Jak gipsowych Sowietów pokonali - Walka z sowieckimi pomnikami w PRL

Jolanta Jasińska-Mrukot
Pod postumentem zburzonego pomnika Armii Czerwonej wołczynianie chętnie robili sobie pamiątkowe zdjęcia.
Pod postumentem zburzonego pomnika Armii Czerwonej wołczynianie chętnie robili sobie pamiątkowe zdjęcia. Archiwum/NTO
- Miałam wtedy cztery lata i pamiętam tylko, jak mama siedziała przy piecu, a tato płakał, że musi iść do więzienia - wspomina Wiesława Łopatyńska, córka człowieka, który w 1956 roku zburzył pomnik Armii Czerwonej w Wołczynie.

Stało się to 14 lat przed tym, jak Stefan Niesiołowski poważył się podnieść rękę na symbol sowieckiego zniewolenia i próbował zniszczyć pomnik Lenina w Poroninie. Tyle że o czynie obecnego senatora piszą dziś w podręcznikach, a jeśli chodzi o nieżyjącego już Alfreda Łopatyńskiego, to w Wołczynie na palcach jednej ręki można policzyć ludzi, którzy kojarzą go ze zburzonym monumentem sołdatów ze zbrojonego gipsu.

Tak w ogóle to wielu go pamięta - jako autentycznego społecznika, uczynnego człowieka i zasłużonego strażaka OSP. Ludzie często też wspominają jego żonę, Gienię - sklepową, która wsławiła się sprawiedliwym dzieleniem towaru. Ale że pomnik?

Młodzi mieszkańcy Wołczyna tej historii nie znają, ale starsi sobie ledwie przypominają, że coś takiego było.
- Kiedy byłyśmy małe, nikt z dorosłych o zburzonym pomniku w centrum Wołczyna nie opowiadał - mówi Wiesława Łopatyńska. - Chociaż wiedziałyśmy, że tato miał w tym swój udział, to w domu był to temat tabu, zakazany.

Później same do tematu pomnika też nie wracały.
- Zabrakło mi odwagi, żeby o to ojca pytać - tłumaczy pani Wiesława.
Teraz chciałaby tylko, żeby nie ciążył na ojcu wyrok. - Przecież pokazał, że nie można milczeć i godzić się z komunistyczną władzą - podkreśla Wiesława Łopatyńska. - To był czyn polityczny i bohaterski.

Za życia jej ojcu ten wyrok najwidoczniej też ciążył. Już w wolnej Polsce wystąpił o jego uchylenie, ale w 1996 roku Wydział III Karny Sądu Rejonowego w Opolu oddalił prośbę Alfreda Łopatyńskiego o unieważnienie wyroku Sądu Wojewódzkiego w Opolu z 14 stycznia 1957 roku. W jego czynie nie dopatrzył się aktu walki z komunistyczną władzą.

Jesienią 1956 r. w ludziach znużonych traumą wojennej pożogi, powojenną biedą i stalinizmem pojawiła się nadzieja, że coś wreszcie drgnie. Nawet do Wołczyna, leżącego z dala od świata i wielkiej polityki, docierały informacje o politycznej odwilży, czerwcowym buncie robotników w Poznaniu oraz antysowieckim powstaniu na Węgrzech, które wybuchło 23 października.

Wywołało ono w Polsce falę nieskrywanej sympatii i poparcia dla Węgrów.
- Wujek Alfred Łopatyński z moim dziadkiem Antonim Nylcem spotkali się w niedzielę wieczorem 1 listopada w domu dziadka - mówi 45-letni Jarosław Nylec z Wołczyna. - Słuchali Wolnej Europy, u dziadka stało radio, wtedy była to rzadkość. Chcieli posłuchać, co się dzieje. Bo z oficjalnych informacji niczego nie można było się dowiedzieć albo kłamali.

Tego wieczora jeszcze ktoś trzeci z nimi słuchał tego radia, ale kto - tego nie wie ani Wiesława Łopatyńska, ani jej kuzyn Jarosław Nylec.
- Jak wujek Łopatyński żył, to nawet przy wódce o tym pomniku nie chciał opowiadać - podkreśla pan Jarosław.

Można więc tylko spróbować odtworzyć wydarzenia wieczorem 1 listopada 1956 roku. Usiedli w kuchni bardzo blisko radia, tak żeby nie uronić żadnego słowa płynącego z głośnika. Chropawe dźwięki na pewno ledwo było słychać. Co usłyszeli?

Najpewniej o tym, że węgierskie powstanie gaśnie, krwawo tłumione przez Armię Czerwoną.
- Do dziś nie wiem, kto wpadł na pomysł, żeby rozwalić pomnik, który stał w samym rynku Wołczyna - mówi Jarosław Nylec. - Wiem, że zabrali kominiarską drabinę dziadka Antoniego. I przez tę osmoloną drabinę szybko ich namierzyli. No i dziadek poszedł do więzienia, na trzy lata…

Po powrocie z więzienia niedługo cieszył się wolnością. - Wrócił z zaawansowaną gruźlicą i wkrótce potem zmarł - tłumaczy pan Jarosław.

Fotografie powojennego pomnika postawionego w kwietniu 1945 ku czci wyzwolicielskiej Armii Czerwonej przez nią samą ma Zenon Morawski, pasjonat historii lokalnej.
Widoczny na fotografii monument już na pierwszy rzut oka nie współgra z finezyjnym cokołem z kamienia. Są na nim toporne postacie żołnierzy: jedna, stojąc, rzuca granatem, druga, leżąc, strzela z automatu.

- Zgadza się, że nie pasują do cokołu, bo wcześniej stał tam pomnik niemiecki, upamiętniający zwycięstwo Prus nad Francją - tłumaczy Zenon Morawski. - Żołnierze sowieccy niemiecki monument zburzyli i postawili swój. Po sowiecku, naprędce, z gipsu…
Pomnik mieszkańców Wołczyna - w większości repatriantów zza Buga - drażnił, bo wdzięczności dla sołdatów żadnej nie czuli, za to widzieli, co potrafią...

- W wołczyńskiej fabryce drożdży krasnoarmiejcy dobrali się do beczek ze spirytusem - mówi Zenon Morawski. - Dziewięciu utopiło się w tych beczkach, potem pochowano ich pod tym pomnikiem, leżeli tam do czasu, kiedy przeniesiono ich na cmentarz w Kluczborku. Pijani żołnierze zaczęli podpalać, w pożodze spłonęło pół Wołczyna. Gwałcili, rabowali, niszczyli - ot, tyle zrobili Rosjanie dla naszego miasta…

Dla NTO Instytut Pamięci Narodowej zniósł klauzulę tajności z akt przesłuchań w IV Wydziale Karnym w Opolu, czyli Urzędzie Spraw Bezpieczeństwa Publicznego. Są w nich zeznania m.in. Alfreda Łopatyńskiego (w dokumentach IPN widnieje jako Ferdynand Łopatyński), Antoniego Nylca i tego trzeciego, czyli Józefa Reteckiego.

Zeznania spisywane odręcznie atramentowym piórem przez mjr. Włodzimierza Kaszkara, oficera UB.

Pożółkła dokumentacja sprzed 57 lat zawiera m.in. raport funkcjonariusza Milicji Obywatelskiej w Wołczynie z 1 listopada 1956 r. Tego dnia wieczorem milicjant patrolował ulicę Powstańców Śląskich, następnie przeszedł w kierunku ulicy Armii Czerwonej (Rynku).

"Zauważyliśmy trzech osobników, którzy na widok patrolu zaczęli uciekać - raportował milicjant. - Jednego z nich dogoniliśmy i zatrzymali, był nim Antoni Nylec, który miał ze sobą osmoloną sadzą drabinę".

Niedługo później zatrzymali Łopatyńskiego i Reteckiego. Podczas przesłuchania na posterunku milicjanci pytali ich, dlaczego zepchnęli z pomnika i rozwalili sylwetki radzieckich żołnierzy. - Bo tak nam się podobało! - odpalili.

Prof. Krzysztof Kawalec, naczelnik delegatury IPN w Opolu:

Prof. Krzysztof Kawalec, naczelnik delegatury IPN w Opolu:

Dlaczego nie anulowano wyroku Łopatyńskiemu i czy można powiedzieć, że zburzenie pomnika w Wołczynie to bohaterski wyczyn?

- Nie będę komentował wyroku sądu. Sądzę, że rodzina jeszcze może odwołać się do Sądu Najwyższego. W przypadku spraw politycznych z najgorszego okresu w dziejach PRL-u nie słyszałem o problemach z anulowaniem wyroków. W tym wypadku wprawdzie chodziło o wyrok wydany już po październiku 1956, a i zasądzona kara nie była szczególnie wysoka, wszakże polityczne konteksty całej sprawy były niewątpliwe. Kilka słów o tle całej sprawy. W warunkach życia pod presją ciągłego strachu ludziom czasem puszczały nerwy. Próby uszkadzania pomników były jedną z form żywiołowo wyrażanego protestu. Słyszałem, że stojący w Warszawie pomnik czczonego przez komunistów Dzierżyńskiego co jakiś czas miewał ręce pomalowane na czerwono. Nie przeceniałbym roli alkoholu. Pito go w tamtym okresie dużo, ale przecież nie wszyscy po jego użyciu atakowali pomniki. Podobne zachowania stanowiły za każdym razem akt odwagi, dokumentując wolę sprzeciwu. Dlatego nie ma znaczenia, jakie okoliczności towarzyszyły zburzeniu pomnika w Wołczynie. Stojąc przed sądem, oskarżeni musieli szukać sposobów złagodzenia kary, a alkohol w takiej sprawie mógł być potraktowany jako okoliczność łagodząca.

Sprawa od 1 listopada toczy się błyskawicznie, już następnego dnia trafiają do Powiatowego Urzędu ds. Bezpieczeństwa Publicznego w Kluczborku, a potem do Opola.

Podczas przesłuchań Antoni Nylec zeznał, że o godzinie 20 wyszedł z domu na jedno piwo do gospody. Tam spotkał Józefa Reteckiego, kupili "połówkę", a kiedy przysiadł się do nich Łopatyński, postanowili, że przeniosą się do mieszkania ojczyma Antoniego Nylca. Dokupili jeszcze jedną butelkę.

Łopatyński zeznał, że nie wie, który z kolegów wpadł na pomysł zburzenia pomnika. - Wspiąłem się na cokół, a dalej nie wiem, czy poszedł za mną Nylec czy Retecki - mówił ubekom. - Po zburzeniu pomnika wróciłem do domu rodziców Nylca, za mną dotarł Retecki. Nie mogąc się doczekać Nylca, wróciliśmy do Rynku, gdzie kolega stał już w asyście milicjantów…

Na zakończenie Łopatyński dodał, że był na tyle pijany, iż nie wiedział, co robi.
Zeznania całej trójki niewiele się różnią. Co znamienne, każdy z nich mówi, że nie wie, kto wpadł na pomysł zniszczenia pomnika. Kryją się wzajemnie, a ubecy zadziwiająco nie próbują ich przycisnąć, żeby wydali prowodyra.

W aktach UB są opinie na ich temat. W ocenie bezpieki cała trójka wypada słabo - nie są zaangażowani politycznie, do panującej rzeczywistości ustosunkowani biernie, nie należą też do partii politycznej. No i są bywalcami gospody. Retecki i Łopatyński przyznali się do zburzenia pomnika. Nylec nie, tłumacząc, że nie wie, co robił 1 listopada, bo był pijany.

Z pewnością przed zamachem na sołdatów łyknęli coś dla kurażu, ale tłumaczenie się stanem upojenia ktoś im doradził, być może nawet sami ubecy. Bo czy pijak mógł być zagrożeniem dla władzy ludowej?

Wyrok zapadł szybko, już 14 stycznia 1957 r. Odpowiadali z paragrafu "za zniszczenie symbolu sojuszniczego państwa", mogli dostać po pięć lat. Łopatyński i Retecki zostali skazani na 6 miesięcy więzienia, a Nylec na rok. Sąd wskazał dużą szkodliwość społeczną ich czynu i konieczność ochrony porządku publicznego "w okresie utrwalania zdobyczy październikowych", który to mogłyby zaburzyć podobne wybryki.

Trzeba jednak przyznać, że na ówczesne czasy to był wyrok wyjątkowo łagodny. Nosił już znamię zmian, bo jeszcze rok wcześniej za podobny czyn sprawcom urządzono by pokazowy proces na cały kraj i z dopiętych paragrafów skazano na 15 lat w ciężkim rygorze.

Wyrok nie spodobał się jednak Krystynie Świerklorz z Wydziału IV Specjalnego Prokuratury Wojewódzkiej w Opolu, która wniosła do Sądu Najwyższego apelację, uważając, że za tak szkodliwy czyn powinni dostać wyższe wyroki.

Sąd Najwyższy zaskoczył - o ile utrzymał wyrok Nylca, to Łopatyńskiemu i Reteckiemu kary więzienia zawiesił.

Zrozpaczona matka Nylca napisała nawet list do pierwszego sekretarza PZPR Władysława Gomułki, tłumacząc, że syn nie jest wrogiem władzy ludowej, a porwała go tylko "panująca ogólnopolska myśl antystalinowska".

Towarzysz Wiesław nie pochylił się jednak nad prośbą matki.

Z pożółkłych akt wysuwa się kolejny dokument, z 13 listopada 1956. To oświadczenie Jana Teodorowskiego, przewodniczącego Prezydium Miejskiej Rady Narodowej w Wołczynie. Przewodniczący pisze, że pomnik z gipsu zbrojonego nie miał estetycznego wyglądu, dlatego rada nosiła się z zamiarem przebudowania go - jeśli dostanie na ten cel kredyt od państwa.

Biorąc pod uwagę czas i kontekst pisma do "organów porządku publicznego", to ewidentna próba obrony przez władze miasta trzech jego młodych mieszkańców i pomniejszenia stopnia ich winy. Na tamte czasy to ewenement, świadczący o odwadze i przyzwoitości Jana Teodorowskiego.

A zwycięstwo Łopatyńskiego i jego kolegów nad gipsowymi krasnoarmiejcami okazało się trwałe. Państwo nie miało na kredyt dla Wołczyna, więc miasto przez długie lata miało pretekst, żeby pomnika nie odbudowywać. Aż do późnego Gomułki.

- W 1968 roku żołnierz radziecki wrócił na postument, ale jeden i w eskorcie polskiego - żartuje Zenon Morawski. - Razem mieli symbolizować braterstwo broni. Z tego braterstwa zrezygnowano całkowicie po 1989 roku, pomnik całkowicie zniknął, a w pobliżu stanął nowy - od mieszkańców Wołczyna Polakom poległym na wszystkich frontach świata.

JOLANTA JASIŃSKA-MRUKOT, Nowa Trybuna Opolska

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Pozostałe

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia