To było w pierwszych dniach powstania warszawskiego. Zygmunt Jatczak ps. Ryszard, wtedy 20-letni żołnierz batalionu „Miotła”, uczestniczył w obronie Starego Miasta przed niemiecką ofensywą. Przeżył wtedy dość dramatyczną przygodę. Oto jak wspominał ją po latach:
„Miałem kwaterę na rogu Długiej i Barokowej. Nie myłem się od paru dni, więc postanowiłem się wykąpać, bo była woda! Wszedłem do wanny, ciepła woda, wspaniale! Kiedy się wycierałem, usłyszałem nagle charakterystyczny dźwięk »krowy« [rakiet z niemieckiej wyrzutni Nebelwerfer - red.], a za moment huk i dom się wali. Runęła cała ściana szczytowa, tak że na piętrze, gdzie się kąpałem, został tylko kawałek podłogi z wanną, no i ze mną… cudem przeżyłem. Wyglądało to jak scena z kiepskiego filmu (…). Można byłoby się śmiać, gdyby to nie było na serio”.
Nie był to pierwszy i ostatni raz, gdy panu Jatczakowi dopisało szczęście. Opatrzność, jak co rusz podkreśla w swoich wspomnieniach pt. „Niczego nie żałuję”, nad nim czuwała. Dzięki niej wyszedł obronną ręką z piekła Majdanka, hekatomby walk w Warszawie 1944 r. oraz krwawych bojów Legii Cudzoziemskiej w Indochinach. Oto jak ułożyły się jego naznaczone wojną losy.
Chłopak z Woli
Zygmunt Jatczak urodził 1 stycznia 1924 r. w Warszawie. Jego ojciec był policjantem, a matka zajmowała się domem i czwórką dzieci - synem i trzema córkami. Rodzina mieszkała na Woli. Najpierw na ul. Kaczej, a potem na Żytniej. W tej dzielnicy przyszły legionista uczęszczał do szkół - podstawówki nr 194 im. Aleksandry Piłsudskiej, a potem Gimnazjum Handlowego im. Roeslerów mieszczącego się przy ul. Chłodnej 33. Ta ostatnia uważana była za najlepszą placówkę o tym profilu w przedwojennej stolicy.
Największą traumą w życiu młodego Zygmunta była śmierć ojca. Jan Jatczak zmarł w 1937 r. podczas służby, prawdopodobnie na wylew. Od tamtej pory rodzina utrzymywała się z renty państwowej.
Kolejne nieszczęście przyszło niebawem. We wrześniu 1939 r. Niemcy zajęli Polskę. „To był szok, ludzie płakali, nikt nie wierzył, że tak szybko można było pokonać naszą armię. Przecież byliśmy »Silni, Zwarci i Gotowi«! - opowiadał pan Zygmunt. „Gdy zobaczyłem samoloty z czarnymi krzyżami nad Warszawą, to rozpłakałem się jak dzieciak. To była tragedia”.
W 1940 r. władze okupacyjne zarządziły, że każdy Polak ma obowiązek podjęcia pracy. Pan Zygmunt zmuszony był porzucić naukę. Najpierw zdobył posadę w sklepie z porcelaną. Potem rzucił ją i - jak sam mówi - „kombinował trochę”. Karta mu szła, dopóki nie trafił w sam środek łapanki.
Na początku stycznia 1943 r. Niemcy aresztowali Zygmunta Jatczaka wraz z dziesiątkami innych przypadkowych przechodniów pod jednym z kin na Marszałkowskiej. Trafił na Pawiak, a po kilku dniach wywieziono go do obozu koncentracyjnego na Majdanku pod Lublinem. Dobrze zapamiętał powitanie, jakie na obozowej bocznicy kolejowej urządzili im hitlerowcy:
„Kazali nam wysiąść i ustawić się pod jakimś murem. Wtedy podszedł do nas oddział SS i zaczął ładować karabiny. Myślałem, że to już koniec i nas rozwalą, ale ci esesmani chyba dla żartu to zrobili, żeby nas wystraszyć. Nic się nie wydarzyło. Ustawiliśmy się w kolumny i pomaszerowaliśmy do obozu”.
Na Majdanku pan Zygmunt przeniknął do „jądra ciemności” III Rzeszy. Cierpiał głód. Na własnej skórze poznał najbrutalniejsze oblicze hitlerowskiego terroru. Oto jak wspominał te straszne dni po latach:
Żydów szybko wykańczano, jak przyjechałem do obozu, to byli już cieniami ludzi. Widziałem, jak jeden Żyd ciągnący wóz transportowy upadł z wycieńczenia, esesman kazał go dobić pałką innemu Żydowi. Ten zrobił to błyskawicznie. (…) Najbardziej uciążliwe były codzienne apele. Kiedy był robiony apel, wszystko musiało się zgadzać, liczba więźniów żywych i umarłych musiała być zgodna. Staliśmy na mrozie, na komendę zdejmowaliśmy czapki i nas liczono, z boku leżały poukładane zwłoki Żydów. Wystarczyła pomyłka w liczeniu, a wszystko zaczynało się od nowa, trwało to czasem godzinami
Całe szczęście ten koszmar nie trwał dla 19-letniego Jatczaka długo. Po kilku dniach od jego zniknięcia matka zorientowała się, że został on zatrzymany w łapance. Uruchomiła swoje dojścia w granatowej policji, w której nadal pracowało wielu kolegów jej zmarłego męża. Skontaktowała się z szefem stołecznej policji ppłk. Aleksandrem Reszczyńskim (głęboko zakonspirowanym informatorem wywiadu AK). Ten, prawdopodobnie wykorzystując znajomości w gestapo, doprowadził do uwolnienia młodzieńca z Majdanka. Na przełomie lutego i marca 1943 r. wrócił on do Warszawy. „W domu jak mnie zobaczyli, to się przeżegnali, a jak zacząłem zdejmować ciuchy, to się wystraszyli, byłem kompletnie zawszawiony. Wszystko poszło do gotowania, a ja do szorowania” - wspominał po latach powitanie w rodzinnym domu.
Pod „Radosławem”
Pobyt w kacecie, chęć walki i zemsty spowodowały, że Zygmunt Jatczak wstąpił do konspiracji. W marcu 1943 r. wygłosił rotę akowskiej przysięgi. Przyjął pseudonim Ryszard. Służył w grupie dywersyjnej KG AK „Anatol”, która zajmowała się głównie likwidacją zdrajców i kolaborantów. W początkach 1944 r. oddział przekształcono w batalion „Miotła”. Dowodził nim Franciszek Mazurkiewicz ps. Niebora. W tamtym okresie Jatczak i jego towarzysze wyczekiwali już wybuchu powstania w stolicy. „To miał być nasz wielki sprawdzian i upragniona szansa na walkę z Niemcami” - wspominał.
1 sierpnia 1944 r. żołnierze „Miotły”, jako część zgrupowania dowodzonego przez Jana Mazurkiewicz „Radosława”, rozpoczęli swój udział w powstaniu od ataku na obiekty Monopolu Tytoniowego. Oto jak te chwile wspomina Jatczak:
„Staliśmy ukryci za murem, a w tym czasie nasi saperzy podłożyli minę pod niemieckie fortyfikacje. Kiedy eksplozja zrobiła wyłom w murze, przeskoczyliśmy do Niemców na teren Monopolu. Byli tak zaskoczeni nagłym atakiem, że chyba ze strachu opuścili bunkier, zamiast się bronić. To ich zgubiło. Jak tylko wyskoczyli z bunkra, to natychmiast pod nim zginęli. Wtedy wzięliśmy pierwszych jeńców. (…) Koledzy na tym podwórku zaczęli ładować broń i wówczas jeden z wziętych do niewoli żołnierzy zaczął uciekać w pobliskie ruiny, skacząc przez dziurę w murze. Dwóch naszych za nim pobiegło i po chwili usłyszeliśmy strzały, wrócili bez uciekiniera… Pozostałych dwóch rozstrzelano na miejscu. Czułem się nieswojo, takie okrucieństwo wojny… To był dopiero początek”.
W następnych dniach „miotlarze” walczyli dalej na Woli, próbując zatrzymać postępującą niemiecką ofensywę. Bezskutecznie. 11 sierpnia ich batalion został zmasakrowany podczas zaciętych walk o magazyny wojskowe na Stawkach. Na placu boju zginął „Niebora”, a wraz z nim większość jego ludzi. Z około 300 żołnierzy starcie przeżyło około 50. „Ryszard” znów miał szczęście - został tylko lekko ranny w nogę i rękę. Wraz z resztą ocalałych „miotlarzy” został wcielony do batalionu „Czata 49”.
Potem Zygmunt Jatczak uczestniczył w dramatycznej obronie Starego Miasta. Walczył w rejonie Bonifraterskiej, Freta i placu Krasińskich. Tuż przed ewakuacją do Śródmieścia „Radosław” wziął go do swojej obstawy. Jak po latach wspomina, dowódca dał mu wtedy colta i, prawdziwy skarb, pistolet maszynowy „Błyskawica”, który odebrano wcześniej Zbigniewowi Ściborowi-Rylskiemu.
Z rozkazu szefa zgrupowania „Ryszard” uczestniczył w kilku interwencjach, które miały przywrócić porządek i dyscyplinę w miejscach, gdzie pojawiała się panika, dezorganizacja i samowolka. Niesubordynowanym oficerom grożono śmiercią. Na ogół te metody okazywały się skuteczne. Jednak, jak wspomina Jatczak, nie w wypadku Włodzimierza Kozakiewicza ps. „Barry”, postaci, która do dziś jest przez historyków niejednoznacznie oceniana. Ów oficer był szefem żandarmerii, który odpowiadał za ewakuację powstańców kanałami ze Starego Miasta do Śródmieścia. Miał przy tym zachowywać się brutalnie i rozbrajać żołnierzy wchodzących do kanałów. „Radosław”, jak wspomina Jatczak, uznał to za szkodliwe i kazał go przywołać do porządku. Gdy „Ryszard” z kolegami przybył na kwaterę „Barry’ego”, by wykonać rozkaz, zostali przez jego ludzi otoczeni i zmuszeni do wycofania się.
Po ewakuacji „Ryszard” uczestniczył w obronie linii powstańczych w rejonie placu Trzech Krzyży, Książęcej i Czerniakowskiej. Tu zastała go kapitulacja powstania. Był jednym z około 250 żołnierzy Zgrupowania „Radosław”, którzy przetrwali. 1 sierpnia było ich około 2300…
Dżungle Kochinchiny
Po klęsce zrywu w Warszawie Jatczak był przetrzymywany w obozach jenieckich Sandbostel i Westertimke. Z tego ostatniego, w kwietniu 1945 r., wyzwolili go Brytyjczycy.
Niedługo potem rozpoczął służbę w polskich oddziałach wartowniczych, które tworzono u boku alianckich wojsk okupacyjnych w Niemczech, by ochraniały obiekty wojskowe, porty, obozy jenieckie i więzienia. Jednak już w 1947 r. formację tę zaczęto stopniowo rozwiązywać. Weteran powstania musiał zdecydować, co dalej ze sobą zrobić. Do Polski Ludowej nie chciał wracać, bo dochodziły go wieści o szykanach wobec byłych akowców. Poza tym uważał, jak się potem okazało niesłusznie, że nie ma do kogo wracać - sądził, że cała jego rodzina została wymordowana w rzezi Woli. U Niemców, byłych wrogów, nie chciał pracować. Postanowił więc zrealizować swoje młodzieńcze marzenie - zwiedzić świat z francuską Legią Cudzoziemską, jak autor jego ulubionej lektury sprzed lat Józef Białoskórski. Jak pomyślał, tak zrobił. Dostał się do Strasburga i tu 17 czerwca 1947 r. zaciągnął się w szeregi legendarnej Légion Étrangère. Stamtąd, po dwumiesięcznej aklimatyzacji w koszarach, wyjechał na szkolenie do kwatery głównej Legii w algierskim Sidi Bel Abbes.
Tam, wśród piasków Maghrebu, młody legionista przeszedł ciężkie dwumiesięczne szkolenie rekruckie. Jego podstawą były ostre ćwiczenia fizyczne. „Dawali nam w kość, że aż czasem płakać się chciało!” - wspominał po latach. „Ta Sahara! Marsze, marsze i jeszcze raz marsze! Legionista musi być wytrzymały, to stara prawda Legii - »Maszeruj albo giń!«”.
Wśród kolegów Jatczaka przeważali Niemcy, głównie weterani Wehrmachtu i Kriegsmarine, którzy, według danych Bernarda B. Falla, mogli stanowić nawet 35 proc. wszystkich żołnierzy tej formacji. Stąd też lingua franca w codziennych kontaktach był język niemiecki. Po francusku wydawano jedynie komendy.
Jatczak zaznacza, że rzadko miał do czynienia z Polakami. Spotkał na swojej drodze byłego andersowca i eneszetowca z Brygady Świętokrzyskiej, ale prawdziwe legionowe przyjaźnie nawiązał z Niemcami, swoimi niedawnymi przeciwnikami.
Po półrocznym pobycie w Algierii, w lutym 1948 r., Zygmunt Jatczak został zaokrętowany na statek i wysłany do Indochin. W owym czasie, od 1946 r., ta francuska kolonia była pogrążona w ciężkiej partyzanckiej wojnie. Oddziały Viet Minhu, podziemnej armii podporządkowanej komunizującemu nacjonaliście Ho Chi Minhowi, rozpoczęły powstanie, którego celem było zrzucenie jarzma metropolii i powołanie do życia niepodległego Wietnamu.
Dla francuskich sił zmagania z Viet Minhem były wyczerpujące i frustrujące, a z czasem także okupione coraz wyższymi stratami. Komunistyczna partyzantka, wykorzystując osłonę, jaką dawała gęsta dżungla, i przychylność większości chłopstwa, kontrolowała tereny wiejskie na prawie całym obszarze dzisiejszego Wietnamu. Władza Europejczyków ograniczała się praktycznie do miast i rozsianych po kraju ufortyfikowanych posterunków. Co rusz, zwłaszcza w nocy, konwoje wojskowe wpadały w zasadzki, a załogi osamotnionych fortów były masakrowane. Szeroko zakrojone operacje przeciwpartyzanckie, do których angażowano czasem olbrzymie siły, najczęściej kończyły się złapaniem kilku „płotek” - duże zgrupowania Viet Minhu wymykały się za okrążenia, wykorzystując znajomość terenu, systemy tuneli lub świetnie przygotowane kryjówki.
W sam środek tych zmagań w marcu 1948 r. trafił Jatczak. Po przybyciu do Sajgonu przydzielono go do 3. Kompanii 13. Półbrygady Legii Cudzoziemskiej, okrytej sławą w czasie bitwy o Narwik w 1940 r. Jego oddział operował na obszarze Kochinchiny, czyli południowej części dzisiejszego Wietnamu, słabiej zinfiltrowanej przez komunistów. Zadaniem legionistów było patrolowanie terenów w okolicach posterunków. Często prowadzono też operacje przeciw gniazdom Viet Minhu. Oto jak zapamiętał przeciętny dzień na pierwszej linii nasz bohater:
„Ciągle prowadziliśmy akcje typu »znajdź i zniszcz«. Nie zliczę, w ilu brałem udział. (…) Nieraz płakać się chciało, człowiek chodził trzy dni w błocie, trzy razy bąble pękały i trzy razy same się goiły w marszu. I nic się nie działo. Szliśmy przez trzcinowiska, błoto, niezliczone kanały. (…) Ciągle człapaliśmy w wodzie. Operacja się kończyła, dostawaliśmy gorącą kawę i ananasy z rumem, a za godzinę oficerowie krzyczą »zbiórka!«. I z powrotem na wymiatanie, jeszcze człowiek nie usnął, a znów trzeba walczyć. I tak bez przerwy. Najczęściej scenariusz wyglądał tak, że oni atakowali nas z dżungli, my odpowiadaliśmy ogniem, a oni się cofali. To była mozolna praca”.
Viet Minh nie dawał wytchnienia legionistom, szczególnie po zmroku. Prowadził osobliwą wojnę psychologiczną:
„Zalegliśmy na noc [w jednej z wiosek - red.]. (…) Otoczenie wokół wioski ożyło, słychać było nawoływania, trzaski łamanych gałęzi, bambusów, Viet Minh pokazywał nam, że jest blisko i podchodzi. Któryś z oficerów rozkazał wówczas nałożyć bagnety na karabiny, wszyscy spodziewaliśmy się nocnego szturmu i walki wręcz. Napięcie niesamowicie rosło. W pewnym momencie wyraźnie słyszeliśmy kobiece nawoływania po francusku »legioniści, jak nie pękacie, chodźcie na szybki numerek«. To krzyczały do nas żołnierki Viet Minhu. Można sobie wyobrazić, jak ten szybki numerek by się zakończył!”.
Nierzadko taka wojna nerwów kończyła się nocną strzelaniną, a nawet walką na bagnety. W ciemnościach komunistyczni partyzanci byli dość skuteczni i mogli zadawać Francuzom spore straty.
Innym dopracowanym sposobem nękania wojsk europejskich były pułapki, np. wilcze doły, w środku których znajdowały się piki. W jeden z nich wpadł sam Jatczak, przebijając sobie nogę na wylot.
Szargające nerwy i wyczerpujące ciało walki na froncie umilały żołnierzom Legii prostytutki z Kompanijnych Burdeli Mobilnych. Były to najczęściej Algierki, ochotniczki ze słynącego z pięknych kobiet berberyjskiego plemienia Ouled Nail. Nierzadko, gdy znalazły się w ogniu bitwy, pracowały jako pielęgniarki.
Inną formą rozrywki europejskich wojskowych było polowanie. O ile Jatczak strzelał do bawołów z karabinka snajperskiego, to Tunezyjczycy, z francuskich wojsk kolonialnych, używali… armaty przeciwlotniczej Boforsa…
Zygmunt Jatczak zakończył służbę w Indochinach po przeszło czterech latach, w czerwcu 1952 r., po kilkakrotnym przedłużeniu kontraktu. Po latach poniewierki i wojen chciał wreszcie ustabilizować swoje życie. Obwieszony medalami wsiadł na statek „Pateur” płynący do Europy.
Jest bardzo prawdopodobne, że ta decyzja ocaliła mu życie. 13. Półbrygada Legii po krwawych bojach ostatnich dwóch lat wojny indochińskiej właściwie przestała istnieć. To żołnierze tej jednostki przeprowadzili ostatnią, straceńczą szarżę na pozycje Viet Minhu w słynnej bitwie pod Dien Bien Phu. Ogółem w dżunglach Wietnamu poległo ponad 2,5 tys. żołnierzy z tego oddziału.
W cywilu
Po powrocie do Europy Zygmunt Jatczak siedem lat mieszkał w Paryżu. Pracował m.in. w fabryce samochodów Citroëna. W 1959 r. z Polski, za pośrednictwem Czerwonego Krzyża, dotarła do niego szczęśliwa nowina - poinformowano go, że matka i siostry przeżyły wojnę. To spowodowało, że zdecydował się wrócić do kraju, mimo związanego z tym ryzyka.
Po przyjeździe do kraju zamieszkał na Mazurach. Założył rodzinę, miał dwie córki. Szczęśliwie udało mu się uniknąć komunistycznych prześladowań, mimo iż nie ukrywał swojej akowskiej i legionowej przeszłości.
W styczniu 2017 r. Zygmunt Jatczak skończył 93 lata. Mieszka w Olsztynku. „Miałem wiele szczęścia, wiele przeżyłem, kilka razy uniknąłem śmierci” - mówił przed paroma laty. „Niczego nie żałuję”. a
Dziękuję za pomoc w przygotowaniu artykułu Krzysztofowi Schrammowi ze Stowarzyszenia byłych żołnierzy i przyjaciół Legii Cudzoziemskiej w Polsce.
BIBLIOGRAFIA:
- Z. Jatczak, K. Schramm, „Niczego nie żałuję”
- B. Fall, „Street without joy”
- M. Windrow, M. Roffe, „French Foreign Legion”
- B. Nowożycki, „Batalion AK »Czata 49« w Powstaniu Warszawskim”
- L. Niżyński, „Batalion Miotła”