Jak zrodziła się u Pana historyczna pasja i smykałka do odkrywania tajemnic?
Paradoksalnie to właśnie między innymi dzięki Dziennikowi Zachodniemu. W 1987 roku przeczytałem w nim informację o śmierci niejakiego Wojtczaka, mieszkańca Walimia. Według niej miał być byłym oficerem SS i strażnikiem tajemnic Gór Sowich, o których wówczas się dowiedziałem. Tydzień później ukazał się kolejny artykuł pod znamiennym tytułem „Góry Sowie strzegą ponurych tajemnic” gdzie temat był już szerzej opisany. Czasy były zupełnie inne niż teraz, nie było komputerów i Internetu, więc pieczołowicie wycinałem artykuły i wklejałem je do zeszytu, który mam zresztą do dzisiaj. W prasie lokalnej zaczęły się wówczas także ukazywać materiały o tajemnicy Szybu Południowego dawnej kopalni w Miechowicach. Był to Bytom, czyli miejsce w którym mieszkałem i uświadomiłem sobie, że także u nas jest taka olbrzymia tajemnica. Tak to się zaczęło. Najpierw kupowałem książki na ten temat, a później zacząłem już sam pisać.
Jak wyglądał praca nad rozwikłaniem zagadek z przeszłości?
Każda praca w tych kwestiach zaczyna się, a często także kończy, w bibliotece i archiwum. Akurat w temacie Szybu Południowego w archiwum nie znalazłem zbyt wiele informacji. Więcej udało mi się dowiedzieć ze starych gazet, czy z rozmów z ludźmi. Najważniejsza jednak zawsze jest solidna i długotrwała kwerenda archiwalna. Na potrzeby dwóch książek dotyczących podziemia niemieckiego, jakie miało operować po drugiej wojnie światowej na terenie Śląska, czyli „Werwolf na Górnym Śląsku” i „Strażnicy IV Rzeczy” złożyły się cztery lata mozolnej pracy w archiwum IPN. Zaczynając pisać o Werwolfie myślałem, że stworzę zupełnie inną książkę, bowiem posiadałem już wszystkie publikacje, jakie ukazały się na ten temat w czasach PRL oraz w latach 90-tych. Byłem przekonany, że kwerenda archiwalna dostarczy mi nowych informacji, aby rozbudować tę historię, o której pisali poprzednicy. Myślałem, że znajdę zdjęcia zatrzymanych, radiostacji, karabinów, ładunków wybuchowych, czyli tego o czym wszyscy wcześniej pisali, tymczasem okazało się to wielką bujdą. Pamiętam do dzisiaj jak zapoznałem się z wyrokiem Wojskowego Sądu Rejonowego z 1946 roku dotyczącym domniemanego Werwolfu w Zabrzu, gdzie tak jak w Bytomiu i Gliwicach, według całej dotychczasowej literatury, miały być najsilniej działające jednostki Werwolfu. Okazało się, że wszyscy zatrzymani wówczas „Wilkołacy” zostali uniewinnieni, a sąd jasno stwierdził, że nie znaleziono żadnych dowodów winy oprócz przyznań się, które oskarżeni odwołali podczas procesu mówiąc, że byli wtedy bici. W Bytomiu była jeszcze bardziej kuriozalna sytuacja ponieważ domniemanym szefem Werwolfu, a więc organizacji sabotażowo-dywersyjnej był niejaki Józef Kluger, niemal 50-letni mężczyzna bez nogi. Bardzo mnie to zdziwiło, bo jak takim komandosem-dywersantem może być inwalida wojenny? Tam także zapadły wyroki uniewinniające w związku z tym, że nie dostarczono żadnych dowodów winy, podczas gdy w literaturze pisano, że „Wilkołacy” z Bytomia mieli posiadać karabiny, materiały wybuchowe, a nawet radiostację, za pomocą której łączyli się bezpośrednio z Berlinem. Dzięki dokumentom, jakie zostały zachowane w archiwach, udało się rozwikłać tę historię, a także wiele innych.
Obalanie mitów i docieranie do prawdy daje panu satysfakcję? Ustalenie czegoś na poziomie prawdy historycznej to spore osiągniecie.
Staram się prowadzić takie badania i pisać na takie tematy, o których nikt nigdy wcześniej nie pisał lub też ci, co pisali, to głosili nieprawdę. Nie wnikam w to, z jakiego powodu tak się działo. Niektórzy pisali tak celowo, a niektórzy po prostu powtarzali za kimś, kto tak napisał. W momencie, gdy uda mi się ustalić prawdę tak, jak ona wygląda w rzeczywistości, pojawia się olbrzymie zadowolenie.
Co jeszcze pana napędza do takiej pracy? Kwerenda w archiwach nawet dla pasjonata potrafi być wymagająca.
Faktycznie jest tak, że przeglądając kolejną teczkę, w której niczego się nie odnajduje, staje się to w pewnym momencie dość nużące. Potem kolejny dokument, w którejś z rzędu teczce, gdzie nic nie znajduję, ale w momencie gdy odnajduję jeden właściwy, który naprowadza mnie na dobry trop, to znużenie mija bezpowrotnie. Najważniejsza jest pasja odkrywania, odnajdywania czegoś, czego nikt wcześniej nie odkrył. Są też historie, które w jakiś sposób zapadają w głowie, a ich prawdziwe znaczenie odnajduję dopiero później. Pamiętam jak odnalazłem pewien dokument w teczce zawierającej zbiór różnych dokumentów, gdzie spodziewałem się znaleźć ten, który mnie interesował. Chodziło o pewną opolską wieś. Były tam przeróżne donosy, w tym donos przechwycony przez SB, który był kierowany do pracowniczki nadleśnictwa. Anonimowy delator pisał „...ty myślisz, że twój mąż pracuje po godzinach w nadleśnictwie, a on tymczasem zdradza cię z żoną” i tam padło nazwisko kolegi. W pierwszej chwili uśmiechnąłem się, ale później uświadomiłem sobie, że przecież donos nie dotarł do adresatki, tylko znalazł się w rękach SB. Ta kartka papieru mogła być powodem złamania dwóch osób, bo pewnie SB poszło do mężczyzny i kobiety i powiedziało „nie chcesz żeby to wypłynęło dalej? Podpisz i donoś”. Takie rzeczy bardzo często się zdarzały. Niestety SB była okrutna w swoim postępowaniu i każde potknięcie było natychmiast wykorzystywane do takich celów.
Jakie były najbardziej zaskakujące odkrycia podczas pana badań?
Jednym z nich była wspomniana historia Werwolfu, gdzie okazało się, że wszystko co było pisane przez 70 lat było bzdurą. To też cała historia związana z tym w jaki sposób komuniści walczyli z kultem św. Maksymiliana Kolbe, rodzącym się wówczas na ziemiach polskich. Byłem w szoku, bo zawsze myślałem, że jego postawa jest godna naśladowania i nie ma się tu do czego przyczepić. Okazało się jednak inaczej, a komuniści przez kilkadziesiąt lat gnębili wyznawców św. Maksymiliana, szykanowali klasztor w Niepokalanowie i prowadzili mnóstwo działań operacyjnych, aby zniechęcić Polaków do uczestniczenia w pielgrzymkach i spotkaniach poświęconych Maksymilianowi Kolbe. Skala tego była dla mnie wstrząsająca. Trzecim odkryciem, tym razem takim, które mnie bardzo cieszy, jest odnalezienie teczki z dokumentami będącymi późniejszą kanwą artykułów na temat porucznika Franciszka Sawickiego – osoby, która bezpośrednio zamordowała Danutę Sidzikównę-Inkę. To sprawiło mi olbrzymią satysfakcję, bowiem w publikacjach dotyczących Żołnierzy Wyklętych i zabójstwa Inki, których ukazuje się przecież mnóstwo, na temat Sawickiego wszyscy pisali dwa zdania, że pochodził z awansu społecznego i to, że strzelając do Inki mówił „nie chciała suka zdechnąć, trzeba ją dobić”. Natomiast nikt inny nie odtworzył całego życiorysu. Znalazłem właściwą teczkę i udało mi się opisać jego żywot. Ostatnią była sprawa kapitana Alfreda Reutera, oficera niemieckiego wywiadu frontowego, który na przełomie 1944 i 1945 roku tworzył na Dolnym Śląsku schowki dla dywersantów. Został zatrzymany przez Amerykanów, podał fałszywe personalia, w związku z czym został przekazany Sowietom, którzy zapewne przesłuchali go w sposób właściwy sobie. Wyznał kim był naprawdę i przywieźli go do Polski. Na terenie Dusznik Zdroju wskazał 80 miejsc, gdzie zakopane były skrzynie z wyposażeniem dla dywersantów. W dokumentacji teczki jest cały opis tej sytuacji.
Pana twórczość ma wymiar naukowy, używa pan metod historycznych, ale ma też wymiar reporterski, bo zaczyna Pan od tego, co jest najbliżej, czyli od Bytomia
Tak, Bytom jest miastem, w którym na tajemnicę możemy natknąć się niemal na każdym kroku. Od prawie 10 lat razem z Waldemarem Gawronem realizujemy projekt „Tajemniczy Bytom”, który ma za zadanie odkrywać to, co nie odkryte. Udało nam się nakręcić kilka filmów pokazujących m.in. podziemia bytomskie. Tu szczególnie jestem zadowolony z odkrycia tunelu łączącego IV LO z komisariatem Policji na Rostka. Przez długie lata mówiło się, że coś takiego tam jest, ale ci którzy tak uważali byli wyśmiewani. Nam udało się bez problemu znaleźć wejście i przejść tym tunelem. Zorganizowaliśmy tam trzy wycieczki dla mieszkańców. Nie spodziewaliśmy się aż takiego zainteresowania. Gdy przyszliśmy na zbiórkę na rynek, to był on pełen ludzi. Mieliśmy oprowadzać przez dwie godziny, a wyszło siedem, takie było zainteresowanie. Odkryliśmy również wiele innych ciekawych miejsc, a później przyszedł czas na szukanie dokumentów. Szczególnie ciekawe są meldunki sytuacyjne Miejskiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Bytomiu, jakie codziennie wysyłane były do Komendy Wojewódzkiej w Katowicach. Przez cały rok opisywane jest to, co każdego dnia się w mieście działo. To kopalnia wiedzy, która powinna służyć jako podstawa do dalszych badań. Zachęcam mieszkańców nie tylko Bytomia, ale każdego miasta, żeby takie badania prowadzili. Instytut Pamięci Narodowej jest świetną instytucją do tego, żeby szukać wszelakich informacji o swoich miastach. To nie jest tak, jak niektórzy starają się wmówić, że jest to jakaś „kopalnia haków”, którą trzeba zlikwidować. To kopalnia wiedzy o miastach, gdzie znajdziemy nie tylko dokumenty, ale również filmy i zdjęcia.
Na pierwszym planie jest to, co najbliżej, ale sięga pan również po odleglejsze historie. Ostatnio zbadał pan sprawę zamku w Niedzicy i skarbu Inków
Mówimy o bardzo pasjonującej historii znanej w Polsce od roku 1946 roku kiedy to miał zostać odkryty testament sporządzony przez Inków wskazujący na to, że późniejszy wicemarszałek sejmu Andrzej Benesz, szef Stronnictwa Demokratycznego był potomkiem Inków, który pozyskał informacje o ukrytym przez nich olbrzymim skarbie. Ta historia żyła, na jej temat powstało kilka książek i co najmniej kilkaset artykułów prasowych. Zawsze dziwiło mnie kilka elementów tej historii, które wydawały mi się mało wiarygodne. Udało mi się przeprowadzić solidną kwerendę i dziennikarskie śledztwo, by wyjaśnić jak było naprawdę. Trwało to rok, a badania nie ograniczały się jedynie do Małopolski, bo trzeba było się zapoznać się z dokumentami znajdującymi się aż w dalekiej Wenecji. Był to jeden z kluczowych tropów tej sprawy, ale nie chcę zdradzać zbyt wiele. Poza tym dokumentów szukałem również w Czeskim Krumlowie, polskim archiwum państwowym i Instytucie Pamięci Narodowej. Dzięki temu udało się zweryfikować wszystkie przekazywane dotąd informacje i pokazać, jak ta historia wyglądała naprawdę.
Nie bał się Pan klątwy dziedzictwa Inków?
Przyznam, że nie, bo zwyczajnie w nią nie wierzyłem.
Jednak czytając Pana książkę można natrafić na kilka metafizycznych wątków. Mam na myśli historię dwóch badaczy, którzy pracując na zamku w Niedzicy mieli zostać nawiedzeni przez ducha zamordowanej Uminy.
Ile jest prawdy w tego typu opowieściach jeden Bóg raczy wiedzieć. Należę do osób, które interesują się również tego typu parapsychologicznymi zjawiskami i nie wykluczyłbym tego, że faktycznie jakiś duch pokutował w owym zamku. Jest takie powiedzenie „życie jest formą istnienia białka, ale w kominie coś czasem załka”. Czy był to duch Uminy? Tego już się nigdy nie dowiemy, natomiast być może jakiś pokutujący duch się tam pojawiał i krążył, dlatego warto odwiedzić zamek w Niedzicy, tak jak wiele innych, w które obfituje zarówno Śląsk, Małopolska jak i cały nasz kraj.
Co było najbardziej fascynujące w przygodzie z Niedzicą?
Cała ta historia, która na pierwszy rzut oka musi budzić sympatię. Mamy w niej szlachcica polsko-węgierskiego pomagającego powstańcom peruwiańskim w walce o ich kraj muszącego jednak później musi uciekać. Dochodzi do zabójstwa, w tle pojawia się miłość owego barona do inkaskiej księżniczki, ich związek i dzieci, a dalej śmierć córki i heroiczna obrona życia jego ostatniego potomka. Fascynujące było dochodzenie do prawdy o tych zdarzeniach i wędrówka po ich śladach, jakie miały się pojawiać w przeróżnych dokumentach, wspomnieniach i publikacjach. Podążanie tropem tej historii oraz odwiedzanie tych miejsc było pasjonującą podróżą.
Ma pan osiągnięcia i doświadczenie w odkrywaniu tajemnic. Jak rozwijać pasję i dochodzić do prawdy?
Młodym czytelnikom bez wątpienia poleciłbym książki o Panu Samochodziku śp. Zbigniewa Nienackiego. To właśnie tam można było przeczytać o różnych tego typu tajemnicach. Pan Samochodzik odkrywał pohitlerowskie depozyty, pamiętniki, odnajdywał skarby zagrabione przez Niemców w czasie drugiej wojny światowej, ale nie tylko, bo szukał też skarbu Templariuszy. Kiedy przeczytałem o możliwych skarbach ukrytych przez Niemców w ostatnich tygodniach wojny w Bytomiu, natychmiast skojarzyłem to z Panem Samochodzikiem, który takich samych skarbów szukał we Fromborku i co najważniejsze je znalazł. Nam jeszcze się nie udało, ale wszystko przed nami. Osoby starsze mogą korzystać ze swojej pamięci i tego co przeżyli i spróbować pisać na ten temat. Tym, którzy chcieliby się tym bardziej zainteresować polecam wizytę w archiwum. Na Górnym Śląsku mamy zarówno Archiwum Państwowe w Katowicach jak i archiwum IPN w tym samym mieście. To kopalnie wiedzy, które mogą wiele rzeczy nam pokazać.
***
Maciej Bartków, urodzony w 1973 roku. Administratywista, specjalista dziennikarstwa, regionalista, poszukiwacz i pasjonat tajemnic Bytomia i Śląska, ze szczególnym uwzględnieniem czasu II wojny światowej i okresu powojennego. Autor książek „Tajemnica Szybu Południowego”, „Werwolf na Górnym Śląsku”, „Werwolf. Propaganda PRL”, „Strażnicy IV Rzeszy”, "Akta Skarbów", "Kryptonim Maksymilian" i "Tajny Zamek Niedzica". W swoich pracach, opartych niemal wyłącznie na niepublikowanych wcześniej dokumentach archiwalnych, demitologizuje historię niemieckiego podziemia, mającego operować w latach czterdziestych XX wieku na Śląsku, przybliża kulisy największej zagadki II wojny światowej na Śląsku, jaką jest sekret związany z ukryciem przez SS-manów w czeluściach Szybu Południowego ówczesnej kopalni „Prusy” nieznanego po dziś dzień ładunku czy tropi zaginione w czasie wojny śląskie dzieła sztuki.
Nie przeocz
- Jesień lub zima w sanatorium? Sprawdź, gdzie warto pojechać i zadbać o zdrowie!
- W tych 25 miastach i powiatach w Polsce KOBIETY ŻYJĄ NAJDŁUŻEJ
- Te rzeczy i zabawki z PRL-u dzisiaj są warte fortunę. Sprawdź czy masz je w domu!
- Piękności ze studniówek 2023 szkół w Wodzisławiu. To najładniejsze dziewczyny? ZOBACZ