Najgorsze, co mogło spotkać kobietę w latach międzywojennych, to nieślubne dziecko. Potępiały ją za to rodzina, Kościół, całe społeczeństwo. Pomoc państwa była minimalna, a los nieślubnych dzieci można było z góry przewidzieć. W latach międzywojennych szybko giną, jakby niezamężność matek była zakaźną chorobą. Śmiertelność niemowląt ślubnych w Polsce wynosiła wtedy średnio około 10 proc., wśród nieślubnych - aż 50 proc. Bardzo trudno tym ostatnim dożyć roku.
Jeśli przetrwały, rosły z dokumentami zaświadczającymi, że ich ojciec jest nieznany. Piętno bękarta wiązało się z hańbą i biedą. Sądy rzadko przyznawały niezamężnym matkom alimenty, także dlatego, że procesy miały zaporowe koszty. Dobrze jednak, że taka możliwość w ogóle istniała - w części Polski, na dawnym obszarze Królestwa Polskiego, obowiązywało stare prawo, które głosiło: „Poszukiwanie ojcostwa jest zabronione.” Unifikacja praw z czasów zaborów w II RP w tej dziedzinie trwała 20 lat.
Doktor Maria Reutt-Boremska w piśmie „Opieka nad dzieckiem” twierdzi w 1929 r., że opieka nad nieślubnymi dziećmi w Polsce to katastrofa. Lekarka apeluje, żeby dla uczczenia niepodległości ojczyzny założyć siatkę domów dla niezamężnych matek. Dowodzi: „Bezdomna kobieta ciężarna, w ostatnich miesiącach ciąży niezdolna do pracy, zmuszona ukrywać swój stan, nie mająca żadnych środków do życia, jest wprost w położeniu tragicznem. To są fakty niedopuszczalne i mocno kompromitujące każdego z nas, którzy jesteśmy obywatelami odrodzonej Polski”.
Rodzą się i giną
Autorka związana z warszawskim Domem Podrzutków im. ks. Boduena dobrze zna gehennę kobiet szukających tam azylu. Sierociniec pęka w szwach, w pokojach brakuje miejsca i powietrza, lekarka musi odmawiać kobietom w najgorszej sytuacji.
Odsyła matkę z noworodkiem na rękach, daje jej adresy różnych szpitali i przytułków. Kobieta chodzi cztery dni, ale nigdzie nie chcą jej przyjąć. W końcu wraca do Boduena z martwym już dzieckiem. Doktor Reutt dawała kobietom jakieś adresy mimo zapowiedzi szpitali, że nie będą przyjmować z jej polecenia żadnych pacjentek.
Przez jakiś czas Dom im. Boduena zatrudniał kobiety w charakterze karmicielek. Dostawały utrzymanie, mogły karmić także swoje noworodki, uznawały to za wielkie szczęście. Ale miejsc było bardzo mało, w dodatku kandydatki musiały spełniać pewne wymagania, być zdrowe, lepiej odżywione. Nędza zostawała za drzwiami. Lekarka tak pisze o reakcji nieprzyjętych: „Nieraz przez całe kwadranse daje się słyszeć dosłownie ryk zarzynanego zwierzęcia. W takich wypadkach tylko z pomocą policji udaje się uwolnić od takiej zrozpaczonej matki”.
W latach 30. XX w. w kraju rodzi się blisko 60 tys. dzieci nieślubnych rocznie, co stanowi około 10 proc. wszystkich urodzeń. W samej Warszawę notuje się ich ponad tysiąc. Pismo „Opiekun Społeczny” z 1937 r. zaznacza: „Liczby te nie są pełne. Ileż to bowiem dzieci nie jest w ogóle rejestrowanych. Rodzą się, giną, lecz zarówno fakt ich urodzenia, jak i śmierci nie jest zgłaszany do odpowiednich władz”.
