsze wieszaliśmy pieczołowicie skrywany drewniany ryngraf z bardzo pięknym orłem w koronie wyrzeźbionym w jasnym drzewie. Rodzice ukrywali to przed obcymi uczyli nas w ten sposób patriotyzmu. W rogu stała choinka, a w Wigilię ten ryngraf był wieszany na jej szczycie, a od niego dwie biało-czerwone wstążki zwisały przez całą długość drzewka. Nie wiem, jak długo tam był - pewnie krótko, żeby ktoś niepowołany nie spojrzał i nie doniósł. Mam go do dzisiaj, wisi w moim pokoju - już zestarzały, farba odpadła. Rodzice przywiązywali do niego bardzo wielką wagę i ja to kontynuuję.

Handmade przed handmade

Choinki przystrajano wtedy w bardzo tradycyjne sposoby - tak popularne dziś ozdoby handmade wtedy nie były modą, a koniecznością - bo o bombkach wtedy nikt nie słyszał.

- Pamiętam tą pierwszą gwiazdkę wojenną. Nie wiem skąd ojciec wytrzasnął takiej wielkości choinkę. Tam nie można było większej postawić, bo nie było miejsca - opowiada Krystyna, lubelanka. Kiedy wybuchła wojna miała 15 lat. - A zabawki choinkowe robiliśmy sami - najprzedziwniejsze wycinanki, łańcuchy, z wydmuszek, ze słomy, z orzechów. Mój brat miał duże zdolności plastyczne, tak że on różne cudeńka wycinał... Nasza choinka była zawsze bardzo piękna, zresztą przed wojną też. Dopiero później przyszła moda na bombki.

Podobne wspomnienia o tamtych czasach ma inna pani Krystyna z Żabno-Kolonii (urodzona w 1943 roku).

- W Boże Narodzenie było ładnie, wesoło. Przynosiło się słomę do domu, układało koce i na niej dzieci spały, bawiły się, rozmaite robiły koziołki. Teraz już tego nie ma... - wspomina. - A na choince były świece, takie lichtarzyki - i się świeciło.

Jak nietrudno się domyślić, ręczne przygotowanie takich ozdób zajmowało sporo czasu.

- Około miesiąca przed świętami już rodzina się zbierała wieczorami i robiliśmy razem zabawki, najczęściej skorupę z jajka oblepialiśmy różnymi rzeczami. Wyglądała jak ryba. Takie to były zabawki na choinkę - opowiadał pan Leopold, lubelak urodzony w 1928 roku. - A to kogut, pajace różnego rodzaju... Były też takie paciorki na centymetr długości, nanizało się te je na nitkę i później z tego robiło się różne formy.

Pani Leokadia z Wysokiego wspomina natomiast staropolskie pająki - jedną z najbardziej znanych ze skansenów ozdób świątecznych.

- Prawie zawsze się je na Boże Narodzenie się robiło ze słomek i z kolorowych papierków. Nad stołem wisiał taki pająk zawsze.

Co się jadło, co się piło?

Tak jak dzisiaj, tak i kiedyś bardzo ważną rolę we wspólnym świętowaniu odgrywało wspólne biesiadowanie - oczywiście w granicach przyjętych przez tradycję zwyczajów.

- Kiedyś się szło do komunii, to się szło naczczo. Nie wolno było nic zjeść. Dopiero później, po komunii - opowiada pani Krystyna z Żabno-Kolonii. - A jak już przyszło do jedzenia, to były kluski z makiem, groch z kapustą, groch znowuż sam, placuszki takie układane, pieczone na oleju, ryby, śledzie... - wylicza.

Świątecznym menu swojego dzieciństwa podzieliła się również pani Wiesława, lubelanka, która w momencie wybuchu wojny miała 6 lat.

