Powiat zamojski. Legendarna bitwa pod Wojdą we wspomnieniach Marcina Olchowskiego ps. „Gwiazda”

Bogdan Nowak
Były to pierwsze bitwy partyzanckie w okupowanej przez Niemców Polsce. Partyzanci z Batalionów Chłopskich starli się ze znacznie silniejszymi niemieckim jednostkami najpierw pod Wojdą, a następnie pod Zaborecznem. Na jakiś czas powstrzymano wówczas hitlerowskie wysiedlenia i pacyfikacje w powiecie zamojskim. Jednym z uczestników bitwy pod Wojdą był wieloletni komendant gminny Batalionów Chłopskich, Marcin Olchowski ps. „Gwiazda”. Jego wspomnienia są dzisiaj bezcenne.

Urodził się 4 września 1913 r. we wsi Wólka Wieprzecka w ówczesnej gminie Mokre. Jeszcze przed wybuchem wojny Marcin Olchowski wstąpił do Związku Młodzieży Wiejskiej „Wici”. Po wkroczeniu Niemców do Polski znalazł się także w szeregach Związku Walki Zbrojnej, a potem w BCh. Został komendantem gminnym tej organizacji. Dowodził plutonem, który zajmował się m.in. dywersją.

Po wyzwoleniu kraju przez wojska sowieckie Marcin Olchowski był prześladowany przez UB i NKWD. W 1949 r. „Gwiazda” zorganizował Koło Gminne Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego (działało do 1952 r.). Był też jego prezesem. Zmarł w 2001 r. Pochowano go na cmentarzu parafialnym w Kosobudach.

Walka z pozycji siły

W latach 80. ub. wieku „Gwiazda” spisał swoje wspomnienia. Część z nich znajduje się w prywatnych zbiorach Ewy Dziewulskiej, wnuczki Marcina Olchowskiego, która udostępniła autorowi tego artykułu m.in. relację z bitwy pod Wojdą. Nosi ona tytuł „Wspomnienia z walki stoczonej przez oddziały BCh”. Oto obszerne fragmenty tych wspomnień:

„Należy stwierdzić, że walkę spowodowało nasilenie wysiedlania ludności na Zamojszczyźnie w 1941 r., gdzie nasza organizacja BCh nie mogła patrzeć na takie traktowanie ludności wiejskiej. Więc szły meldunki do Głównej Komendy BCh do Warszawy (z pytaniem), co robić wobec takiej sytuacji. 8 grudnia 1942 r. została zwołana narada komendantów obwodów powiatowych z Zamościa, Tomaszowa i Biłgoraja (…)” - notował Marcin Olchowski. „Narada odbyła się w mieszkaniu komendanta powiatowego Władysława Wyłupka (ps. „Janusz”, „Ognisty”. „Warta”, od sierpnia 1942 r. komendant obwodu BCh Zamość) przy ulicy Lubelskiej 13b w Zamościu. Wziął w niej również udział przedstawiciel Głównej Komendy BCh Franciszek Kamiński ps. „Trawiński”. Na tej naradzie została podjęta decyzja tworzenia samoobrony. (Mieszkańcy wsi mieli) organizować warty nocne (…), aby się nie dać Niemcom wywozić do obozów”.

To wymusiło reakcję polskiego podziemia. Partyzanci byli zdeterminowani. „Rok 1942 zmusił Naród Polski, po różnych i bezwzględnych tragediach popełnianych przez Niemców (…), do walki. Z każdym dniem rodziła się coraz większa nienawiść do okupanta niemieckiego” – notował „Gwiazda”. „Nareszcie dzień 30 grudnia 1942 r. dodał partyzantom polskim tyle odwagi, że postanowili rozpocząć walkę z pozycji siły, takiej jaką mogły dysponować władze konspiracyjne na terenie obwodu (…). Jego komendantem był W. Wyłupek, ja zaś pełniłem funkcję komendanta gminy Mokre koło Zamościa. Dokładnie pamiętam, że 26 grudnia pod moją wieś Wólkę Wieprzecką przybył oddział w sile około jednego plutonu pod dowództwem Witolda Dereweckiego ps. „Orzeł”. Dowiedziałem się, że byli tam także Józef Jakubczak z Nawoza, Bolesław Wyłupek (obecnie mieszka w Gdyni), Antoni Siemko (obecnie mieszka w Gdańsku) i Bogumił Derewecki (obecnie mieszka w Kozłowicach). O reszcie kolegów nie mam wiadomości (…).