Statystyki z lat 20. XX w., według „Opieki nad dzieckiem”, podają jeszcze inne liczby. W Warszawie rodzi się wtedy rocznie około 2 tys. nieślubnych dzieci, w większych miastach odsetek takich urodzeń wynosi 13,8. W województwach zachodnich jest ich mniej niż w pozostałych regionach. Dotyczy to również dzieci porzuconych. Jeśli tylko w Warszawie w 1934 r. znaleziono 594 niczyje niemowlęta, to w Katowicach cztery, a w Chorzowie ani jednego.
Dola służącej ze wsi
Kim są kobiety, dla których nieślubna ciąża jest najgorszym wyrokiem? Według Stanisławy Orzechowskiej, pielęgniarki i społecznicy organizującej dla nich pomoc w latach 30. XX w., w większości są to dziewczyny ze wsi. W tym okresie nasila się zjawisko przeludnienia wsi, średnio 40 proc. córek była zbędna w mniejszych gospodarstwach. Jadą więc do miasta w poszukiwaniu pracy, ale bez zawodu ani żadnego wsparcia, zostają najtańszymi służącymi. 90 proc. niezamężnych matek to służba domowa, często wykorzystywana przez pracodawców, także seksualnie.
Dziewczyny są zdane tylko na siebie. Orzechowska podaje, że około 60 proc. z nich zostało sierotami lub półsierotami w dzieciństwie, pracują od najmłodszych lat. 43 proc. musiało zarobić na swoje utrzymanie, zanim jeszcze dorosły do wieku szkolnego. Prawie połowa z nich nie potrafi czytać ani pisać.
W nieślubną ciążę dziewczyny rzadko zachodzą jako nastolatki, na początku w mieście bardzo się pilnują. Z danych Orzechowskiej wynika, że najczęściej rodzą kilka lat po dwudziestce. Chociaż wydaje się, że wtedy już trochę poznały życie i powinny być ostrożne.
Pedagog Emilia Manteuffel, związana z pismem „Opiekun Społeczny”, tłumaczy, że z każdym rokiem samotność bardziej daje im się we znaki. „Tu w mieście nie mają nikogo. Nikt do nich serdecznie nie przemówi, nikogo nie obchodzą ich smutki czy radości. Wreszcie stęsknione do towarzystwa kogoś bliskiego, ulegają temu mężczyźnie, który rękę po nie wyciągnie. Jest to prawie zawsze wygadany cwaniak warszawski bez czci i sumienia, któremu odmówić nie potrafią, bo wierzą, że tym oddaniem przywiążą go do siebie, będą miały swój dom”.
Wielbiciel na wiadomość o ciąży znika i „zaczyna się tragedia matki nieślubnej”. Gdy sprawcą jest pan domu albo jego syn, wyprowadzka ze służbówki jest jeszcze szybsza, trzeba uniknąć skandalu. Jeśli pracodawcy mają trochę przyzwoitości, znajdują jej jakiś kąt przy byle jakiej rodzinie, takiego miejsca szukają też przytułki. Dziewczyna musi sama zarobić na utrzymanie. Ale są też kobiety, które muszą wyprowadzić się bez pomocy i urodzą w tajemnicy.
Przedwojenni społecznicy nie ukrywają, że wiele niezamężnych matek cierpi na choroby weneryczne. Ale nie wiadomo, czy przed zajściem w ciążę źle się prowadziły, czy zaraził je „narzeczony”, a może po utracie pracy trafiły na ulicę? W każdym razie stan ich zdrowia jest fatalny. Prawie zawsze są wycieńczone, schorowane, w depresji.
Jak gonione zwierzę
Dla nieślubnych matek i ich dzieci nie ma litości. We wsi Potok pod Opatowem w Kieleckiem żyła niezamężna Maria Wojdan z czworgiem dzieci, opóźniona w rozwoju, opiekowała się nimi, jak umiała. W 1935 r. gazeta „Siedem Groszy” opisuje, że wykopała sobie duży dół w ziemi i nakryła go darnią, bo rodzina nie chciała jej znać. Wegetowała tam z dziećmi, żywiąc się tym, co znajdzie. „Nieszczęśliwa żyje w tak okropnych warunkach, że do opisania brak po prostu słów” - pisze gazeta. We wsi nikt jej nie pomaga, ale nie to jest tematem artykułu.
