— Wszyscy byliśmy stłoczeni w wagonach, a ten pociąg bardzo wolno jechał. Długo staliśmy też na stacji w podzamojskiej Zawadzie. Moja mama i dziadkowie wyglądali na zewnątrz wszystkimi szparami. Próbowali odgadnąć, w jakim kierunku nas wiozą, czy aby nie do Treblinki czy gdzieś… na spalenie… - wspominała niemiecki transport do Siedlec Helena Mnich, wysiedlona ze wsi Sitno w powiecie zamojskim. - Dużo ludzi w tym pociągu zmarło: z zimna, głodu, chorób, wycieńczenia. Ja często mdlałam. Mama prosiła strażników na postojach, żeby otworzyć drzwi i wpuścić trochę powietrza. Bez skutku. Gdy w końcu trafiliśmy do Siedlec, otwarto drzwi pociągu. Wtedy wyciągnięto z wagonów zmarłych i ułożono na peronie, w cały stos, jednego na drugim.
Jak bydło
Wstrząsający opis losu wysiedleńców, których niemieckimi transportami przywieziono do Siedlec możemy znaleźć m.in. w artykule zamieszczonym 8 lutego 1943 r. w konspiracyjnym „Głosie Pracy”. Tekst nosi tytuł „U grobu ofiar barbarzyństwa niemieckiego. Żałobny reportaż z Podlasia”.
„W dniu 31 stycznia 1943 r. w niedzielę przybył do Siedlec jeden z transportów wyrzuconych z Zamojszczyzny dzieci i starców. A więc to rzeczywistość, a nie stugębna plotka. Ból ściska za gardło, łzy cisną się do oczu na widok tych obdartych, wynędzniałych, zmarzniętych i padających z omdlenia postaci (…)” — czytamy w artykule. „Wysiedlonych umieszczono w tym samym szpitalu, gdzie kilka miesięcy temu wymordowano wszystkich chorych Żydów, gdzie wystrzelano cały personel szpitalny z lekarzami na czele”.
Wieść o wysiedleńcach lotem błyskawicy obiegła całe miasto. „Przed bramą (szpitala) zebrał się tłum ludzi i z godziny na godzinę zaczął się powiększać. Społeczeństwo samorzutnie zareagowało na widok narodowego nieszczęścia. Tysiące rąk bratnich wyciągnęło się z pierwszą, bezpośrednią, ofiarną pomocą. Setki matek polskich zareagowało żywo na niedolę maluczkich” — czytamy w „Głosie Pracy”. „Przedostajemy się przez bramę na dziedziniec szpitalny (…). Stoi u wejścia gruby, opasły żandarm. Krew uderza do głowy, pięści zaciskają się kurczowo i nasuwa się nagle myśl: trzasnąć w tę ohydną, germańsko-bandycką gębę (…). Wchodzimy do budynku, gdzie pod ścianami, na słomie leżą kobiety z dziećmi i starcy. Cały ich dobytek — to zniszczone ubranie, jakieś strzępy obuwia i tłumoczki łachmanów”.
Autor zagadnął jednego z wynędzniałych wieśniaków — gospodarza z okolic Zamościa. Ten człowiek opowiadał, że był więziony wraz z rodziną sześć tygodni w zamojskim lagrze (chodzi o obóz przejściowy). Mówił z żalem o pozostawionym niemieckim kolonistom majątku, inwentarzu, ładnych zabudowaniach. Nie rozumiał, dlaczego spotkał go taki okrutny los.
„Kontyngent caluteńki oddałem, podatki płaciłem. Wcześniej namawiali, żebym się zrobił Volksdeutschem, ale ja, Panie, katolik — Polak, z dziada pradziada i żeby mnie na haku powiesili to takim już umrę (…)” — mówił. „W lagrze było strasznie. Bród, głód, wszy, ani położyć się, ani usiąść. Na 14 osób dawali 2 kg chleba na dobę i raz jakąś zupę — lurę (…). Rodziców młodszych oddzielono od dzieci i wysłano na roboty, a nas załadowano jak bydło do pociągu i przywieziono tutaj. Po drodze wielu zmarło z wycieńczenia i zamrożenia”.
Półżywi, obdarci, wynędzniali ludzie
Pogłoski o tym, że do Siedlec mogą trafić transporty z wysiedlonymi pojawiły się na początku grudnia 1942 r. Dlatego miejscowy oddział Polskiego Komitetu Opiekuńczego zaczął (wspólnie z siedleckim Zarządem Miejskim) mobilizować siły i środki. Przygotowano m.in. kuchnie polowe oraz pomieszczenia dla dwóch tysięcy osób. Także kierownictwo miejscowego Szpitala Miejskiego zadeklarowało pomoc. PolKO oficjalną wiadomość o zaplanowanych przez Niemców transportach otrzymał pod koniec stycznia 1943 r. Miały one pojawić się w dniach 30 stycznia-5 lutego.
Pierwszy transport wysiedlonych (przybyli z zamojskiego obozu przejściowego) dotarł do Siedlec 31 stycznia. Na przybyszów czekali mieszkańcy miasta, którzy słyszeli o tragicznym losie mieszkańców Zamojszczyzny i chcieli im pomóc. Jeden ze świadków wspominał, że były to „prawdziwe korowody niewiast i mężczyzn, obładowanych pieczywem, gorącym mlekiem i okryciem” (np. kocami). To, co ci ludzie zobaczyli, na długo pozostało im w pamięci.
Gdy pociąg wjechał na siedlecki peron, z trudem wyszli z niego przemarznięci, półżywi, obdarci i wynędzniali ludzie. W transporcie znalazło się 998 osób, w tym 86 dzieci poniżej czwartego roku życia oraz 236 dzieci w wieku 4—10 lat). Przybyli słaniali się na nogach. Wszystkie dzieci miały biegunkę i wrzody na całym ciele. Były skrajnie wycieńczone. Kilkanaście z nich zmarło jeszcze podczas transportu w bydlęcych wagonach (niektóre źródła wspominają o 9 zwłokach, w tym 6 dzieci). Tak przybycie tego transportu opisywała siostra Anna Fabiańska ze Zgromadzenia św. Wincentego à Paulo.
„W jednym z wagonów zobaczyłam matkę, której zabrakło łez, siedzącą nad zwłokami dwóch synków 5 i 7 lat, którzy nie wytrzymali ciężkich warunków. Babka chłopaków, oparta o ławkę zdołała wskazać ręką ofiary” — czytamy m.in. w jej relacji (dotarła do niej Beata Kozaczyńska, autorka znakomitych książek opisujących gehennę wysiedlanej ludności Zamojszczyzny). „Ludzie błagali wtedy wody, gdyż w czasie transportu nie było można podawać nawet śniegu przez okno”.
Wysiedleni zostali skierowani do lokalu PolKO przy ul. 1 maja 26 w Siedlcach. Tam nastąpiła ich rejestracja. Potem większość dzieci umieszczono w rodzinach zastępczych (dzieci były podobno „rozchwytywane”), chorzy trafili do szpitala (u wielu stwierdzono zapalenie płuc, oskrzeli, ale także odrę, dyfteryt, anemię, stwierdzono też odmrożenia II i III stopnia), a niektórzy wysiedleńcy m.in. znaleźli się w baraku na przedmieściach na tzw. Gęsim Borku. „Nikogo nie zabrakło wśród chętnych przyjścia z pomocą tym nieszczęśliwym, bo nawet dozorca, nawet robotnik ciężko pracujący przygarnął wyrzucone pisklę z rodzinnego gniazda” — czytamy w „Głosie pracy”.
Tak wspomina ten czas Helena Mnich: - Miejscowy biskup ogłosił, że przyjadą dzieci z Zamojszczyzny. Mówił, że trzeba je ratować. Odzew był w Siedlcach ogromny. Wzięto nas z transportu — za pośrednictwem Czerwonego Krzyża — po prostu do siedleckich domów. Najmłodsza siostra trafiła do rodziny miejscowego policjanta, druga siostra do adwokata, a ja do rodziny nauczycielki o nazwisku Zaniewicz… To będą teraz tylko takie migawki wspomnień, które starałyśmy się złożyć, ocalić… Podobno policjant — zaraz po przyjściu do domu — postawił moją najmłodszą wówczas siostrę (po wojnie urodziła się jeszcze jedna siostra pani Heleny: Teodora) na stole, przyjrzał się jej i powiedział: „Wybrałem sobie najładniejszą” (mówił). Druga siostra Fredka natomiast strasznie u tego adwokata płakała. Tęskniła za mamą, rodziną… Ja pamiętam natomiast, że moja nauczycielka była bardzo dobra. Miała dorosłego syna, który pracował na kolei. Mieszkałam u niej całą zimę. Ci ludzie bardzo biedowali. W ich domu trudno było nawet o chleb. Oni jednak dzielili się ze mną wszystkim. I byłam na wolności, żyłam! Za to jestem tym ludziom wdzięczna.
- Miałam wtedy trzy lata. Rodzina tego policjanta umyła mnie, odwszawiła i ogoliła moją głowę. A potem położyli do czystego łóżka, obok własnego dziecka. Bo oni mieli takiego małego synka, Andrzejka. On był mniej więcej w moim wieku — wspomina także Alina Nowak, siostra Heleny Mnich (matka autora artykułu). — Pamiętam też, że policjant pozwolił mi — zaraz po przyjściu do tego domu — zapalić światło. Pstryknęłam włącznik… i zrobiło się jasno. To jakoś utkwiło mi w głowie. I ci ludzie dali mi potem landrynki i bułkę. Ten policjant nosił mnie na rękach. A ja trzymałam go za szyję, jak ojca.
Dzięki mieszkańcom Siedlec (którym przecież także doskwierała wojenna bieda) nikogo nie pozostawiono bez wsparcia. Czasami jednak na pomoc było za późno…
Sukienka w białe kółeczka
1 i 2 lutego 1943 r. do kostnicy szpitala w Siedlcach dostarczono zwłoki 22 wysiedlonych. W sporządzonym 3 lutego 1943 r. protokole (podpisali je lekarze o nazwiskach: Niepokój, Piotrowski, Kaliciński) znalazły się nazwiska niektórych z nich. To Katarzyna Byk z Wielączy (w chwili śmierci miała ok. 60 lat), Janina Biruk z Wólki Złojeckiej (ta dziewczynka miała 2 miesiące), Stanisława Gazda z Sitna (ok. 62 lata), Antoni Wiater z Łabuniek (lat ok. 6), Maria Pyrz (3 tygodnie), Stanisław Smyl z Udrycz (6 lat), Jan Szpyra z Wysokiego (lat ok. 65), Zofia Tomaszewska z Wielączy (ok. 60 lat), Bartłomiej Czerwieniec z Wielączy (lat ok. 70), Katarzyna Hałas z Wielączy (lat ok. 70), Tadeusz Gałan z Sitna (4 lata), Jan Czop z Wielączy (8 lat), Stanisław Czop (5 lat) oraz 3-letnia Irena Hausner ze wsi Chyzia-Dwór (?).
Innych ofiar nie udało się wówczas zidentyfikować. Jednak pracownicy kostnicy starali się tych zmarłych opisać: „Dziewczynka niezn. nazwiska, około 10 miesięcy, bosa, brązowa sukienka w białe kółeczka, czepek biały, czerwone obszycie (…). Dziewczynka niezn. nazwiska, około 6 miesięcy, bosa, brązowa koszulka, sweterek różowy i czepek biały w niebieskie pasy (…). Kobieta niezn. nazwiska, lat około 55, jasnoblondynka, bez obuwia, żółta barchanowa sukienka, na głowie fartuch w biało-niebieskie paski (…). Mężczyzna niezn. nazwiska, lat około 60, siwy, boso, ubranie czarne” — czytamy m.in. w protokole „Wyżej wymienione osoby zostały pogrzebane w dniu 3 lutego 1943 r. na cmentarzu głównym przy ul. Cmentarnej (w Siedlcach)”.
Na pogrzeb wysiedlonych przybyły tłumy. Ludzie gromadzili się przed kościołem pw. św. Stanisława już o świcie. W świątyni wystawiono trumny ze zwłokami (były w nich już 23 osoby). Ceremoniał pogrzebowy rozpoczął się o godz. 15. Uczestniczył w nim m.in. Czesław Sokołowski, biskup rzymsko-katolicki oraz inni duchowni. Następnie kondukt wyruszył na cmentarz. Mieszkańcy Siedlec nieśli ulicami miasta trumny na ramionach (był to wyraz hołdu dla niemieckich ofiar). Ludzie byli wstrząśnięci, szli w milczeniu. Także dlatego kondukt przerodził się w rodzaj manifestacji polskiej solidarności.