- W czasie okupacji przywozili rąbankę - oczywiście wieczorem, bo to było przestępstwo, jakby się Niemcy dowiedzieli. To było utajnione ogromnie, nikt nic nie mógł mówić. Już za czasów powojennych taka gospodyni z Bystrzycy przywoziła do nas cielęcinę. Pamiętam też ryby, które babcia robiła, uszka, barszcz to było na pewno na Wigilię.

Kolorowy opłatek dla zwierząt

Podczas świątecznych obchodów mieszkańcy lubelskiego nie zapominali także wyjść na obejście - bo słynny przesąd, że w Wigilię zwierzęta mówią ludzkim głosem nie został wymyślony w naszych czasach.

- Kolorowy opłatek dla zwierząt musiał być - mówi pani Jadwiga z Karczmisk Drugich. - Do dziś jest taki kolorowy opłatek w sklepach. Nosiliśmy im też okruchy z wigilijnej wieczerzy, te kromki chleba to się właśnie dawało z opłatkiem zwierzętom - krowom, koniowi, no a mała ja pieskowi i kotkowi.

Nie wolno jednak w tym czasie nic robić w obejściu - i w ogóle powstrzymywać się od wszelkich niekoniecznych prac.

- Wigilia to było takie ściśle rodzinne święto najbliższych, że nie wypadało tak pójść do sąsiada czy dalszej rodziny. W Boże narodzenie nie wolno było nawet kartofli obierać czy tam nawet butów czyścić. Takie rzeczy to trzeba było zrobić wcześniej.

"Myliśmy twarz w pieniądzach"

Zwyczajów, rytuałów i obrzędów ma się rozumieć było znacznie więcej. Wiele z nich miało głębsze, ukryte znaczenia mające odsłonić przed świętującymi tajemnice, które skrywa przyszłość albo zapewnić pomyślność w nadchodzącym nowym roku. W Wigilię na przykład wróżono z... przybyłych gości.

- Jak przyjdzie mężczyzna to będzie szczęście, a jak przyjdzie kobieta, to będzie dziurawe szczęście, tak to się u nas mówiło - opowiadała Helena Kołodziej z Wielkolasu urodzona w 1936 r. - Albo, że jak przyjdzie mężczyzna, to krowa ocieli się i będzie byczek, a jak kobieta - to jałośka.

Ten czas wspomina także pani Krystyna z Żabno-Kolonii. Jej zapadły w pamięć tak zwane "szczudroki" - czyli ktoś w stylu niegdysiejszych kolędników.

- Chodzili za oknami z gwiazdą i to śpiewali: "Szczudraki, kułaki dajcie nam, coście jedli, gotowali, dajcie nam", a potem kolędę jakąś. Wtedy wyszło się i dało pieniędzy czy ciasta - i szły dalej dzieci.

O zabawnej tradycji opowiedziała zaś Pani Leokadia z Ostrowa, która w czasie wojny miała ok. 10 lat.

- A na Boże Narodzenie jak siadano do stołu i gospodyni niosła ubite kurczaki, to: „Kwok, kwok, kwok, kwok, kwok” kwokała - to potem będą dobrze kwokały kury i będzie jeszcze więcej kurczaków. Zawsze już jak niosła to już kwokała.

Pan Feliks z Branewki zaś wojnę pamiętał bardzo dobrze, bo był 19-latkiem, kiedy wybuchła.

- W Boże Narodzenie myliśmy twarze, ale nie w wodzie tylko w pieniądzach. Pieniądza takiego się rzuciło na dno do
miski i w tych myli my twarze. Wierzono wtedy że, co się robi w dzień Wigilii to cały rok następny taki będzie. Jak się
tam kłócą - to potem cały rok już... Mówili też, że jak wigilia jasna to potem stodoła ciasna!


Wszystkie wspomnienia pochodzą z archiwum programu Etnografia Lubelszczyzny "Historia Mówiona" przechowywanego w zbiorach Teatru NN.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Najważniejsze wiadomości z kraju i ze świata

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia