Komunikacja miejska borykała się z obiektywnymi trudnościami po chudych latach PRL-u, a pracę kończyłem późno, bo prasa drukowana przeżywała akurat okres rozkwitu. Czytelnicy nabywali co rano swoje ulubione tytuły, wielu kupowało po kilka gazet, żeby mieć poczucie dogłębnego poinformowania. Powodowało to wszakże pewne niedogodności. W redakcji pracowało się przez siedem dni w tygodniu, do północy albo dłużej. Niby okropny wyzysk, ale jakoś mi to nie przeszkadzało, zwłaszcza że po fajrancie zawsze mogłem liczyć na pana Miecia.
Jeździł w pewnej krakowskiej korporacji radio taxi. Instytucja radio taxi już istniała, choć nie było jeszcze telefonii komórkowej, a gdy już była, to aparaty ważyły kilka kilogramów, kosztowały niewyobrażalnie dużo, wbijając w dumę ówczesnych prezesów w dwurzędowych marynarach z watowanymi ramionami i szyszkostrzałach z przeplotem. Zdarzało się zatem, że co noc telefonowałem po taksówkę, a pan Miecio, który dobrze wiedział, kto kiedy kończy szychtę, już na to czekał. Podjeżdżał sprowadzoną z USA, wielką kremową toyotą z automatyczną skrzynią biegów. W czasach, gdy na ulicach dominowały maluchy, duże fiaty, poldki i syrenki, wóz pana Miecia robił wrażenie. Jak przystało na „amerykańskie” auto, był tak wygodny, że nawet wymęczonemu pasażerowi w czarodziejski sposób język rozwiązywał się od razu, gdy rozsiadł się na tylnej kanapie. A pan Miecio dawał się wygadać.
Miał stoickie podejście do świata (denerwował się wyłącznie, gdy ktoś mu zajechał drogę). Z kojącym spokojem raczył anegdotkami i obserwacjami z życia za kółkiem. Kogo wiózł, jak bardzo ten ktoś był wstawiony, dokąd dostarczał damy trudniące się najstarszym zawodem świata i skąd je odbierał. Jednym słowem plotkował, ale z taką kulturą i wrodzonym wdziękiem, że trudno się było obrażać. Zdradzał przy tym wybitną znajomość duszy człowieczej. Gdyby wyjąć pana Miecia zza kierownicy i posadzić z uniwersyteckimi profesorami, mógłby z nimi roztrząsać ontologiczne determinanty ludzkiej natury.
Czarujący pan Miecio przypomina Jana Kaczarę, bohatera styczniowego wydania „Naszej Historii”. Zaczarowany dorożkarz, uwieczniony przez Gałczyńskiego, parał się podobnym zajęciem, tyle że nieco wcześniej. On także świadczył banalne usługi przewozowe, będąc niebanalnym filozofem samoukiem, przewodnikiem po Krakowie swoich czasów, powiernikiem tajemnic pasażerów, plastrem na ich poobijane dusze i generalnie wyjątkowo sympatycznym człowiekiem. Nad moim panem Mieciem miał tę przewagę, że zabawiał pasażerów rymowanymi sentencjami, które wpadały mu do głowy. Być może został najsłynniejszym dorożkarskim poetą pod wpływem spotkania z Gałczyńskim albo wożąc literatów, aktorów i dziennikarzy. Trudno powiedzieć, bo w całej tej historii nigdy już nie będzie wiadomo, co jest prawdą, a co narosłą przez dziesiątki lat miejską legendą. Jedno jest pewne: towarzystwo za kołnierz nie wylewało, nie wyłączając Gałczyńskiego, który przy pierwszym (jedynym?) spotkaniu z Kaczarą uściskał jego zwierzę pociągowe.
Zachęcam do lektury opowieści o zaczarowanej dorożce, zaczarowanym koniu i zaczarowanym dorożkarzu, a na Nowy Rok przekazuję parę słów od Kaczary:
„Życzę wszystkim mieszkańcom Krakowa,
Żeby ich nigdy nie bolała głowa,
Żeby się cieszyli i radowali
I do mojej dorożki wsiadali.
I żeby na całym świecie był raj,
A największy w wiosce Gaj.
Kto chce zgadnąć przyczynę,
Niech wie, że tam mam rodzinę."