„Ten wielki tłum ludzi kroczący w kondukcie żałobnym i stojący nad wspólną, bratnią mogiłą, to był naprawdę naród polski, w miniaturze, naród świadom, że z jednego pnia wyrósł, jedną krew ma w żyłach — czytamy w „Głosie Pracy”.
„Żywiołowość i siłę reakcji siedleckiego społeczeństwa na widok umęczonych zamojszczan, pierwsze spontaniczne akty pomocy, rozchwytywanie dzieci, udział w pogrzebie zmarłych można było przyrównać do wybuchu wulkanu, nad którym nic nie zdoła zapanować” — pisał jeden ze świadków tamtych wydarzeń.
Zwłoki złożono we wspólnej mogile.
Pastwienie się nad bezbronnymi
Niemcy byli zaskoczeni reakcją mieszkańców Siedlec. Podczas ceremonii żałobnych nie interweniowali (ale nie pozwalali robić zdjęć). Jednak następne pogrzeby wysiedlonych nakazali organizować w tajemnicy. Dlaczego? Bo w powiecie siedleckim pojawił się kolejny, wielki transport wysiedleńców. Przybył 2 lutego. Tym razem przywieziono z Zamościa 1046 osób (w tym 550 dzieci w wieku do lat 15). Pociąg przyjechał na stację kolejową Mordy, oddaloną o kilkanaście kilometrów od Siedlec. Okoliczni mieszkańcy znowu robili, co tylko się dało, żeby wysiedlonym pomóc.
Dzieci z Zamojszczyzny (towarzyszyli im głównie starcy, których kwalifikowano do tej samej kategorii więźniów) trafiały także do innych miejsc. Wywożono je m.in. do powiatu garwolińskiego (pojechały tam trzy transporty) oraz do powiatu mińsko-mazowieckiego (jeden transport).
„W ten sposób niemiecka bestia prowadzi akcję z rozmysłem i na zimno: strzela i wiesza, morduje głodem i mrozem, znęca się i pastwi nad bezbronnymi, wierząc w swoją siłę i bezkarność” — czytamy w artykule wydanym 20 lutego 1943 r. w konspiracyjnym piśmie „Roch” (nawiązywano w nim m.in. do tragicznego losu wysiedlonych w powiecie siedleckim).
Niemcy nadal robili swoje. Niektórzy z nich twierdzili nawet, że wysiedleni... zasłużyli sobie na takie traktowanie. „A oto kolejny fakt: matka położyła swe zmarłe dziecko tak, że można tu było mówić raczej o rzuceniu dziecka na stos trupów. Nie okazała przy tym najmniejszego wzruszenia” — pisał pod koniec lutego 1943 r. do F. Von Sammern-Frankennega, jeden z niemieckich oprawców (opisywał m.in. transporty wysiedlonych do Siedlec). „Tacy to byli ludzie, dla których instytucja niemiecka żąda jeszcze więcej współczucia i humanitaryzmu. Uważam, że najsłuszniejsze byłoby, gdyby każda złotówka przyznana tym ludziom została wykorzystana jako wsparcie dla naszych Volksdeutschów”.
Bo nade wszystko okupanci przedkładali swoje kolonizacyjne plany. „Wsie leżące w tej części powiatu zamojskiego, która ma być skolonizowana, będą przeczesane, w poszukiwaniu elementu niebezpiecznego, tak, że zostanie tylko część ludności, która zasługuje na zaufanie” — pisał ma początku marca 1943 r. do podwładnych Odilo Globocnik, dowódca SS i policji w dystrykcie lubelskim (w tym czasie wybuchło już tzw. Powstanie Zamojskie). „Wsie leżące poza terenem osiedlenia, a uważane za zarażone bandytyzmem, podlegają takiej samej akcji. Wymienioną ludność (…) wezwie się wówczas do dobrowolnego wywędrowania (…). W ten sposób obszar osadnictwa zostanie opróżniony i będzie mógł być skolonizowany przez Niemców”.