Odzyskana po latach zaborów niepodległość zmieniła też mapę życia artystycznego. Kraków przestał być stolicą literackiej cyganerii, wszyscy szturmowali Paryż Północy, Warszawę, prawdziwie europejską stolicę europejskiego państwa. Przeniósł się tu nawet Tadeusz Boy-Żeleński, a wraz z nim jego akolici. To on był autorytetem, ale o literackim być albo nie być decydował stolik skamandrytów na pięterku cukierni Ziemiańska. Całe życie artystyczne koncentrowało się na Nowym Świecie i ulicy Mazowieckiej. To tam wypadało bywać, tam zdobywało się literacką sławę.
W tym barwnym światku nie brakowało sław, niebieskich ptaków, bon vivantów i prawdziwych geniuszy pióra. A także aktorów, aspirujących do pisania debiutantów, ludzi teatru i zwykłych mieszkańców Warszawy, którzy tę atmosferę chłonęli wszystkimi zmysłami. Nie brakowało też dziwaków, oryginałów i postaci prawdziwie tragicznych.
Niebezpieczny poeta Gałczyński
Alkoholik, być może cyklotymik, przy okazji wybitny poeta, który wielokrotnie angażował się w coś, czego być może później gorzko żałował. Wiecznie bez pieniędzy, wiecznie zabawowy. Konstanty Ildefons Gałczyński był jedną z najbardziej tragicznych, a zarazem komicznych postaci polskiej literatury i jednym z najbardziej kolorowych postaci przedwojennej bohemy.
Już w młodości miał fantazję - i najprawdopodobniej już wtedy pił. Rzekomo nawet ze swoim nauczycielem historii w gimnazjum. Miał problemy na studiach, co prawda był wybitnie inteligentny i oczytany, ale najzwyczajniej w świecie nie lubił chodzić na zajęcia, a egzaminy omijał. A do tego robił psikusy, jak ten z XV-wiecznym poetą Gordonem Cheatsem. Otóż Gałczyński jako student anglistyki napisał pracę na jego temat. Przedstawił szczegółową bibliografię, cytował obficie twórczość, szczegółowo ją analizując. Zachwycony profesor ocenił pracę najwyżej, jak tylko można było. Gdy po jakimś czasie prawda o tym, że wszystko w niej było zmyślone, łącznie z samym poetą, wyszła na jaw, Gałczyński znalazł się w tarapatach. Ale nic sobie z tego nie robił.
Zadebiutował poetycko w prasie już jako młodzian i przebojem wdarł się do świata bohemy. Związał się z grupą literacką Kwadryga i był niewątpliwie najzdolniejszym literatem w tym gronie kontestującym przede wszystkim Skamandra, który trząsł artystycznym światem stolicy.
Dla młodszego pokolenia skamandryci urzędujący na piętrze Ziemiańskiej byli uosobieniem tego, co najgorsze w polskiej literaturze. Ów stolik - jak pisze Kira Gałczyńska - zwykł nazywać „jaskinią Habakuka” (Habakuk to starotestamentowy prorok przedstawiany jako stary mężczyzna).
Członkowie Kwadrygi biesiadowali bowiem w znacznie tańszej i mniej mieszczańskiej Kresowej na rogu Nowego Światu i Wareckiej. Co ciekawe, skamandryci próbowali nawiązać dobre kontakty z młodymi gniewnymi, a Jarosław Iwaszkiewicz zapraszał ich nawet na herbatki i ciasteczka. Gałczyński tam nie bywał, miał ciekawsze zajęcia i lepsze miejsca do hulanek. Raz jednak widywano go upojonego alkoholem do nieprzytomności na Powiślu, innym zaś razem spacerującego z Tuwimem po Mazowieckiej.
Przyznać trzeba jednak, że gdy poeta popadł w niezłe tarapaty, powołany do wojska, w którym nie potrafił się odnaleźć, pomógł mu nie kto inny jak właśnie Tuwim, który dzięki swoim koneksjom w armii doprowadził do zwolnienia go ze służby.
W latach 30., już po ślubie z Natalią Awałow, cierpiący na wieczny brak pieniędzy Gałczyński związał się na stałe z prorządowym pismem „Cyrulik Warszawski”, przez jakiś czas mieszkał też w Berlinie, gdzie pełnił funkcję konsula.
Alkohol daje jednak znać o sobie. Gałczyński - jak zwykle w swoim życiu - wpada w alkoholowy ciąg i wszystko niszczy. Czesław Miłosz w „Zniewolonym umyśle” pisał o nim tak:
„Delta był nałogowym alkoholikiem. Alkoholizm (zwykle były to cykle trwające po kilka dni) wprowadzał go w stan halucynacji, które wyrażały się działaniami, jakie nie zdarzają się innym pijakom. Wchodził do biura podróży i żądał szklanki piwa. (…) Zatrzymywał dorożkę, zdejmował palto, rzucał je na jezdnię i w obliczu zdumionego tłumu sikał na palto; był to akt zupełnie irracjonalny, trudno byłoby wyśledzić powody poza skłonnością do ekshibicjonizmu. Do swoich znajomych przychodził i uskarżał się, że trudno mu było znaleźć adres, bo jak mówił »jego ludzie«, których porozstawiał na ulicach i którzy mieli mu pokazywać drogę, tak się przebrali, że nie mógł ich rozpoznać”.
W wielu opowieściach z tamtego okresu pojawia się taki oto obraz: Gałczyński, najczęściej w upojeniu alkoholowym, pisze od ręki na skrawkach papieru jakiś zamówiony wcześniej wiersz, otrzymuje za niego opłatę i pije dalej. Wydawcy doskonale wiedzieli, że pieniądze można mu wypłacić dopiero po otrzymaniu tekstu. W wielu wspomnieniach pojawia się kwestia „pazerności” Gałczyńskiego. Targował się ostro, cóż z tego, skoro wszystko przepijał.
Z tego też powodu (również dlatego, że ignorowały go wpływowe „Wiadomości Literackie”) w 1936 r. po powrocie z Wilna wpadł w objęcia Stanisława Piaseckiego i zaczął publikować w nacjonalistycznym „Prosto z Mostu”. W prywatnych rozmowach miał powtarzać „co ja z nimi robię”, ale nie wycofał się z tygodnika nawet wtedy, gdy ten rozpoczął cykl antysemickich publikacji. Sam o sobie pisał, że jest „psem na forsę” i z tego też powodu potrzebował „Prosto z Mostu” w równie wielkim stopniu, co tygodnik jego poezji.
W czasie wojny trafił na front wschodni, szczęśliwie dla niego podczas wcześniejszej służby wojskowej nie zdobył stopnia oficera. Jako szeregowy żołnierz nie trafił więc do Katynia ani innego miejsca kaźni, lecz na mocy umowy między Rosją a Niemcami został wysłany do stalagu w Altengrabow. Według doniesień współtowarzyszy niewoli tam również pił.
Okres po wojnie należał do najgorszych w jego życiu. Związał się w jednym momencie z trzema kobietami, jedną z nich, poetkę Marutę Stobiecką, przywiózł nawet do Polski, z drugą, Lucyną Wolanowską, miał syna. „Namawialiśmy go, by został. Wtedy pojechał do drugiego korpusu, gdzie był legendą, gdyż było tam mnóstwo młodych poetów - Olechnowski, Międzyrzecki - którzy byli jego wielkimi wielbicielami. Nawet jedna bateria nosiła imię Gałczyńskiego. Nie zdecydował się wtedy na emigrację, może, jak to u niego, pod wpływem kobiety. Zakochał się, zdradził Natalię i wrócił do Polski ze swą nową konkietą, którą Natalia, ma się rozumieć, przegoniła” - wspominał Jerzy Giedroyc.
Zmarł młodo, w wieku 48 lat, po ciężkich epizodach alkoholowo-depresyjnych, kiedy to szaleńczą euforię przeplatał z najczarniejszą rozpaczą.
„Ja jestem Polak, a Polak jest wariat,
a wariat to lepszy gość”
- napisał kiedyś Gałczyński.
Tiepier ja, Grabowski
Władysław Grabowski, jeden z najwybitniejszych aktorów drugoplanowych w dziejach polskiego kina, też za kołnierz nie wylewał. Urodzony w 1883 r., w czasach międzywojnia był w wieku dość zaawansowanym. To nie przeszkadzało mu jednak w celebryckim niemal brylowaniu w Warszawie. Zaczynał jako amant, grywał też bohaterów romantycznych: m.in. Pana Młodego i Poetę w „Weselu”, czy Fantazego w „Fantazym”. Jednak już od 1914 r. obsadzano go w rolach charakterystycznych. Może dlatego, że sam był wyrazisty. Aleksander Zelwerowicz jego grę określał rodzajem szarży, ale zawsze szarży stylowej.
„To typ oryginała, którego zachowanie się, sposób bycia, wymowa, głos, ruchy, specyficzny rodzaj humoru i dowcipu, tworzyły całość skończoną, swoistą i zgoła nie dającą się porównać z żadnym z jego rówieśników”
- przytacza słowa Zelwerowicza Leszek Czerwiński w Leksykonie Sztuki Filmowej.
Grabowski nosił się niczym arystokrata, takie też role odgrywał w kinie: mówił z charakterystycznym francuskim akcentem, wymawiając francuskie „r” jak osoba, która wychowała się w Paryżu. Wysoki, postawny, w rękawiczkach, fraku i z monoklem mógł liczyć na przyjazne spojrzenia kobiet oraz ich zainteresowanie.
I choć nie grywał ról pierwszoplanowych w teatrze i filmach, to niewątpliwie był jednym z bardziej znanych bon vivantów warszawskiej bohemy. Do legendy przeszła historia, jak to dyrektor Teatru Polskiego Arnold Szyfman wyrzucił go z hukiem ze sceny i z całego teatru.
Sprawa była głośna i na tyle barwna, że rozpisywały się o niej gazety, a i w Ziemiańskiej plotkowano, aż furczało. Aktor pojawił się bowiem na premierze prasowej „Wieczoru Trzech Króli” Szekspira w stanie mocno wskazującym. Mimo to nikt nie zdołał go powstrzymać od występu na scenie. Postawny Grabowski miał kłopoty z utrzymaniem się na deskach, ale być może to mogłoby przejść niezauważone. Jednak on każdą swoją kwestię zaczynał, wskazując na siebie palcem i obwieszczając głośno „tiepier ja” (teraz ja). W końcu reżyser nie wytrzymał, spuszczono kurtynę i spektakl przerwano.
Krytyk teatralny pisał potem w „Wiadomościach Literackich”: „Rozważając rzecz na trzeźwo reżyser nigdy by się nie posunął do zrywania przedstawienia z błahego powodu drobnych opuszczeń i przeinaczeń tekstu”, i sugerował, że opuszczenie kurtyny miało drugie dno.
Grabowski stracił pracę w Teatrze Polskim, ale szybko ją odzyskał. Publiczność go kochała, a i Szyfman był mu w stanie wiele wybaczyć. Zwłaszcza że Grabowski obiecał, że alkoholizować będzie się dopiero po przedstawieniach. Aktywnie uczestniczył w nocnym życiu stolicy, a według wspomnień miał zwyczaj mówić do dorożkarzy po francusku: „zawieź mnie tam, gdzie są piękne kobiety”. Warszawscy przewoźnicy doskonale go znali i kierowali się prosto do nieodległego przecież Europejskiego.
Podobnie Grabowski miał się zachować, gdy pojechał zwiedzać Paryż. Tyle że wtedy trafił do wiadomego przybytku uciech. Stracił tam wszystkie pieniądze i powrócił do Warszawy szybciej, niż zamierzał, ze znacznie chudszym portfelem.
Grywał nie tylko w teatrze, jego rolę barona Amadeusza Marii de Witza w filmie „Czy Lucyna to dziewczyna” (1934) czy Ralfiniego w „Papa się żeni” (1936) pamiętają do dziś miłośnicy kina przedwojennego. Po wojnie zagrał zaledwie w kilku filmach, występował w teatrach warszawskich i łódzkich, ale w niczym już nie przypominał króla warszawskiej bohemy. Ożenił się w podeszłym wieku, a młoda żona miała wymóc na nim całkowitą zmianę stylu bycia.
Zmarł w 1961 r., został pochowany na Powązkach w Alei Zasłużonych. Jego nieślubnym prawnukiem był Tomasz Służewski, przedwcześnie zmarły reżyser, dyrektor Białołęckiego Ośrodka Kultury, który zawsze twierdził, że jego miłość do teatru to właśnie sprawa owych genów pochodzących od pradziadka.
Karpiński, poeta wyskokowy
Balować lubił też poeta Światopełk Karpiński. Potomek oświeceniowego poety Franciszka Karpińskiego, choć urodził się w Łodzi, przebojem wdarł się do świata warszawskiej bohemy. Rodzice wychowali go dość starannie, w duchu patriotycznym, o czym świadczy czysto słowiańskie imię, które otrzymał. Do Warszawy przyjechał na studia już po swoim literackim debiucie, pierwszy zaś tomik poezji „Ludzie wśród ludzi” wydał, mając zaledwie 23 lata.
Młody, przystojny poeta, obdarzony niebanalnym poczuciem humoru, w krótkim czasie stał się gwiazdą warszawskich nocnych lokali i salonów.
Wcześniej jednak odbył dwuletnie szkolenie wojskowe, dzięki któremu zdobył stopień oficerski. Nie wybrał drogi wojskowej, mimo że był zdolnym uczniem. Postanowił żyć z pisania.
„Światek Karpiński, poeta - jedyny wśród nich poeta na serio - pisywał teksty dla kabaretów, układał wspólnie z Minkiewiczem doroczną szopkę, potem zamieszczał codzienne wierszowane fraszki w Kurierze Warszawskim... wszystko to zapewniało mu spory dochód, który topił w nocnych lokalach”
- tak wspominał go Witold Gombrowicz w „Dziennikach”. Inny pisarz tamtego okresu, Tadeusz Dołęga-Mostowicz, mówił o nim per poeta wyskokowy. Jarosław Iwaszkiewicz nazywał go z kolei małym skamandrytą, co było wystarczającą nobilitacją dla warszawskich elit.
Mimo sukcesów szopek politycznych, które pisał wraz z Januszem Minkiewiczem, a które wystawiano w słynnej Ziemiańskiej, wciąż brakowało mu pieniędzy. Nie dlatego, że mało zarabiał - wprost przeciwnie - wszystko, a w każdym razie większość, zostawiał w najpopularniejszych lokalach. Do legendy przeszło jego określenie związane z oddawaniem długów - pytany o to, kiedy zwróci pieniądze, zwykł beztrosko mawiać „po żniwach”. Ta fraza tak spodobała się Czesławowi Miłoszowi, że wykorzystał ją nawet w jednym ze swoich wierszy.
„To bractwo zapijaczone - Światek, Minio, Dołęga-Mostowicz, Jurkowski i wielu innych było jednym z rysów charakterystycznych ówczesnej Warszawy. Nazwałbym je dziś może - prekursorskim, gdyż ci mędrcy zdawali się jasno czytać w księgach przeznaczeń i topili w wódce absurd polskiej sytuacji, tragiczną bezwyjściowość, która stawiała znak zapytania przy każdym rzetelnym wysiłku. O ile mi wiadomo, dziś ten klub bimbrowy liczy sobie w kraju sporo adeptów, którzy też swoje racje mają... wówczas grono tych poetów-pijaków jednoczyło się pod znakiem drwiny, dowcipu, kalamburu, igraszki, kawału, oprócz wódki i kobiet niczego nie brało na serio. Nawet forsy! Nie brakowało im smykałki do geszeftu, umieli wyciskać złotówki ze wszystkiego” - to znów Gombrowicz.