Gdy umiera jej najmłodsze dziecko, nikt nie chce dać matce desek na trumnę ani pomóc w pogrzebie. Co gorsze, ludzie się cieszą, że dziecko zmarło. Ktoś kradnie zwłoki, policja ustala, że to miejscowi chłopi. Wierzyli, że jeśli żyły nieślubnego dziecka zatopi się w świecy, to uczyni ona właściciela niewidzialnym. Poszarpali ciałko, dla nich takie dziecko nie było właściwie człowiekiem.
Emilia Manteuffel pisała ze zgrozą:
Takie jest okrucieństwo tłumu wobec nieślubnej matki, że zmienia się ona w gonione zwierzę.
Państwo z czasem próbuje zaradzić sytuacji. W katowickim magistracie powstaje na przykład specjalny Referat Opieki nad Dzieckiem Nieślubnym. Jego założyciel dr Władysław Przybyła tak wyjaśniał powody istnienia bezpłatnej poradni: „Korzysta z niej przyszła matka nieślubna. Jest to przeważnie kobieta pracująca fizycznie, która przez poród utraci pracę i dach nad głową. Wiedza, jakie winna otrzymać świadczenia socjalne, pewność, iż nie zginie wraz z dzieckiem, działa uspokajająco na taką niewiastę, która uległa ciężkiej moralnej depresji, co ma niezmiernie ważny wpływ na nią i na mające się urodzić dziecko”.
Ale żeby wysiłki urzędników przyniosły efekty: „Konieczny jest współudział wielu ludzi dobrej woli. Potrzebna jest nie tylko pomoc poszczególnych obywateli, ale i całego społeczeństwa, jego zbiorowej opinii”.
O to jednak trudno. Niezamężne matki tracą rozum ze strachu. Prasa przynosi informacje o samobójstwach ciężarnych i zabójstwach dzieci. Róża wynajmowała kąt w Katowicach, do niedawna pracowała jako pomoc kuchenna, ale straciła zajęcie i nikomu nie powiedziała dlaczego. W 1936 r., chociaż była panną, urodziła dziecko. Pewnego dnia wzięła zawiniątko na ręce i wyszła z domu. Wróciła z pustymi rękami. Sąsiedzi zawiadomili policję, że dziecka wciąż nie ma. Może komuś podrzuciła?
Policja, jak potem pisały gazety, energicznie wzięła się do śledztwa, zresztą według dobrze znanych schematów. Nieślubne matki podrzucały dzieci zamożnym ludziom, zostawiały je w urzędach, w szpitalach, sierocińcach, czasem pod drzwiami ojców. Znajdy najczęściej trafiały do sierocińców.
Prawda o Róży okazuje się jednak gorsza. Ustalono, że wieczorem pojechała z dzieckiem do niewielkiej miejscowości Brzezinka koło Mysłowic. Widziano ją, jak krąży bez celu z zawiniątkiem. Nie wiadomo, kiedy noworodka zadusiła, ale pozbywa się zwłok, wrzucając je nocą do wychodka. Prasa podaje nawet adres, gdzie to się stało - na ulicy Piłsudskiego 212.
Dziewczyna przyznaje się do winy. Twierdzi, że zabiła z nędzy i wstydu, ojciec dziecka wyparł się go i nie chciał pomagać, a ona straciła pracę. Nie miała żadnej przyszłości, chyba tylko iść na ulicę. Pomyślała, że lepiej dla dziecka, jeśli nie będzie miało takiego życia.
