O tyfusie, hiszpance, dawnym Krasnobrodzie i polskich drogach do niepodległości. Wspomnienia doktora Zygmunta Klukowskiego

Bogdan Nowak
Archiwum Państwowe w Zamościu
Podczas I wojny światowej przez Zamojszczyznę kilka razy przewalały się fronty. Ginęli nie tylko żołnierze, ale też cywile. Ludzie umierali z głodu, na cholerę, grypę i mnóstwo innych chorób. Wiele domów poszło z dymem. W takich warunkach, w ciasnocie i zaduchu ocalałych zamojskich chałup, pojawił się kolejny wróg: tyfus. Ta choroba zakaźna często dopadała właśnie zagłodzonych, zabiedzonych i brudnych ludzi. Miała ona pochodzenie bakteryjne. Nosicielami tyfusu były szczury, ale na człowieka przenosiły go wszy. Potem spustoszenie siała też hiszpanka.

„W miesiącach zimowych (1918 r.) zaczęła gwałtownie szerzyć się epidemia tyfusu plamistego. Była to prawdziwa klęska. Czegoś podobnego nigdy przedtem ani potem nie widziałem” — pisał w swoim dzienniku Zygmunt Klukowski, lekarz, społecznik i kronikarz z Zamojszczyzny.

Tyfus objawiał się wysoką gorączką, wysypką oraz wybroczynami na całym ciele. Dochodziło także do zaburzeń świadomości oraz do zmian w układzie nerwowym, krwionośnym i w sercach chorych. Tuż po odzyskaniu przez nasz kraj niepodległości ta choroba stała się dla lekarzy ogromnym wyzwaniem. Zmarło na nią wiele osób.

Tak było także w Krasnobrodzie oraz okolicznych miejscowościach.

Gospodarz jeszcze trzymał się na nogach

„Wzywano mnie czasem do wsi, gdzie prawie w każdej chałupie byli chorzy. W niektórych domach byli chorzy absolutnie wszyscy — w różnych stadiach choroby” — wspominał doktor Klukowski. „W jednej chałupie zastałem chorą całą siedmioosobową rodzinę. Wszyscy leżeli na słomie, na ziemi, a po środku stał duży kubeł z wodą, którą jakiś sąsiad przyniósł im z litości. W innych znów chatach widziałem zmarłych, których pogrzebaniem nie było komu się zająć. Zdrowi jeszcze sąsiedzi bali się zachodzić do chałup, gdzie byli chorzy, ozdrowieńcy zaś po przebytej chorobie byli zbyt słabi, by pomagać innym”.

Jednak ludzie nie myśleli tylko o tyfusie. Pewne zdarzenie długo pozostało doktorowi w pamięci.„W jednym domu (…) było kilku chorych. Sam gospodarz jeszcze trzymał się na nogach, ale już widać było, że lada dzień i on się położy” — notował pan Zygmunt. „Chodziła koło chorych całkiem jeszcze zdrowa żona owego gospodarza, kobieta lat trzydziestu kilku. Otóż kiedy po zbadaniu chorych i przepisaniu im odpowiednich lekarstw miałem już wychodzić, baba odwołuje mnie na stronę i powiada dosłownie: „Niech pan doktór i mnie coś doradzi, tyle tu zmartwienia z temi chorymi, a ja mam taki hapetyk na męża, nie mogę wytrzymać” (…)”.

Doktor Klukowski nie napisał nic o poradzie, jakiej ewentualnie gospodyni udzielił… W końcu doktor także zapadł na tyfus. Tak wspominał w dziennikach początki swojej choroby: „Wracałem do domu bardzo późno, szczelnie otulony w swoje olbrzymie, niedźwiedzie futro i czułem jak mnie samego wszy gryzą. Pracując w takich warunkach, zdawałem sobie doskonale sprawę, że choroba mnie nie ominie”.

Nadal próbował pomagać i leczyć. Przez dwa dni jeździł jeszcze do chorych. W końcu jednak musiał położyć się do łóżka. „Przez wiele dni byłem nieprzytomny. Leczeniem mnie zajęli się dwaj najzacniejsi moi koledzy z Zamościa: dr Bolesław Bogucki i dr Stefan Madler, który niespełna dwa miesiące później sam padł ofiarą tej strasznej choroby”.

Klukowski nie był miłośnikiem roztoczańskiego miasteczka, do którego rzucił go los. „Jednostajne i szare było życie w Krasnobrodzie” — opowiadał w swoich dziennikach. „Mała zażydzona osada, otoczona lasami, odległa od kolei 12 kilometrów, a od Zamościa około 20, żyła swoim małostkowym, codziennym, materialnym życiem. Naokoło nie było ani kawałka szosy, drogi piaszczyste lub błotniste utrudniały komunikację (…). Towarzystwo miejscowe było nudne i nieciekawe”.

Nie było to rzeczywiście wówczas miejsce imponujące. Krasnobród liczył ok. 3500 mieszkańców. Funkcjonował tam jedyny w kraju kumysologiczny zakład przeciwgruźliczy (chorych leczono kumysem, czyli sfermentowanym kobylim mlekiem). Od 1894 r. funkcjonowała też huta szkła, gdzie produkowano m.in. butelki, cylindry do lamp oraz szkło okienne.

W miasteczku można było także oglądać stary dominikański klasztor, kościół z cudownym obrazem Matki Boskiej Krasnobrodzkiej oraz m.in. spaloną (w tym czasie) murowaną synagogę (stała przy ul. Handlowej; odnowiono ją na początku lat 20. ub. wieku). Mieszkańcy miasteczka żyli w ok. 300 domach, głównie drewnianych (część z nich miało podcienia podparte na „profilowanych” słupach), ze spadzistymi, krytymi gontem dachami. W niektórych z nich działały małe sklepiki i restauracje.

Całą miejscowość okalały malownicze, roztoczańskie wzgórza, które przechodnie często widzieli także w… wielkich kałużach stojących tygodniami w wielu miejscach. To wszystko na Klukowskim jakoś nie zrobiło pozytywnego wrażenia.

Smętna sytuacja

Kim był ów„stary doktor”? Zygmunt Klukowski to niezwykła, ważna dla historii Zamojszczyzny postać. Urodził się 23 stycznia 1885 r. w Odessie. Jego ojciec był właścicielem apteki. Gdy Zygmunt miał 11 lat, Klukowscy przenieśli się do Moskwy, gdzie stali się jednymi z najznamienitszych działaczy polonijnych (Julian, starszy brat Zygmunta, był m.in. współzałożycielem fundacji Polskiej Biblioteki w Moskwie).

W 1904 r. Klukowski zdał maturę i rozpoczął w stolicy Rosji studia medyczne. Już po roku przeniósł się jednak na wydział medyczny do Krakowa. Dyplom lekarski nostryfikował w Kazaniu, po czym znajdował zatrudnienie w niewielkich, prowincjonalnych szpitalach w okolicy Mińska. Potem był m.in. lekarzem w rosyjskim wojsku. Zdemobilizowano go w 1918 r. Wtedy przyjechał do Polski. Trafił do Warszawy, a stamtąd skierowano go do Krasnobrodu. W tym roztoczańskim miasteczku pracował przez ponad rok. Początki nie były łatwe.

„Przyjechałem z Rosji do Warszawy (7 października 1918 r.) goły jak turecki święty” — wspominał w swoich dziennikach Zygmunt Klukowski. „Parę walizek z resztkami rzeczy i trochę książek stanowiło cały mój majątek. Od razu musiałem szukać jakiegoś zarobku. Poszedłem to tu, to tam, udałem się do Ministerstwa Zdrowia, lecz wszędzie odprawiono mnie z kwitkiem”.

Przypadkowo Klukowski spotkał jednak Stefana Madlera, który w tym czasie pełnił funkcję lekarza powiatowego w Zamościu (miasto było wówczas pod okupacją austro-węgierską). To zdecydowało o dalszym losie pana Zygmunta oraz wielu jego przyszłych pacjentów z Zamojszczyzny

„Dowiedziawszy się o mojej smętnej sytuacji, zaproponował, żebym pojechał do Zamościa, a on postara się urządzić mnie gdzieś w powiecie” — wspominał Klukowski. „Tym sposobem wieczorem 3 listopada 1918 r. znalazłem się w Krasnobrodzie (…). Wynająłem jeden duży pokój u gospodarza Nawoja i na drugi dzień pierwsze kroki skierowałem do miejscowej apteki magistra Niedzielskiego” — pisał Zygmunt Klukowski. „Zastałem tu młodego chłopca, praktykanta, któremu powiedziałem, kim jestem i że chciałbym zobaczyć się z aptekarzem. Po chwili wyszła do mnie pani Niedzielska, z którą, usiadłszy na kanapce, zaczęliśmy wstępną rozmowę”.

Wtedy doszło do zaskakującej sytuacji. „Zaledwie zamieniliśmy kilka pierwszych zdań, wlatuje z wnętrza domu służąca z przeraźliwym wrzaskiem: Proszę pani, pan leży na ziemi nieżywy!” — czytamy dalej w zapiskach Klukowskiego. „Zerwała się z miejsca pani Niedzielska, ja za nią, wpadamy oboje do pokoju sypialnego i tam widzimy leżącego na podłodze w kałuży krwi Niedzielskiego z niewielką raną na skroni, a obok niego rewolwer”.

Magister Niedzielski popełnił samobójstwo na wieść o przybyciu doktora Klukowskiego. Co go do tego desperackiego czynu skłoniło?