A z kolei Miłosz wspomina, że pijaństwo rozpoczynało się już o 11 rano:
„Poeci J. (Minio) i S. (Światek), którzy nadawali mu rytm, byli zbyt wytrawnymi pijakami, żeby popadać w nieprzytomność. Sączyli wódkę z wielkich szklanek, stale dolewając do pełna i prowadząc przez cały dzień nieustający palawer aż do późnych godzin nocy”.
Ten sam Miłosz wspomina też o tym, że Światek (bo tak nazywano Karpińskiego w towarzystwie) raz kiedyś wybrał się do Paryża, lecz szybko stamtąd wrócił. Otóż w stolicy Francji Karpiński był kompletnie nieznany, podczas gdy w Warszawie na Mazowieckiej wszyscy składali mu hołdy. Sam poeta się do tego przyczynił - w początkach kariery płacił obsłudze różnych lokali, by go wywoływała do telefonu. Wtedy kelner obchodził wszystkie stoliki z wypisaną tablicą „Światopełk Karpiński, poeta” i głośno wyczytywał jego nazwisko.
Ta egocentryczno-dowcipna epopeja Karpińskiego trwałaby pewnie jeszcze długo, gdyby nie mocne wejście historii. We wrześniu 1939 r. poeta - jako przeszkolony oficer - brał udział w obronie Warszawy.
„Pewnego dnia spotkałem w »Bristolu« Światopełka Karpińskiego, poetę i śpiewaka lekkomyślnej i cynicznej Warszawki. W mundurze porucznika pełnił służbę adiutanta dowódcy komendy placu. Niewyspany i strudzony, zaciągnął mnie do swego pokoju na górnym piętrze hotelu, który zajmował w towarzystwie przygodnej kobiety. Karabin w kącie, kilka granatów ręcznych na parapecie okna, rząd butelek pod ścianą stanowiły ekwipunek tego mieszkania.
- Nie śpię - otwierał gorączkowo butelkę - mam masę pracy, jestem podany do odznaczenia - patrzał na mnie przekrwionymi i błyszczącymi oczami.
- Zapędzi się pan w grób.
- Może. Ale to wspaniały czas!
Żył wysoko, ponad stan. Oficerem, jak słyszałem, był dobrym, odważnym, niezmordowanym. Pisywał też wiersze, jak zwykle, na skrawku papieru, w okazji takiej czy siakiej. Kilka z nich to chyba najpiękniejsze, co napisano o Warszawie z tych dni. (...) Zachowałem go w pamięci jako prawdziwie warszawskie dziecko, zepsute i cyniczne w beztroskie dni a szlachetne i gorące w nieszczęsną chwilę” - wspomina Ferdynand Goetel w książce „Czasy wojny”.
Po kapitulacji stolicy Karpiński, by uniknąć niewoli, próbował przedostać się na Zachód. Wybrał drogę przez Wilno, skąd miał nadzieję przeprawić się do Skandynawii, a potem dalej do któregoś z nieokupowanych krajów.
Nie zdążył. 3 maja 1940 r. Karpiński w tajemniczych okolicznościach umiera. Był wówczas z jedną ze swoich licznych kochanek, a przybyły lekarz stwierdził zawał serca. Na jego ramieniu odkryto jednak podczas sekcji zwłok dziwny ślad, wyglądający jak po zastrzyku, co wywołało falę spekulacji. Stąd różne wersje przyczyn śmierci: samobójstwo, przedawkowanie narkotyków, wreszcie zawał lub przechodzone zapalenie płuc.
Jeszcze dziwniejsze jest wspomnienie Hanki Ordonówny, która zwiedzała z nim cmentarz Na Rossie. „Cóż to za urokliwe miejsce! Chciałbym być tu pochowany” - miał do niej powiedzieć. Tak się stało. Pogrzeb był polską manifestacją w Wilnie, zgromadził wielu jego znamienitych przyjaciół z kręgów artystycznych. Janusz Minkiewicz, przyjaciel, z którym pisał niedoścignione do dziś szopki polityczne, na jego grobie zostawił specyficzne epitafium:
„Ani łzy po swoim trupie,
bowiem wiele spraw miał w sercu,
ale jeszcze więcej w dupie”.
Marudny intelektualista Irzykowski
Wiele rzeczy da się powiedzieć o Karolu Irzykowskim, ale nie to, że brylował w popularnych warszawskich restauracjach. Na pozór wiódł nudne życie, z zawodu był bowiem stenografistą. Przez 20 lat pracował w Sejmie i z tego, a nie z literatury, się utrzymywał. Pisywał dużo, przede wszystkim przez całe życie prowadził dzienniki. Publikował prawie w każdym piśmie wydawanym w II RP: od krakowskiej „Nowej Reformy” po „Skamander”, „Wiadomości Literackie”, wreszcie socjalistyczny „Robotnik”, sanacyjny „Pion”. Pisał też do narodowego „Prosto z Mostu”. Nie dlatego, że zmieniał poglądy - zawsze popadał w jakiś konflikt i musiał szukać nowej przystani. Po krótkim okresie współpracy ze skamandrytami tak się z nimi pokłócił, że słynny stolik, przy którym co noc toczyli dyskusje i który bywał nazywany „Parnasem na górce”, nazywał złośliwie „dintojrą z Ziemiańskiej”.
Tadeusz Boy-Żeleński, jedna z kluczowych postaci stolika skamandrytów i niekwestionowany autorytet, stał się głównym bohaterem pamfletu, który Irzykowski wydał w 1933 r. „Beniaminek. Rzecz o Boyu Żeleńskim” sporo namieszał w życiu literackim stolicy, choć tak naprawdę Irzykowski przede wszystkim polemizował nie tyle z samym Boyem-Żeleńskim, co z jego wizją artysty i intelektualisty. Ale taki właśnie był - liczne pamflety i polemiki nie przysparzały mu przyjaciół.
Symptomatyczna była jego burzliwa znajomość z Zofią Nałkowską. Gdy się poznali, powiedział:
„Jest pani zbyt interesującą kobietą, aby być interesującą autorką”.
Większość dzisiejszych pisarek oburzyłaby się na taką impertynencję, ale Nałkowska była zachwycona. Zapisała w swoim dzienniku:
„Niezależnie od tego zresztą komunikował mi rozmaite szczegóły swego uznania dla mej literatury. Te rzeczy jednak są nierównie mniej istotne”.
„Ponury, szorstki, źle a nawet śmiesznie ubrany, lekceważący formy towarzyskie Irzykowski, z własnej przekory mędrzec, jakby nigdy nie młody, choć miał wówczas dopiero 36 lat, spotyka istotę, która była jego przeciwieństwem. Pociągała go harmonijnym wyrównaniem ruchów i odruchów, ładem, taktem, uprzejmością, wykwintem, którego nie uznawał, a na którym umiał się poznać. Zainteresowała wykształceniem i talentem kobieta autorka” - opisywała Halina Dobrowolska, która przez całe lata przyjaźniła się z obojgiem pisarzy.
Wzajemna fascynacja trwała długo. Przez kilka lat pisywali do siebie listy, choć najprawdopodobniej ich związek nie miał charakteru romansu. Przede wszystkim dlatego, że Nałkowska dość łagodnie, ale jednak stanowczo go odrzuciła. Jednak o sile przywiązania tych dwojga świadczy to, że Irzykowski w zaufaniu pokazał Nałkowskiej młodzieńczy tekst z 1898 r., którego bohaterką była autentyczna postać, Erna Brandówna, młodzieńcza miłość pisarza. Ten właśnie tekst stał się kanwą jego niezwykle oryginalnej powieści „Pałuba”. „Irzykowski zapoznał mię ze swymi dziejami życia, istotnie »dziejami grzechu«. Dech mi zaparło, gdym to czytała. Rzecz ta, która kiedyś po latach dojdzie do rąk ludzi, będzie w swej wprost cudownej szczerości jakimś jedynym świadectwem ostatnich głębin życia” - zanotowała Nałkowska.
Jednak wielka przyjaźń szybko zamieniła się w rodzaj nienawiści. Zwłaszcza w latach 30. Nałkowska i Irzykowski spotykali się dość często na posiedzeniach Akademii Literatury. Irzykowski zwalczał ją ostentacyjnie. „Jej najwewnętrzniejszy fałsz przywodzi mi na myśl, że jednak Weininger [Otto Weininger, autor książki „Płeć i charakter”, czołowy mizogin XX w. - red.] miał słuszność. Nałkowska nie potrzebowałaby kłamać, bo znajduje się w sytuacji takiej, że kłamstwo, socjalna broń kobiet, jest jej niepotrzebne”. Oskarżał ją o to, że jest intelektualną miernotą, pasożytuje na myśli innych i zrobi wszystko, byleby tylko być w centrum uwagi. Wiele osób ze światka literackiego zdawało sobie sprawę, że to efekt miłosnego zawodu, ale też i cecha charakterystyczna dla Irzykowskiego. Dla wielu było już wtedy jasne, że nie potrafi on z nikim utrzymać długo przyjaznych kontaktów.
Apogeum konfliktu miało miejsce po 1935 r. Na pogrzebie Józefa Piłsudskiego. Irzykowski miał dość obcesowo zażądać od Nałkowskiej, by ta zwróciła mu listy, które do niej pisał. Dopominał się o to wielokrotnie, a pisarka - z nieznanych przyczyn - nie chciała na to przystać. Co ciekawe, prawdopodobnie zgodnie z życzeniem byłego przyjaciela zniszczyła je, bo rękopisów nigdy nie odnaleziono.
Podobnie jak tekstu o Ernie Brandównie, który spłonął w 1939 r., gdy mieszkanie Irzykowskiego zostało zbombardowane. Utracił wtedy wiele pism, olbrzymią bibliotekę oraz - co odczuł najbardziej - zdjęcia i pamiątki po córce Basi, która zmarła w 1914 r. w wieku pięciu lat na ciężką chorobę nerek.
Sam zginął w tragicznych okolicznościach. Mieszkał w Kolonii Staszica na Ochocie, po Powstaniu Warszawskim pacyfikowanej brutalnie przez odziały SS RONA. Ocalał, podobno uratowany przez Niemców, być może dlatego, że perfekcyjnie mówił po niemiecku, w młodości chciał nawet pisać tylko w tym języku. Miał złamaną kość udową i został postrzelony, ale żył. Trafił do szpitala w Milanówku, potem do Żyrardowa. Rana wciąż się zaogniała, a na jego ciele pojawiły się czyraki mnogie, które spowodowały zarażenie gronkowcem całego organizmu. Antybiotyków zaś nie było. Zmarł 2 listopada 1944 r., został pochowany w Żyrardowie i dopiero w latach 80. jego prochy zostały przeniesione do rodzinnego grobowca w Krakowie.
„Był to wielki krytyk, wielki dziwak, wielki oryginał. Dziwne rzeczy pisujący. Jako krytyk był bardzo osobliwy, bo lubił pisać o złych książkach, a nie bardzo lubił o dobrych. To samo w teatrze. Napisał »Pałubę«, która była prekursorską książką - gdyby dotarła na Zachód… Ale nikt o tym nie wiedział. Fantastyczna postać, bardzo ciekawa”
- pisał o nim Stefan Kisielewski.
Irzykowski nie dożył więc tego, czym stała się po wojnie Warszawa. Na gruzach niegdyś europejskiej stolicy nie było miejsca dla literackiej cyganerii. Ta przeniosła się do Krakowa, część literatów wylądowała w Szczecinie. W Warszawie literacka bohema zaczęła się rodzić dopiero w latach 50. Tyle tylko, że miała zdecydowanie bardziej lumpenproletariacki rodowód.
Arlena Sokalska