To był początek niezwykle ważnych wydarzeń, które na Zamojszczyźnie przeszły już do legendy.

Nakreśliliśmy plan

„Ludność miejscowa, która strzegła każdego ruchu nieznanych osobników (…), dała mi znać, że jakiś oddział zatrzymał się w lesie koło szkoły. Około godz. 8 rano przyszło do mnie trzech mężczyzn z mieszkańcem (wsi) Janem Pawlikiem. Z nimi był „Vis” (Jerzy Mara-Meyer ps. „Filip”, „Vis”, dowódca 1 Kompanii Kadrowej BCh)” – pisał Marcin Olchowski. „Po krótkiej rozmowie por. „Vis” oświadczył mi, że na moim terenie — ponieważ jest w lasach rozpościerających się nieprzerwanie aż do Puszczy Solskiej — będzie punkt zborny oddziałów partyzanckich BCh. (Ich działania będzie można traktować) jako odwet okupantom niemieckim za łapanki do obozów koncentracyjnych i na roboty do Niemiec, pacyfikacji i wysiedlenia ludności polskiej z Zamojszczyzny. Punktem tym (…) miały być baraki niemieckie stojące przy szosie w miejscowości Lipsko Polesie. Ponieważ ja, znając teren, z takiej propozycji zadowolony nie byłem”.

Wprowadzono zatem zmiany. „Po zawołaniu dwóch moich ludzi Miernickiego Piotra ps. „Różycki” i komendanta placówki Sadło Jana, syna Michała, ps. „Rudy” i razem z porucznikiem „Visem” poszliśmy do miejsca, gdzie stacjonował jego oddział. Koło szkoły przeszliśmy na drugą stronę wioski (…). Zatrzymaliśmy się w lesie, który nazywa się Borek. Tam stanęliśmy na polanie, wysyłając jednego do komendanta placówki w Szewni Dolnej Radlińskiego Piotra ps. „Zrębowicz” i Bajana Antoniego ps. „Grom”, aby zgłosili się do nas” – wspominał „Gwiazda”. „Więc po pewnym czasie koledzy przybyli do nas i zaczęliśmy dyskutować na temat przejęcia baraków, co się również nie podobało kolegom z Szewni Dolnej. Więc nakreśliliśmy plan, gdzie te baraki stoją. Por. „Vis” zrozumiał, że rzeczywiście byłoby tam niebezpiecznie. Niemcy przecięliby nam drogę (…) i wypędziliby nas w stronę Zamościa na odkrytą przestrzeń. I (byłby) z nami koniec. Razem wybraliśmy miejsce postoju. (Była to wieś) Wojda, ponieważ naokoło jest las”.

„Do Wojdy doszliśmy już pod wieczór, całą grupą. Mieszkańcy osiedla bardzo się przestraszyli (…)” - pisał dalej w swoich wspomnieniach Marcin Olchowski. „Widząc polskiego oficera na koniu i grupę ludzi cywilów zaczęli pytać por. „Visa”, kto my jesteśmy i czego chcemy. Porucznik „Vis” spokojnie oświadczył, że chcemy zatrzymać się na kilka dni w ich osiedlu, na co mieszkańcy, chcąc czy nie, zgodzić się musieli”.

Marcin Olchowski wspominał, iż partyzanci rozlokowali się wówczas w domach, zjedli kolację i poszli spać. Nie na długo...

Przygotowania

„Nas, miejscowych, komendant wezwał do siebie i kazał odejść do swoich miejscowości, w celu dostarczenia broni i amunicji, jaką kto posiada (…). Po powrocie zebrałem chłopców i oświadczyłem na co się zanosi. I dopiero zrobił się ożywiony ruch. Każdy z zadowoleniem przyjął wiadomość, że coś się zaczyna dziać” – wspominał Marcin Olchowski. „Poleciłem komendantowi placówki zrobić wieczorem zbiórkę i rozesłałem gońców po terenie swojej gminy, aby komendanci placówek (…) wytypowali ludzi, którzy są zbędni we wsi. (Mieli oni) zabrać broń i amunicję, stawić się w miejscowości Wojda i zameldować się u por. „Visa”. Ja (…) z kilkoma kolegami zdążyłem wrócić do obozu (…). Przychodzili (tam) nowi ludzie, którymi trzeba było się zająć i udzielić im potrzebnych informacji. I tak przeszła druga noc, w wesołym nastroju obozowym”.

Autor wspomnień relacjonował niemal każdą chwilę tych wydarzeń. „Rano pobudka. Kucharze przyrządzili posiłki. Po spożyciu śniadania, zbiórka: podzielono ludzi na drużyny i plutony, przeznaczono dowódców (…). Około godz. 10. por. „Vis” zebrał kilku ludzi i pojechał do Kosobud. Ze zlewni zabrał mleko. W Nadleśnictwie znajdowały się furmanki, którymi mieli wozić kloce dla Niemców — je również zabrał ze sobą. (Potem) wszystkich przypędził do Wojdy (…)” - notował „Gwiazda”. „Po południu tego dnia została wyznaczona drużyna z siekierami i piłami, w celu zeżęcia (ścięcia) kilku drzew, aby zablokować drogi prowadzące do Wojdy (…). Następnie porucznik „Vis” zarządził, aby sprawdzono stan broni zdolnej do użytku. (Ten rozkaz został wykonany). Wreszcie broni (która była niesprawna) rusznikarze uzupełniali brakujące części. Sprawdzono również stan amunicji”.

Okazało się, że jest jej niwiele. „(Dlatego) por. „Vis” zwrócił się z prośbą do żołnierzy z bliższych miejscowości, aby wrócili do swoich siedzib, w celu zgromadzenia większej ilości amunicji. Reszta żołnierzy pełniła służbę w obozie, jak oddział tomaszowski, który przybył poprzedniej nocy pod dowództwem Józefa Danilewicza ps. „Kłoda” (był m.in. szefem placówki BCh w Zubowicach, dowódcą jednego z plutonów w oddziale „Visa”, a potem dowódcą drużyny w 21 kompani AK w rejonie Komarów — Tyszowce — przyp. red.)” - notował Marcin Olchowski. „Po wypróbowaniu broni przez naszych żołnierzy, zainteresował się (nami) oddział sowiecki, stacjonujący niedaleko: na Kamiennej Górze (…). Dwaj sowieccy żołnierze, którzy przyszli do Wojdy, zostali zatrzymani przez żołnierzy pełniących służbę. Przyprowadzili ich do por. „Visa”. Odbyli z nim rozmowę. Jednego żołnierza „Vis” zatrzymał, drugiego odprawił, aby przyszedł ze swoim dowódcą. Tak się stało. Po pewnym czasie przybył ze swoim dowódcą Wołodinem (chodzi o kapitana Wasyla Wołodina — dop. autor)”.

Marcin Olchowski zanotował, że zawarto wówczas porozumienie.

Noc w nastroju dyscypliny wojskowej

„Wołodin oświadczył, że jeżeli zajdzie potrzeba, gotów jest stanąć ze swoim oddziałem do wspólnej walki przeciw Niemcom. Około południa 29 (grudnia) z Kosobud donoszą nam, że Niemcy przyjechali dwoma samochodami i lornetują w stronę Wojdy. Potem odjechali w stronę Zwierzyńca (…)” - czytamy we wspomnieniach „Gwiazdy”. „Ja z Radlińskim Piotrem dźwigaliśmy CKM i amunicję na zmianę z taką wiarą, że przyjeżdżających postaramy się przywitać. Po przybyciu na miejsce byliśmy zmęczeni (partyzanci postanowili urządzić na Niemców zasadzkę na drodze w Kosobudach), ponieważ odległość od naszego miejsca postoju to było ok. 5 km. Zajęliśmy stanowiska, oczekując na powracających Niemców. Czekaliśmy do późnego wieczora. Niestety, Niemcy tą drogą (ze Zwierzyńca do Zamościa) już nie wracali. Niezadowoleni wróciliśmy do obozu. Po powrocie do Wojdy w obozie powstał nastrój nerwowy. Żołnierze myśleli, co przyniesie jutro”.

A dalej „Gwiazda notował. „Następnego dnia Wyłupek odjechał w celu zorganizowania większych sił (…). Por. „Vis” rozesłał wywiad w różne kierunki, skąd spodziewane były ataki niemieckie. Wzmocnił też posterunki. Oddział był w ostrym pogotowiu, szykował się do walki (…)” - pisał Marcin Olchowski. „Noc przeszła w nastroju dyscypliny wojskowej. Por. „Vis” w swej kwaterze konferował z Wołodinem, omawiając plan walki. Ledwo zaczęło świtać, por. „Vis” zarządził zbiórkę oddziału. Komendant Wołodin zrobił to samo”.

Oddziały mające mniejszą ilość broni maszynowej zajęły stanowiska od strony Bliżowa i Adamowa, bo partyzantom wydawało się, że będą one „mniej atakowane” przez Niemców. Jak się potem okazało, były tam duże siły niemieckie.

„Jednak na tym odcinku był jeden CKM. To ratowało sytuację. Gdy doszło do walki, kosili nim Niemców jak zboże we żniwa. Opowiadali mi (o tym) później koledzy z tamtego odcinka: Kuniec Edward ps. „Zimny” i Nadra Andrzej — obaj już nieżyjący” – wspominał Marcin Olchowski. „Natomiast silniejsze oddziały (partyzanckie) zajęły stanowiska od strony wschodniej. Był to m.in. oddział tomaszowski. Od strony północnej — to znaczy od Kosobud — pozycje zajął por. „Vis” oraz oddział sowiecki. Tam spodziewaliśmy się ataków niemieckich. Przyszliśmy pod kosobudzkie pola w liczbie około trzech plutonów”.

Padła komenda: ognia!

Niebawem rozpoczęła się walka. „Było jeszcze ciemno. Zajęliśmy stanowiska i spokojnie czekaliśmy, aż udało się usłyszeć szczęk broni i szmery. Naraz od naszego stanowiska — gdzie byli chłopcy z mojej wsi (ponieważ byliśmy pod komendą por. „Visa”), o jakieś 50 metrów padł strzał. (Po nim) znowu zapanowała grobowa cisza” – pisał „Gwiazda”. „Byliśmy całkowicie przekonani, że to Niemcy. Wytężyliśmy źrenice jak najmocniej, w nocną przestrzeń i wstrzymaliśmy oddechy, aby wyczuć nieprzyjaciela. Na próżno. Czarna noc udaremniła nasze wysiłki. Niemcy również zachowali ciszę (…). Tak było przez kilkanaście minut. W końcu zrobiło się trochę jaśniej. Wtedy zauważyliśmy sylwetki niemieckie, poruszające się bliżej nas. Padła komenda: ognia i posypały się serie z broni maszynowej i ręcznej. Z obu stron. Walka wrzała piekielnie blisko do południa. Wreszcie z naszej strony, jak i z niemieckiej, użyto granatów. Nie dało to jednak rezultatów, bo odległość była za daleka. I walka przedłużała się. Około godz. 15 zachodnia strona naszych stanowisk zaczęła cichnąć. Z tego wniosek, że któraś strona się wycofuje”.

Zabity Rosjanin

Sytuacja szybko się zmieniała. „Naraz szybko przybiega łącznik, że duże siły Niemców zachodzą z boku od Nadleśnictwa, ponad polami kosobudzkimi, chcąc nas odciąć od lasu” – pisał „Gwiazda”. „Wobec takiej sytuacji „Vis” daje mi rozkaz wracać do Wojdy, aby znajdujące się tam jeszcze jakieś nasze drużyny natychmiast zabrały broń i amunicję. (Mieli) przychodzić do pomocy. Oświadczył, że też (…) da rozkaz wycofywania się z zajętych stanowisk w tzw. Księżej Choinie (…). Ponieważ byliśmy na odcinku najbardziej wysuniętym w stronę Kosobud (…)”. Więc wracam do Wojdy. Jestem zaskoczony, ponieważ nie dochodząc (nawet) do tej miejscowości, zobaczyłem, że osiedle się pali. Dopiero wtedy zrozumiałem, jaka jest nasza sytuacja. Cofnąłem się do lasu (…), a jednak zostałem przez Niemców zauważony. Puścili (oni) w moim kierunku kilka serii z broni maszynowej. Z osiedla wszystko (chodzi o partyzantów) się wycofało do lasu (…)”.

Nie wiadomo było co w tej sytuacji robić. „Doszedłem ok. 100 metrów, zatrzymałem się i myślę, co robić dalej, ponieważ we wszystkich kierunkach strzelanina nie ustaje. Nagle usłyszałem od strony wschodniej, że ktoś się zbliża (…). Jestem przekonany, że to Niemcy. Zobaczyłem jednak dwóch cywilów, idących w moim kierunku. Był to dowódca oddziału tomaszowskiego Józef Danilewicz ps. „Kłoda”. Nazwiska drugiego z nich nie pamiętam. Zdenerwowani robimy naradę co dalej (…)” - czytamy we wspomnieniach Marcina Olchowskiego. „Postanowiliśmy za wszelką cenę dojść do por. „Visa” (…). Szczęśliwie przeszliśmy do pól kosobudzkich i ruszyliśmy w kierunku zachodnim. (Wtedy) na polu zauważyliśmy leżącego mężczyznę w chłopskim, długim kożuchu. Leżał nieruchomo. Ze względu na to, że zrobiło się ciemno, a strzelanina powoli ustawała, postanowiłem koniecznie rozpoznać, kto został zabity. (…). Był to jeden z żołnierzy z oddziału sowieckiego: Paweł Dawidenko. Został przeszyty serią z karabinu maszynowego”.

Nie było jednak czasu na zastanawianie się. Jednak o pochówku tego człowieka nie zapomniano. „Poszliśmy dalej (…). Po drodze napotkaliśmy grupkę kolegów z oddziału tomaszowskiego (…)” - notował Marcin Olchowski. „Zrobiło się już dobrze ciemno, powoli strzały ucichły. Nadeszło dwóch mężczyzn, którzy szli do domu, do Kosobud: Czuk Józef i Koczułap Jan. Kazałem im pochować żołnierza radzieckiego”.

Spaleni żywcem

Dalsza część wspomnień także jest wstrząsająca. „Oddział był rozproszony po lesie, nie wiadomo, gdzie kogo znaleźć. Postanowiliśmy wracać do swoich domów. Żołnierze z pobliskich okolic — po zakończeniu walki — ruszyli się do swoich okolic. Natomiast Danilewicz, mając przy sobie kilkunastu chłopców ze swojego oddziału, prosił mnie, żeby ich wyprowadzić do Szewni, skąd łatwiej im będzie dostać się w swoje strony” – pisał Marcin Olchowski. „Więc opuściliśmy okolice Wojdy, z myślą, że gdzie ci ludzie będą teraz mieszkać (chodzi o mieszkańców wsi), kiedy w grudniu zostało wszystko spalone. Idąc zastanawialiśmy się, że jutro na pewno (nadejdą) większe siły niemieckie w celu przeczesywania lasów i dokonania pacyfikacji niektórych wiosek. Doszliśmy do Szewni, dyskutując na temat przebiegu walki. Danilewicz chciał mnie zmusić, żeby prowadzić ich przez Szewnię, czego ja kategorycznie odmówiłem. Po kilku ostrych zdaniach, między nami — odeszli sami. Natomiast ja, z kolegą Edwardem Nosalem z Lipska, wróciliśmy do mojej miejscowości i przespaliśmy się. (On) rano odszedł do Lipska, broń zostawiając u mnie”.

„Gwiazda” nie miał wówczas kontaktu z innymi partyzantami walczącymi pod Wojdą. „Nowy Rok przeszedł na rozmyślaniu: co się stało z grupą ludzi, których zostawiłem z „Visem”, resztą chłopców oraz oddziałem sowieckim” – wspominał. „Wieczorem w dzień Nowego Roku rozesłałem chłopców do punktów kontaktowych, w celu zebrania wiadomości: co słychać w terenie. Powracający chłopcy przywozili różne wiadomości, że od strony Kosobud było ok. 30 Niemców zabitych. Od Bliżowa i Adamowa również około takiej ilości (…).W Szewni Niemcy czterech mężczyzn i troje dzieci zapędzili do stodoły i spalili żywcem (…). Dopiero po kilku dniach okazało się, że zginął jeden młody chłopiec, który był z matką wysiedlony, gdzieś z poznańskiego, a zamieszkiwali w Kosobudach. Nazywał się Król. A mnie dalej nie dawała spokoju myśl, co się stało z resztą chłopców, „Visem” i żołnierzami radzieckimi. Dopiero dwa dni po Nowym Roku, wieczorem wchodzi por. „Vis”, sam do mnie, do mieszkania, ubrany w chłopską burkę. W rozmowie naświetlił mi, jak się potoczyły jego losy (…)”.

„Po wycofaniu się ze swoimi i radzieckimi żołnierzami, rozeszli się do swoich miejscowości. A jego Sowieci zatrzymali ze sobą. Przebywał z nimi przez wyżej podany czas na Kamiennej Górze” – pisał dalej Marcin Olchowski. „Sowieci mieli tam swoją siedzibę. I dziś dopiero go zwolnili, dając mu furmankę, żeby go dowiozła do mnie. Po przenocowaniu u mnie oświadczył, że był podejrzany przez Sowietów za szpiega, lecz po dłuższym pobycie u nich i po przeprowadzeniu wywiadu o jego osobie (…) został zwolniony. Na drugi dzień poleciłem mojemu żołnierzowi Piotrowi Miernickiemu ps. „Różycki”, aby wskazał gospodarza, którego można wziąć jako furmana, który by go zawiózł (chodzi o „Visa” — przyp. red.) do punktu kontaktowego w Mokrem Lipiu (miejscowość Mokrelipie w gminie Radecznica)”.

Olchowski pisał także o targediach, o których mu doniesiono. „Podczas walki w Wojdzie została żywcem spalona: Ciurysek Franciszka lat 80. Była to teściowa Teterycza Marcina. Pochodziła z Zawady. (Zginął także) Garbaty Jan, lat 70, również z Zawady. Ponieważ Zawada była wysiedlana, więc oni przyjechali do swoich kuzynów, do Wojdy” – czytamy we wspomnieniach. „Uważali, że w tej miejscowości będzie bezpiecznie. Zakończyli swój żywot paląc się żywcem w ogniu, podczas rozpoczętej walki. Zdrowsi zdążyli (uciec) z domów zapominając o nich (…). Taki był przebieg walki pod Wojdą w dniu 30 grudnia 1942 r. (…). Byłem po części organizatorem tej walki, jak również brałem osobiście w tej walce udział, od początku do końca (…)” - notował Marcin Olchowski.

W jego wspomnieniach możemy znaleźć także m.in., opis egzekucji, która została przez Niemców przeprowadzona w Wojdzie na kilka miesięcy przed rozpoczęciem partyzanckiej bitwy.

Egzekucja

„10 września 1942 r. Niemcy przyjechali do osiedla Wojda, po wyznaczony kontyngent zboża. Nie było ono jeszcze wymłócone. Niemcy kazali kłaść zboże na wozy snopkami. Przywieźli je do Wólki Wieprzeckiej (tam je wymłócono), a potem do Zamościa (…)” — wspominał Olchowski. „Natknęliśmy się na ten oddział wraz z Wyłupkiem, niedaleko Wólki Wieprzeckiej. Wracaliśmy (tego dnia) z narady, która odbywała się w Suchowoli u Edwarda Kuńca, komendanta (BCh) gminy Suchowola.

Oddział niemiecki wrócił do Zamościa, ale dwóch żołnierzy zostało w Wólce Wieprzeckiej. Gdy owi maruderzy na rowerach wyruszyli z tej wsi do Wierzchowin, zostali z daleka ostrzelani przez sowieckich partyzantów. Niemcom nic się nie stało. Obaj jednak uciekli, pozostawiając rowery na drodze. Przybyli do Józefa Litwińca, sołtysa Wólki Wieprzeckiej. Zażądali od niego koni oraz furmanki. Potem odjechali nią do Zamościa. To był początek tragedii.

„Rano, następnego dnia (11 września 1942 r.), Niemcy spędzili wszystkich mieszkańców w jedno miejsce (w zapiskach nie było jasne o jaką miejscowość chodzi. Jednak Zofia Nadra ustaliła, że opisywane wydarzenia odbyły się w Wojdzie) — pisał Olchowski. „(Była to akcja odwetowa) za ostrzelanie ich dnia poprzedniego”.

Okupanci zapytali zgromadzonych czy wszyscy mieszkańcy wsi są w tej grupie. Brakowało gajowego Jana Radlińskiego. „Niemcy przeprowadzili w osiedlu dokładną rewizję, ale nie znaleźli broni. A o to im chodziło. Po naradzie kazali wystąpić dwóm gospodarzom. Był to Marcin Teterycz i Jan Teterycz. Musieli przynieść łopaty. Potem Niemcy zaprowadzili ich za stodołę gajowego Jana Radlińskiego i kazali kopać dół” — pisał Olchowski. „Następnie przyprowadzono żonę Radlińskiego Lucynę z dwoma synkami. Jerzy miał 3 lata, a Januszek 7 miesięcy”.

Kobietę zapędzono do jej domu. Tam była przesłuchiwana i bita. Potem odbyła się egzekucja.„Została rozstrzelana wraz z dziećmi (ciała zamordowanych znalazły się w wykopanym dole). Kazano zasypać ich ziemią” — pisał Olchowski. ”(Niemcy) wrócili do spędzonych mieszkańców. Oświadczyli, że mogą się rozejść do swoich domów, bo broni nie znaleziono”.

Strwożonym ludziom oprawcy wytłumaczyli jaka była logika ich postępowania. „Stwierdzili, że Radliński należy do bandy, ponieważ wczoraj uciekł i z tą bandą chciał wystrzelać ich ludzi, starających się o chleb dla armii niemieckiej” — notował Olchowski.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Mount Everest cały czas rośnie

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia