To był początek ósmego roku walk Wietnamczyków o zrzucenie francuskiego jarzma kolonialnego. Właśnie wtedy krwawe zmagania wkroczyły w decydującą fazę.
20 listopada 1953 r. francuscy spadochroniarze rozpoczęli desant w górskiej dolinie Dien Bien Phu, położonej w północno-zachodnim Wietnamie. Niecka miała kształt wielkiej wanny o długości 16 km i szerokości 9 km. Otaczające ją strome zbocza pasm górskich porośnięte były gęstą dżunglą. Po wylądowaniu i przepędzeniu wojsk Viet Minhu kilkunastotysięczny korpus wojsk kolonialnych zbudował tutaj obozowisko-fortecę. Według francuskiego dowództwa była ona nie do zdobycia. Składało się na nią kilka zbrojnych redut połączonych systemem okopów. Każda z nich wyposażona była w ckm-y i artylerię. Otaczały je pola minowe i zasieki z drutu kolczastego o minimalnej szerokości 50 m. Ponadto żołnierze mieli do dyspozycji 10 nowych czołgów M-24 (zrzuconych z samolotów w częściach i złożonych na miejscu!), dziesiątki jeepów i ciężarówek, a także mogli liczyć na wsparcie kilkudziesięciu francuskich i amerykańskich samolotów bojowych. Cała ta siła, zrzucona w środek terytorium zajętego przez powstańców, miała powstrzymać pochód tych ostatnich w kierunku wciąż kontrolowanego przez metropolię Laosu. Dien Bien Phu miała być dla grupy gen. Christiana de Castries punktem wypadowym, z którego zamierzano przeprowadzać rajdy przeciwko komunistycznym partyzantom, wypierając ich z regionu. Stało się jednak inaczej - dolina okazała się dla Europejczyków śmiertelną pułapką.
Zdecydowały o tym proste błędy Francuzów. Przede wszystkim brak odpowiedniego zabezpieczenia przed ostrzałem artyleryjskim, który Wietnamczycy mogli prowadzić ze zboczy masywów okalających dolinę. Francuzi byli przekonani, że Viet Minhowi nie uda się tam wciągnąć dział, a tym bardziej zapewnić im regularnych dostaw amunicji. Dlatego też nieszczególnie maskowali swoje pozycje - z góry byli widoczni jak na dłoni.
Cenę za te błędy zaczęli płacić już w marcu 1954 r. Wtedy to gen. Vo Nguyen Giap skoncentrował wokół Dien Bien Phu około 37 tys. żołnierzy i rozpoczęło się starcie, które przeszło do historii jako jedyna regularna bitwa pozycyjna w historii dekolonizacji przegrana przez siły europejskie.
13 marca artyleria Viet Minhu, z ukrytych w dżungli na zboczach wokół Dien Bien Phu stanowisk, zaczyna zmasowane przygotowanie ogniowe. Pociski najpierw padają na lotnisko położone w centralnej części doliny, a potem na redutę „Beatrice”. Jednym z jej obrońców jest 25-letni sierżant Kubiak, polski żołnierz Legii Cudzoziemskiej.
„Wszyscy byliśmy zaskoczeni, skąd Wietnamczycy wzięli tyle dział, żeby zalać nas taką masą pocisków. Pociski spadały na nas non stop, jak gradobicie. Bunkier po bunkrze, okop po okopie były niszczone, grzebiąc w sobie ludzi i broń” - wspominał piekło Dien Bien Phu kilka lat później.
Po takim przygotowaniu na pozycję francuską wyruszały falami kolejne tyraliery drobnych, acz fanatycznych żołnierzy Viet Minhu z 312. Dywizji w charakterystycznych płaskich kapeluszach. W jej szeregach była postać, która górowała nad innymi wzrostem i wyróżniało ją nieco bledsze lico. Był to Polak, i nieprawdopodobnym zbiegiem okoliczności o tym samym nazwisku, co legionista broniący reduty. Nazywał się Stefan Kubiak. W wietnamskiej armii dorobił się rangi kapitana. Owego dnia prowadził swoich ludzi przez miny i zasieki na okopy „Beatrice”. Jego oddział wytrwale szturmował pozycje bronione przez zaprawionych w bojach legionistów, nieco już wykrwawionych przez artylerię. Strzelano do siebie z bliskiej odległości, w ruch poszły granaty, dochodziło do walki wręcz.
Zadanie było właściwie ponad siły ludzkie, ale ponadludzkie były również zaciekłość i bohaterstwo nacierających patriotów
- opisywał to starcie nieco górnolotnym stylem Arkady Fiedler na podstawie relacji Kubiaka.
Nic nie mogło się im oprzeć: ani złowieszczy drut, ani cement bunkrów, ni piekielne miny, ni miotacze płomieni, ni huraganowy ogień. Po ośmiu godzinach walki reduta padła i wyrwa ku Dien Bien Phu była wybita.
Na pobojowisku leżały ciała około 500 legionistów i 600 żołnierzy Viet Minhu. Liczba rannych partyzantów przekraczała tysiąc. Tak wyglądał pierwszy krok wojsk gen. Giapa ku decydującemu zwycięstwu nad Francuzami.
Zasługi bojowe Stefana Kubiaka spod Dien Bien Phu i we wcześniejszych bitwach były tak duże, że sam Ho Chi Minh symbolicznie zaadoptował go jako swojego syna. Nadał mu imię Ho Chi Toan. Oto historia tego niezwykle odważnego człowieka, z awanturniczym i mętnym życiorysem.
Syn tkaczy
Nasz bohater, jak podaje jego oficjalna biografia, urodził się 28 sierpnia 1923 r. w wielodzietnej rodzinie tkaczy na łódzkim Widzewie. Mieszkał w „cuchnącej ściekami” czynszówce, rodzina często borykała się z brakiem pieniędzy i niedostatkiem jedzenia. Jak mówił po latach Fiedlerowi, szarość codziennej egzystencji urozmaicały mu książki, przygodowe i historyczne, oraz filmy, które rozbudziły w nim zainteresowanie egzotycznymi krainami.
W czasie wojny, jako 16-letni chłopak, został wywieziony na roboty przymusowe do Rzeszy. Najpierw trafił na farmę położoną pod Kłajpedą, gdzie bauer zmuszał go pracy za dwóch. Potem trafił do fabryki w Westfalii. Tam przymierał głodem. Na wieść o zbliżającej się do granic Polski Armii Czerwonej uciekł z miejsca pracy. Na gapę przejechał pociągiem całą Rzeszę. Znów znalazł się pod Kłajpedą. Tutaj zapędzono go do kopania okopów. Wtedy zbiegł. Przedarł się na południowy-wschód i dołączył do radzieckiego oddziału partyzanckiego. W jego szeregach miał uczestniczyć w zdobyciu Wilna.
Politruk w Legii
W początkach stycznia 1945 r. Kubiak wrócił za Armią Czerwoną do Łodzi. Za radą znajomego weterana KPP wstąpił do Centralnej Szkoły Oficerów Politycznych. Miał być politrukiem w LWP. Ostatecznie jednak, w niejasnych okolicznościach, zdezerterował. Oficjalnie mówił, że kobieta, w której obłędnie się zakochał, zaczęła go zdradzać z kolegą. Zrozpaczony, nie wiedząc, co ze sobą zrobić, uciekł tam, „gdzie go oczy poniosły”. Czy rzeczywiście tak było? Czy może odkrył, że Informacja Wojskowa się nim interesuje, a jego życiorys nie był tak kryształowy, jak podawał, i chciał w porę się uratować? Czy może popełnił jakieś przestępstwo pospolite i chciał uciec przed konsekwencjami? W IPN o tej ucieczce nie ma śladu. Może prawda o motywacjach jego działania ukryta jest gdzieś w archiwach wojskowych? Spekulować można w nieskończoność.
Pewne jest natomiast, że wmieszawszy się w grupę niemieckich wypędzonych (znał ich język biegle), udało mu się dostać do okupowanych Niemiec. Tam - pozbawiony dokumentów, obdarty i głodny - został aresztowany przez francuskich żandarmów. Władze okupacyjne dały mu prosty wybór - albo idzie do więzienia, albo zaciąga się do Legii Cudzoziemskiej. Wobec takiej alternatywy Kubiak wybrał służbę w tej słynnej formacji.
Przez Stary Port w Marsylii trafił do Algierii na katorżnicze szkolenie. Po nim, w 1946 r., legionista Kubiak uczestniczył w tłumieniu antykolonialnych zamieszek w Maroku. Następnie, w grudniu 1946 r., statkiem „Pasteur” popłynął wraz z towarzyszami broni do Indochin, by zrobić porządek z największym antykolonialnym powstaniem, jakie Francja musiała ugasić po wojnie.
W Viet Minhie
Na początku 1947 r. oddział Legii, w którym służył Kubiak, został wysłany do miasta Nam Dinh, sto kilometrów na południe od Hanoi, by walczyć w tym regionie z wietnamską partyzantką. Zadaniem oddziału było prowadzenie operacji typu „znajdź i zniszcz”. Otaczano wioskę, wyłapywano „podejrzany element” - często niewinnych chłopów - i brutalnie ich przesłuchiwano. Tortury były codziennością. Nierzadko podczas przesłuchań prowadzonych przez Deuxieme Bureau (wywiad wojskowy) dochodziło do morderstw. Widząc dzień w dzień okrutne poczynania Francuzów, Kubiak nabrał silnego przekonania, że walczy po niewłaściwej stronie. Chciał zdezerterować i dołączyć do Viet Minhu. Okazało się, że trzej jego koledzy - dwóch Niemców i jeden Austriak - też mają dość Legii. Przygotowali wspólnie plan ucieczki. Wprowadzili go w życie pewnej wiosennej nocy w 1947 r., kiedy to zbiegli do dżungli, objuczeni bronią do granic możliwości.
Potem kilka dni błądzili po wioskach, szukając kontaktu z Viet Minhem. Tłumaczyli, że nie mają złych zamiarów. Wszystko na nic. Wietnamscy chłopi, widząc znienawidzone i wywołujące przerażenie mundury Legii, zbywali ich wymijającymi odpowiedziami. W końcu pomógł im jeden z wiejskich chłopców. Partyzanci rozbroili dezerterów i pod eskortą prowadzili kilka dni przez dżunglę, w głąb terenów kontrolowanych przez partyzantów, do ich regionalnej kwatery głównej w prowincji Ha Nam.
Po przybyciu na miejsce okazało się, że prawą ręką miejscowego szefa partyzantów jest niemiecki uciekinier z Legii o pseudonimie „Duc”. Jego pośrednictwo znacznie ułatwiło kontakty z Wietnamczykami. W dwa tygodnie Kubiak i jego trzej koledzy dostali przydziały do pododdziałów partyzanckich.
Swoją służbę w Viet Minhie łodzianin rozpoczął od zuchwałej akcji rozrzucania propagandowych ulotek w Nam Dinh - mieście, w którym niedawno kwaterował. Potem wziął udział w kilku zasadzkach na francuskie kolumny samochodowe i patrole. Wreszcie szkolił młodych partyzantów z zapadłych wiosek w obsłudze nowoczesnej broni. Zdarzały mu się sytuacje podobne do tych, które dwadzieścia lat później opisywał Che Guevara w swoich kongijskich pamiętnikach. Gdy zaczynał strzelać z moździerza, przerażeni eksplozjami rekruci, zamiast podawać mu pociski, uciekali w popłochu.
W następnych latach Kubiak uczestniczył we wszystkich ważniejszych bitwach, które rozegrały się do 1954 r. w północnym Wietnamie. W czasie walk o posterunek Fu Tong mało nie zginął, trafiony granatem w twarz. Mimo obfitego krwawienia z rozbitej głowy ostatkiem sił zdołał odrzucić śmiertelny ładunek, który eksplodował już w bunkrze przeciwnika. W Son Tay, osłaniając odwrót kolegów z okrążenia, o mało co nie został schwytany przez Francuzów.
W Viet Minhie słynął z tego, że potrafił naprawić każdą zdobytą armatę, granatnik, moździerz. Gdy po wielkiej bitwie o Hoa Binh wiosną 1952 r. zdobyto nowoczesne francuskie armaty, których nikt nie potrafił obsłużyć, to właśnie Kubiak został wezwany do rozwiązania problemu. I poradził sobie z tym, ku uciesze wietnamskich dowódców.
Swój udział w wojnie z Francuzami zakończył po wspomnianej decydującej bitwie pod Dien Bien Phu w maju 1954 r.
Krótka stabilizacja
Po wojnie Stefan Kubiak związał życie z Wietnamem Północnym. Osiadł w Hanoi. Nadal pracował w wojsku, w wydziale propagandy. Czasem latał do PRL, gdzie wybaczono mu dezercję sprzed lat, jako tłumacz wietnamskich delegacji wojskowych. Ożenił się z Wietnamką - Nguyen Thi Phoung. Miał z nią dwóch synów - Stefana i Wiktora.
Jego ustabilizowane życie przerwała jedna z chorób tropikalnych, które nękały go od przyjazdu do Wietnamu. Zmarł w 1963 r. Zgodnie z jego ostatnią wolą żona, już jako Teresa Kubiak, oraz dwóch synów przybyli w 1964 r. do Polski. Osiedli w Łodzi. a
Jeśli ktoś z Państwa wie cokolwiek o losach pani Kubiak i jej synów, proszę o kontakt z redakcją: wojciech.rodak@polskapress.pl
Bibliografia:
- S. Kubiak, Zbieg z Nam Dinh,
- A. Fiedler, Dzikie banany.
- B. Fall, Street Without Joy.
- K. Schramm, Dien Bien Phu
Wojna indochińska
W 1946 r. Ho Chi Minh utworzył w Wietnamie Komitet Wyzwolenia. W sierpniu wybuchło antyfrancuskie powstanie. Intensywne walki rozgorzały przede wszystkim w Tonkinie na północy kraju. Viet Minh panował na prowincji, Francuzi kontrolowali miasta i niektóre drogi. Na początku lat 50. Europejczycy zaczęli ponosić coraz większe straty. Po klęsce pod Dien Bien Phu Francuzi postanowili wycofać się z Indochin. W ciągu ośmiu lat walk stracili ponad 75 tys. żołnierzy