Podobnie postąpiła w 1931 r. służąca Władysława H. z Łodzi. Ale wrzuciła do ustępu żyjącego noworodka, który zaczął płakać. Przechodniom udało się go uratować, był to zdrowy chłopiec. Natomiast niezamężna Zofia Stefaniak spod Kórnika w 1935 r. zostawiła niemowlę w lesie, nie wiadomo, czy wiedziała, że na mrowisku. Mrówki pogryzły dziecko na śmierć. W tym samym roku zimą Genowefa Kolano z powiatu miechowskiego porzuciła nieślubne dziecko na cmentarzu, gdzie zamarzło.
Gazety często przynoszą informacje o zabójstwach nieślubnych dzieci, ale zwykle umieszczane są gdzieś na ostatnich stronach. Nazwiska i adresy kobiet podaje się lub nie. W międzywojennej Polsce dochodzi do kilkuset dzieciobójstw rocznie, najczęściej w województwie warszawskim. Nie wiadomo jednak, ile z tych czynów dotyczyło potomstwa nieślubnego. Na pewno większość.
Nić czerwona przez historię
Róża, Władysława, Zofia otrzymują niskie wyroki, ale domniemani ojcowie nie mają żadnych kłopotów. Wobec zabójczyń nieślubnych noworodków sądy nie ferują zbyt surowych wyroków, zapadają głównie w zawieszeniu. Zwłaszcza gdy chodzi o kobietę „rodzącą potajemnie”.
Prawnik Stanisław Czerwiński w „Głosie Sądownictwa” w 1929 r. tłumaczy: „Przede wszystkiem odbywa ona poród bez pomocy postronnej, przeważnie w warunkach bardzo ciężkich, a przeto jej stan psychiczny jest zawsze nienormalny. Ponadto w tych wypadkach mają poważne znaczenie czynniki psychologiczne. Kobieta rodząca potajemnie, oczywiście, obawia się, że straci swój zarobek, będzie zmuszona cierpieć nędzę, upadnie w oczach otoczenia, gdyż nieślubny poród na ogół traktowany jest surowo przez społeczeństwo”.
Prawo bierze pod uwagę fatalną sytuację, w której znajduje się niezamężna matka, nawet wtedy, gdy mija już jakiś czas po porodzie i przekonuje się, że nie otrzyma znikąd pomocy. Może zostawić dziecko w sierocińcu lub publicznym miejscu, ale zdarza się, że je zabija.
Czerwiński pisze: „Ustawodawca, stosując złagodzenie kary w przypadkach dzieciobójstwa, miał na względzie stan psychiczny wywołany przez sam proces porodu, warunki, w jakich się znajduje matka nieślubnego dziecka, a mianowicie grożące jej zniesławienie, nędza, utrata pracy i zarobku, ponadto nieraz przygnębiająco działa na matkę sama myśl o losie nieślubnego dziecka”.
Doktor Józef Lubczyński, przedwojenny dyrektor Domu ks. Boduena, świadek wszelkiego ludzkiego nieszczęścia, jakie tam latami napływało, twierdził: „Gdyby płodzenie dzieci nie należało do sfery wielkich i silnych bodźców, toby zanikło, z powodu ciężarów, jakie powoduje. Dzieciobójstwa i porzucania dzieci jak nić czerwona przebijają przez całą historię ludzkości. Jest to zagadnienie, które nic nie straciło ze swej aktualności od czasów najdawniejszych do chwili obecnej”.
Dom dla sierot założony przez księdza Gabriela Piotra Boduena w Warszawie w 1732 r. należy do najstarszych, nadal działających w kraju. Do połowy XIX w. przyjmowane tutaj dzieci nieślubne nie miały prawa do nazwiska. Zresztą nie żyły długo, śmiertelność takich niemowląt wynosiła od 50 do 100 proc. Najmłodsze oddawano na wieś, ale opieka nad nimi była opłakana.
W Polsce pierwsze przytułki dla porzuconych dzieci powstają w XIII w. w Krakowie i Sandomierzu. Zakładają je duchowni, łożą na nie dobrzy obywatele. Ocalić życie dziecka jeszcze można, chociaż jest to trudne, ich matkami nikt się nie przejmuje. Czasem trafiały do domów dla upadłych dziewcząt prowadzonych przez zakonnice.
Rozwój przemysłu wiele zmienia, do miast ruszają młodzi ludzie, brak im społecznej kontroli. W miastach przybywa niechcianych dzieci. Miłosierdzia ledwo wystarcza na nieliczne ochronki.
Zemsta wyrodnych ojców
W II RP dr Lubczyński podkreśla: „Obecnie opieka nad dzieckiem porzuconym ma za zadanie nie dopuścić do porzucenia, uczynić zbędnym zakład opiekuńczy czy rodzinę obcą. Z tego powodu punkt ciężkości i zainteresowań został przeniesiony z dziecka na matkę”. To były ambitne, ale niezrealizowane nigdy plany.
O ojcach ten doświadczony społecznik nie wspomina. Chodzi mu jedynie o: „Podniesienie godności macierzyństwa, rozbudzenie w matce uczuć miłości do dziecka, o usamodzielnienie się matki”. Wygląda na to, że sprawę ojców uważa za straconą.
Na terenie byłego Królestwa Polskiego pozostała tradycja zgodna z art. 340 Kodeksu Napoleona, sławne: „Poszukiwanie ojcostwa jest zabronione”. Stanisław Czerwiński komentował: „Zasada ta obcą była prawu polskiemu; w Polsce ojciec winien był wyżywić i utrzymywać swe potomstwo nieślubne. Według poglądów prawników wieku XVIII obowiązek taki wypływał z ustaw natury”.
Mimo to autorzy Kodeksu polskiego przyjmują zasadę chroniącą ojców dzieci nieślubnych. W II RP wielu sędziów uznaje również zasadę exceptio plurium concumbentium (zarzut pozwanego o ojcostwo). Jeśli mężczyzna udowodni, że pozywająca go kobieta miała też innych partnerów, przyjmuje się, że nie jest ojcem jej dziecka. O świadków nie było trudno - opłaceni lub znajomi chętnie zeznawali, że spali z daną kobietą.
Adwokat Michał Orzęcki alarmował, że opinia publiczna jest bezwzględna wobec matek nieślubnych i bardzo wyrozumiała wobec ojców. Oburzał się: „Mężczyźni kują pogląd, że obowiązki ich względem dziecka są zależne od moralności matki dziecka, a w dodatku te wymagania są wprost niesłychane! Najmniejsza rzekoma skaza na opinii matki ma zwalniać od ojcostwa, natomiast moralności pozwanego mężczyzny nikt nie sprawdza”.
W województwie śląskim mężczyznom nie było jednak tak łatwo wywinąć się od ojcostwa. Działacz społeczny Jan Starczewski twierdził, że ustalanie ojcostwa jest zależne od geografii. Zauważa: „Na zachodzie Polski dziecko nieślubne jest chronione prawem. Matka łatwo otrzymuje alimenty. Tylko w wyjątkowych wypadkach ojciec dziecka zdoła uchylić się od ciążącego na nim obowiązku”.
Ale ma to swoje konsekwencje. Na Śląsku mnożą się przypadki zabójstw ciężarnych panien. Sprawcy nie ponoszą dotkliwych kar, opinia publiczna nie broni zbytnio ofiar. Sprawcy zeznają, że kobiety same błagały o zabicie, bo wstydziły się nieślubnej ciąży.
Głośne było zabójstwo 20-letniej Małgorzaty Waloszek przez 21-letniego Jerzego Dziwokiego ze Świętochłowic w 1936 r. Młodzi uchodzili za parę, dziewczyna zaszła w ciążę. Chłopak jednak nie zamierzał się żenić, kręcił. Miał tajemnicę - płacił już alimenty na jedno nieślubne dziecko. Wyszło później na jaw, że chciał je kiedyś zadusić, co zeznała matka tego dziecka. Dziwoki wiedział, że sąd każe mu płacić również na drugie dziecko.
