W grupie pierwszych więźniów, których Niemcy przywieźli do Stutthofu byli Polacy z Wolnego Miasta i Pomorza - księża, nauczyciele, członkowie Związku Zachodniego oraz Ligi Morskiej i Kolonialnej, przedstawicieli polskich stronnictw i partii politycznych, urzędników. Około 150 osób (Brunon Zwarra, słynny gdański bówke, który trafił do Stutthofu 14 września 1939 r. wspominał, że więźniów Niemcy wozili ciężarówkami i autobusami miejskimi). Wyrzucono ich na otoczonej ogrodzeniem z drutu polanie. Spali w kilku wojskowych namiotach. Większości z nich pozostało 7 miesięcy życia.
Listy były gotowe
Tylko w ciągu pierwszego dnia wojny Niemcy zatrzymali na terenie Wolnego Miasta Gdańska około 1500 osób. Dla nich, przygotowujących się do przywrócenia Gdańska w granice Rzeszy, Polacy w Wolnym Mieście, a zwłaszcza najbardziej aktywni, światli obywatele, nastawieni patriotycznie działacze organizacji polonijnych, byli głównymi wrogami.
- Już w 1934 r. roku Niemcy mieli listę 7 tys. polskich mieszkańców Wolnego Miasta Gdańska. Każdemu zakładano kartotekę i sprawdzano ich aktywność zawodową, wszelką działalność w organizacjach kultywujących polskość, a ta była uznawana przez Niemców za wrogą. Niemcy chcieli powrotu Gdańska do Rzeszy, bez Polaków - mówiła w rozmowie z „Dziennikiem Bałtyckim” Elżbieta Grot, historyk badająca m.in. dzieje Polonii w Wolnym Mieście Gdańsku, autorka licznych książek i artykułów, wieloletnia pracownik naukowa Muzeum Stutthof. - Planowali zlikwidować najbardziej aktywnych, resztę osadzić w obozach koncentracyjnych.
Za niebezpiecznych Niemcy uznali polskich kolejarzy, pocztowców, inżynierów, pracowników Rady Portu i Dróg Wodnych, którzy narazili się walcząc o polskie interesy w gdańskim porcie. Na listach umieszczono nauczycieli, lekarzy, związkowców i polityków, prawników czy finansistów. Niemcy nienawidzili także polskich duchownych działających w gdańskich parafiach.
Przewożono ich m.in. do zorganizowanych katowni, m.in. w Victoria Schule. Trafił tu m.in. Eryk Fallow, piłkarz Gedanii, klubu skupiającego polskich sportowców w Wolnym Mieście Gdańsku.
- Gedaniści regularnie mierzyli się na boisku z niemieckimi klubami - mówi dr Marcin Owsiński, historyk Muzeum Stutthof. - Eryk Fallow nastrzelał sporo goli, m.in. bramkarzowi Steffenowi (wcześniej nazywał się Steffanowski, jednak zmienił nazwisko pod wpływem ideologii nazistowskiej). Po jednym z boiskowych starć z Fallowem Steffen musiał opuścić plac gry mocno poobijany. 1 września 1939 r. gracz Gedanii został aresztowany i trafił do Victoriaschule (miejsce, w którym Niemcy przetrzymywali zatrzymanych członków polskiej społeczności WMG i Pomorza). Tam poszukiwał go Steffen. W mundurze SS szukał zemsty na rywalu z boiska. - Prosto z pracy popędzono nas na plac, gdzie kazano nam przez kilka godzin wykonywać komendy „padnij i powstań”. W naszym gronie było wielu starszych, którzy nie nadążali z taką musztrą i ich specjalnie katowano - wspominał Antoni Beling.
- Wolne Miasto Gdańsk i znajdujące się na jego terytorium część Żuław i Mierzei Wiślanej, były matecznikiem narodowych socjalistów. Wyniki wyborów wyraźnie na to wskazywały - 70 proc. poparcia dla nazistów w 1933 r. i 90 proc. w 1935 r. pokazuje, że miejscowi Niemcy fanatycznie w Hitlera wierzyli - podkreśla dr Owsiński.
Gorliwy nazista wybrał Stutthof
Dlaczego Niemcy wybrali na miejsce izolacji Polaków z Gdańska i Pomorza małą, spokojną nadmorską wieś, polecaną przez przedwojenne przewodniki turystyczne jako jedną z atrakcji terytorium Wolnego Miasta (w Stutthofie fale miały być „lepsze niż na Stogach”)?
Wiele wskazuje, że wpływ na to miały warunki naturalne. Niemcy w Stutthofie mieli teren porośnięty gęstym lasem, otoczony akwenami wodnymi, z dala od skupisk ludzi, ale z dobrym połączeniem komunikacyjnym. Warunki takie utrudniały ucieczkę i izolację od oczu ciekawskich.
- Pod koniec lat 30. XX wieku do Gdańska przyjechał Max Pauly, gorliwy nazista. W Wolnym Mieście już wcześniej sformowano dwa pułki SS. Jako dowódca 36. pułku SS Pauly włączony został do przygotowań do wojny z Polską. W ich ramach sporządzano listy proskrypcyjne Polaków z Wolnego Miasta i Pomorza oraz przygotowywano miejsca pod przyszłe obozy dla aresztowanych. Pauly wraz ze swoim sztabem objechał teren Wolnego Miasta Gdańska i wskazał trzy miejsca: koszary w Nowym Porcie, Stutthof i kamieniołomy w Granicznej Wsi - mówi dr Marcin Owsiński.
14 sierpnia 1939 r. polscy celnicy z placówki w Stutthof patrolujący obszar swojego działania na terenie wsi Stutthof dostrzegli w okolicznym lesie namioty esesmanów i rozpoczynające się prace budowlane. - Już niedługo się tu znajdziecie - usłyszał jeden z nich.
Załoga polskiego posterunku opuściła Stutthof w nocy z 30 na 31 sierpnia 1939 r. Wykonując ostatnie rozkazy centrali, udała się do Kałdowa. 24 sierpnia celnicy zdążyli jeszcze zameldować, że na Zatoce Gdańskiej, kilka mil od brzegu, zastopował niemiecki pancernik Schleswig-Holstein, oczekujący na pozwolenie wejścia do gdańskiego portu, do którego zmierzał z „kurtuazyjną” wizytą.
Bicie, głód...
2 września 1939 r. Max Pauly został komendantem placówek w Stutthofie, Nowym Porcie i Grenzdorfie (Granicznej Wsi). Tego samego dnia do obozu w Stutthofie, wczesnym popołudniem przybył pierwszy transport więźniów.
Później przez całą jesień do Stutthofu zwożono aresztowanych m.in. z Bydgoszczy, Tczewa, Torunia, Chojnic, Gdyni (część zamordowano m.in. w Piaśnicy). Do połowy września 1939 roku uwięziono w obozie 6 tysięcy Polaków. Przetrzymywani w okropnych warunkach, budowali całą więzienną infrastrukturę, baraki, drogi, budynki komendantury.
- W Stutthofie rozładowali nas i na przyjęcie główny komendant obozu Pauly i jego pomocnik [Kurt] Mathesius i jeszcze kilku SS-manów powiedzieli szyderczo, że my stanowimy najgorszą kategorię społeczeństwa i jesteśmy najgorszymi wrogami hitleryzmu - wspominał Anzelm Rudłowski, jeden z więźniów Stutthofu, pracownik Poczty Polskiej w Gdańsku. - Pauly wybrał kilku więźniów, kazał przynieść drewniany kozioł, więźniowie musieli się położyć i wymierzono im kilkadziesiąt uderzeń. Mathesius bił, maltretował, zabijał więźniów.
Anzelm Rudłowski wspominał, że zimą przełomu 1939 i 1940 r. panował siarczysty mróz, który doskwierał więźniom. Cierpieli oni także straszny głód.
Masakra w Wielki Piątek
Transport z 2 września ma swój tragiczny finał. Prawdopodobnie w styczniu 1940 r. zebrał się w obozie w Stutthofie Standgericht, niemiecki, policyjny sąd doraźny, który powstał w celu wymordowania przeciwników niemieckiego reżimu nazistowskiego.
- Te sądy działały na całym Pomorzu i spowodowały śmierć wielu ludzi. Wyroki zapadały błyskawicznie, sądzeni nie mieli prawa do odwołania i obrony. Egzekucje musiały być przeprowadzone w ciągu kilku dni - podkreślała Elżbieta Grot. - To była zbrodnicza działalność. Standgerichtem gdańskim dowodził Helmut Tanzmann (szef Staatspolizeileitstelle w Gdańsku), a jednym z członków był Max Pauly, pierwszy komendant KL Stutthof.
11 stycznia 1940 r. Niemcy rozstrzelali 23 działaczy Polonii Wolnego Miasta. Prawdopodobnie wyroki śmierci dla kolejnej grupy Polaków zapadły w Niedzielę Palmową 1940 r. Z osądzonych utworzono niemal od razu „karną kompanię” i poddano wyniszczającym ćwiczeniom fizycznym. Kilka dni później, w Wielki Piątek 22 marca 1940 r, ci ludzie zostali rozstrzelani. W grupie byli m.in. Antoni Lendzion - polski poseł do Volkstagu i prezes Zjednoczenia Zawodowego Polskiego, b. wicewojewoda pomorski Piotr Woyda, kilkunastu pracowników PKP, 9 pracowników Poczty Polskiej w Gdańsku, nauczycieli, pracowników bankowych (m.in. Franciszek Kęcki, Feliks Muzyk), kupcy, przedsiębiorcy, lekarz - dentysta, właściciele restauracji. Zginęli również bł. księża Bronisław Komorowski, Marian Górecki, Franciszek Rogaczewski - duchowi przywódcy polskiej Polonii w Wolnym Mieście Gdańsku.
Egzekucję 67 Polaków w Wielki Piątek 1940 r. widziała siostra Niemieckiego Czerwonego Krzyża o nazwisku Brandt, która jako robotnica leśna w marcu 1940 r. została skierowana na polecenie władz obozu Stutthof do zalesienia terenu młodymi drzewkami. Wykonując polecone jej zadanie przypadkowo stała się bezpośrednim świadkiem zbrodni.
Jak podkreślała w relacji dla polskich, powojennych śledczych, pędzeni na śmierć mężczyzn mieli ślady pobicia, tylko dwóch ludzi miało na sobie ubrania w momencie śmierci, jeden zginął w bieliźnie. Zginęli od strzału w tył głowy.
Pozostałych działaczy polskich z Wolnego Miasta oraz mieszkańców Wybrzeża Gdańskiego Standgericht skazał na pobyt w obozie koncentracyjnym Sachsenhausen na czas nieokreślony (los taki spotkał m.in. Brunona Zwarrę). W dniu 9 kwietnia 1940 r. wysłano w transporcie 1000 więźniów i kilka dni później 19 kwietnia 800 więźniów do tego obozu. Część z nich trafiła w maju 1940 r. do KL Mauthausen - Gusen, inni do KL Dachau.
To prymitywne miejsce
Drewniany kozioł, o którym mówił Anzelm Rudłowski, zapamiętało wielu późniejszych więźniów Stutthofu, w tym Karol Gdaniec, jeden z pierwszych 10 tysięcy więźniów KL Stutthof. We wspomnieniach przewija się również nazwisko Mathesiusa.
- Urodziłem i uczyłem się w gimnazjum w Rumi, które ukończyłem. Przyszedł rok 1939 - wspominał w czasie jednego spotkań w Muzeum Stutthof Karol Gdaniec.- Niemcy zakazali nauki w polskich szkołach. Byliśmy pozostawieni sami sobie. Byliśmy młodzieżą wychowaną patriotycznie - spotykaliśmy się, rozmawialiśmy o różnych sprawach. Ktoś doniósł, zatrzymali mnie w dniu moich imienin. Miałem 15,5 roku. Najpierw było krótkie przesłuchanie na policji. Potem w Gdyni było pierwsze bicie: kopniaki, ciosy pięścią. Wieczorem tego samego dnia byłem już w Stutthofie. Był rok 1940. Stutthof to było prymitywne miejsce. Zmarłych wysyłano w skrzyniach do Gdańska-Zaspy. Tak nam przynajmniej powiedzieli. Chodziliśmy w strzępach ubrań, w których nas aresztowano. Do spania w barakach była tylko słoma, która sama się ruszała, tak wiele w niej było wszy. Warunki sanitarne nie istniały, była tylko jedna rynna z zimną wodą. No i codzienne szykany. Pracowałem przy budowie komendantury, nosiłem cegły. Wieczorem były apele. Niemcy wystawiali specjalny, drewniany kozioł. Wywoływano losowo numery więźniów. Oni byli na tym koźle bici specjalnym batem. Widziałem jak dorośli mężczyźni płakali w czasie tego katowania. Życie w Stutthofie było prymitywne pod każdym względem. Byłem w grupie poddanej specjalnemu traktowaniu, pewnie dlatego że byliśmy z Gdyni, tak sobie to tłumaczyłem. Musieliśmy robić ćwiczenia karne: przysiady, pompki. Ja dawałem radę, byłem młodym chłopcem. Żal było jednak patrzeć na starszych ludzi, jak sobie z tym nie radzili. Pracowałem przy karczowaniu lasu. Mieliśmy ręce czarne od żywicy. Był taki oficer SS Mathesius. Robił wszystkim pracującym w lesie kontrole czystości rąk. Kawałkami cegły staraliśmy się te ręce wyczyścić. Nie raz podpadłem. SS-man w wyglansowanych, błyszczących butach, w czystym mundurze z orderami znęcał się nad bezbronnymi więźniami. Tak było codziennie, więźniowie ginęli pod byle pretekstem. Pamiętam pierwszą Wigilię w Stutthofie, kiedy wieczorem wraz z grupą więźniów jedliśmy suchy chleb. Ks. Wojciech Główczewski, w latach 30 kapelan na „Darze Pomorza”, powiedział mi: „Tylko nie płacz, mężczyźni nie płaczą”. Spojrzałem na innych - wszyscy płakali. Najgorsze były głód, pragnienie, bo woda była zanieczyszczona i ludzie chorowali na dezynterię oraz niepewność, czy przeżyjesz kolejny dzień.
2077 dni
W sierpniu 1939 r. leśna polana w Stutthofie, którą esesmani z pododdziału SS-Heimwehr Danzig otoczyli drutem kolczastym, liczyła pół hektara. W 1944 r. sam obóz centralny KL Stutthof liczył 120 ha (powstał na terenie wykarczowanego lasu), z barakami, komorą gazową, krematorium i halami fabrycznymi, w których pracowali więźniowie.
Swego rodzaju pomostem był w historii KL Stutthof dzień 23 listopada 1941 r., gdy wizytował go Heinrich Himmler. Dr Marcin Owsiński podkreśla, że w dniu wizyty Himmlera, obóz był niewielki, więziono tu ok. 600 ludzi (400 rozlokowanych było w tzw. podobozach). To w czasie tego krótkiego spotkania zapadła decyzja o rozbudowie obozu.
- Ta wizyta zmieniła ten pierwotnie mały, peryferyjny obiekt na typowy niemiecki obóz koncentracyjny z czasów II wojny światowej, element polityki masowej zagłady, wielki kombinat, z dziesiątkami tysięcy więźniów i ofiar. Wystarczyły dwie godziny. To jeden z wielu historycznych kontekstów wizyty Himmlera w Stutthofie - tłumaczy dr Owsiński.
To, co zaczęło się 2 września 1939 r. wraz z pierwszym transportem więźniów, zakończyło 9 maja 1945 r., gdy nad ranem do KL Stutthof wkroczył patrol Armii Czerwonej. Łącznie 2077 dni funkcjonowania. KL Stutthof był jednym z najdłużej funkcjonujących niemieckich obozów koncentracyjnych. Pochłonął około 75 tysięcy ofiar.
- Obóz był jak nowotwór, w 1939 roku zaszczepił się w lokalnej tkance, rozrastał się przestrzennie i ludnościowo. Miejscowość Stutthof znalazła się w cieniu coraz bardziej rozrastającego się kompleksu - pisał dr Marcin Owsiński.
Korzystałem z art. „Krwawy koniec Wolnego Miasta” Marka Adamkowicza (Dziennik Bałtycki), „Rocznica egzekucji działaczy Polonii Gdańskiej” Elżbiety Grot (str. internetowa Muzeum Stutthof).