Zaprosił Małgorzatę na tańce, włożyła najładniejszą sukienkę, bez złych przeczuć. Na drugi dzień znaleziono dziewczynę martwą na drodze. Dziwoki przyznał, że ją zastrzelił. Przed sądem opowiadał, że chciał oszczędzić jej wstydu bycia tzw. zowitką, panną z dzieckiem. Sąd skazał go tylko na 2,5 roku więzienia.
12 lat więzienia dostał Rudolf Hartmann z Katowic, który zabił swoją dziewczynę Rozalię Smykałównę w 1934 r. - była w szóstym miesiącu ciąży. Jej rodzice pogodzili się z tym, że córka nie wyjdzie za mąż, ojciec uważał zresztą Hartmanna za drania. Przystojny 28-latek nie chciał się żenic ani płacić alimentów. Na spacerze zabił Rozalię nożem, ciało ukrył w biedaszybie. Ujęty, przyznał się do zabójstwa, ale zeznał, że to była kara za szantażowanie go ciążą. Podważał reputację Rozalii, ale to w jego domu znaleziono wiele listów od kobiet, które zapewniał o miłości.
Na Śląsku nie brakuje też przypadków zabójstw nieślubnych dzieci przez ojców. Jerzy Gajda z Radlina odwiedził niespodziewanie czteroletniego, nieślubnego synka i wsypał mu arszenik do ust. Dziecko umiera. Gajda tłumaczył, że jest bezrobotny, nie stać go na dzieciaka. Dostał kilka lat więzienia, ale jest rok 1938, wkrótce wybuchnie wojna.
Przed Sądem Okręgowym w Chorzowie w 1937 r. stanął Józef Malajka, oskarżony o próbę otrucia siedmioletniego nieślubnego syna Bolesława. Dał mu do wypicia piwo ze śmiertelną dawką siarczanu miedzi, tylko gwałtowne torsje ratują chłopcu życie. Malajka wyjaśniał, że nie wiedział, co robi, bo przycisnęła go bieda, a dziecko to duży ciężar. Sąd wyraził zrozumienie i uniewinnił wyrodnego ojca.
Hańba przeminęła
Działacze społeczni, urzędnicy socjalni w II RP starają się poprawić los niezamężnych matek, ale nie mają poważnej pomocy państwa. Przeciętny obywatel też jest wobec tego problemu obojętny lub wrogi. W 1928 r. „Gazeta Powiatowa”, pismo urzędowe starostwa w Świętochłowicach, tłumaczy: „Wręcz rozpaczliwa wytwarza się sytuacja dla matki nieślubnej, ona jest nieraz istną męczennicą. Domniemany ojciec nie zatroska się w żaden sposób o ciężarną, rodzice i krewni wyrzekają się jej, zarobek skutkiem zmniejszonej zdolności do pracy wymyka się z jej drżących rąk i nieraz nieszczęśliwa taka istota, złamana, znajduje się na ulicy bez dachu nad głową, z nędzy i z rozpaczy ginie”.
Nie zmienia się to jednak przez cały okres II RP. Ustawowo nie zabezpieczono żadnych świadczeń niezamężnym matkom. Społeczeństwo wciąż widziało, jak pisała socjolog Janina Ryngmanowa, „w bękarcie skandal społeczny, a w macierzyństwie nieślubnym hańbę kobiety”.
W 2016 r. co czwarte nowo narodzone dziecko urodziło się jako nieślubne. Zdarzyło się to po raz pierwszy w historii Polski. Prawo nie dzieli już dzieci na ślubne i pozamałżeńskie, ale było tak jeszcze kilkadziesiąt lat temu. Różnica oznaczała często życie lub śmierć.