Zamojski zryw

„Jak się okazało, mgr. Niedzielski, prowadząc aptekę w ciężkich warunkach wojennych, nie mógł jej należycie zaopatrywać i żył w ciągłej obawie, co on będzie robił, jeżeli któregoś dnia przyjedzie na stałe jakiś lekarz i zacznie zapisywać normalne recepty, a on, przy swoich wielkich brakach, nie będzie w stanie ich wykonać” — tłumaczył pan Zygmunt. „Ta myśl prześladowała go jak zmora i gdy praktykant zameldował, że przyjechał nowy lekarz, który ma zamiar się tu osiedlić — wystrzałem z rewolweru odebrał sobie życie”.

Klukowski był tym wydarzeniem wstrząśnięty. Czuł się mimowolnym sprawcą śmierci aptekarza. Nie bardzo wiedział, jak się ma w tej sytuacji zachować… „Pierwszą myślą było, by czym prędzej uciekać z Krasnobrodu, gdzie na wstępie spotyka mnie taka przygoda, niestanowiąca dobrej wróżby” — wspominał Klukowski. „Lecz w kieszeni miałem zaledwie kilka koron, za które mogłem dojechać najwyżej do Zamościa. Z konieczności zostałem więc w Krasnobrodzie”.

To był bardzo niespokojny czas. Jeszcze 7 października 1918 r. warszawska Rada Regencyjna ogłosiła manifest, którego „przewodnim motywem” było utworzenie niepodległego państwa polskiego. Wydawało się to coraz bardziej możliwe, bo wyczerpani wojną zaborcy byli słabi. Manifest trafił na podatny grunt także na Zamojszczyźnie. 13 października zorganizowano w tej sprawie w Zamościu kolejny wielki wiec, na który przybyło kilka tysięcy osób. Wśród nich było wielu mieszkańców powiatu zamojskiego. Przemawiał Maciej Rataj, późniejszy marszałek Sejmu RP. Domagano się od Austriaków m.in. zniesienia rekwizycji płodów rolnych (to się udało przeforsować). Trzy dni później zaborcy uwolnili także więźniów politycznych.

Polacy stawali się coraz bardziej pewni siebie. W Zamościu organizowano Straż Obywatelską. Funkcjonowały też podlegająca Magistratowi milicja oraz konspiracyjna Polska Organizacja Wojskowa (na jej czele stał Zygmunt Pomarański). Wydawano odezwy, które nawoływały do zjednoczenia „z ziem wszystkich zaborów” państwa polskiego.

1 listopada 1918 r. kapitan Franciszek Goliński oraz kilku żołnierzy narodowości polskiej (wszyscy byli spiskowcami POW) próbowali dokonać w zamojskim garnizonie wojskowym przewrotu. Nie było to jednak takie proste, bo większość (ok. 700 osób) stanowili tam żołnierze ukraińscy, którzy nawet planowali „odzyskać miasto”. W końcu jednak zmienili zdanie i… postanowili pójść do domów (a na pożegnanie pobili swoich oficerów). Inne formacje (w tym Bośniacy) także zdezerterowały.

Niektórych wojaków rozbrajano. Zmęczeni wojną wiarusi po oddaniu broni chętnie przypinali sobie biało-czerwone kokardy. 2 listopada odbyła się w zamojskiej katedrze przysięga oficerów „na wierność państwu polskiemu”. Potem tłum zebrał się na Rynku Wielkim. Były przemówienia, oklaski, wiwaty. Szybko mianowano też nowe, polskie władze. Funkcję starosty objął Adam Sajkiewicz. W ten sposób na Zamojszczyźnie dokonał się jeden z pierwszych w kraju niepodległościowych zrywów.
Warszawę odzyskano 7 listopada 1918 r. Dwa dni potem Rada Regencyjna przekazała Józefowi Piłsudskiemu władzę nad wojskiem. Ten moment uznano za datę odzyskania niepodległości przez nasz kraj. To był dopiero początek…

Wszystko jak z kamienia

„Na ulicach, we wszystkich częściach miasta nieustające strzały” — pisała we Lwowie 7 listopada 1918 r. Maria Kasprowiczowa. „Patrole ukraińskie chodzą po ulicach z karabinami w pogotowiu i strzelają, gdzie i jak im się podoba, nieraz do przechodniów. Rozbijają się i automobilami pancernymi. Sterczą z nich na wszystkie strony karabiny maszynowe (…). Ludzie przekradają się jak mogą. Widząc z daleka zbliżający się patrol, chowają się do bram. Czekają chwilę i biegną dalej”

Pojawiły się też kłopoty z zaopatrzeniem. Wtedy mieszkańcom Lwowa zajrzało do oczu widmo głodu. „Chleba nie ma zupełnie. Mięso na wagę złota” — wyliczała Maria Kasprowiczowa. „Przestraszona ludność okoliczna przestała dostarczać produktów. Jeszcze trochę i zapanuje głód. Jesteśmy całkiem odcięci od świata”.

Prasa była też zaniepokojona postawą części polskich Żydów. Chodziło głównie o tych, którzy popierali nowy, sowiecki ład. „Manifestacje Żydów — bolszewików i wrogie ich wrzaski przeciwko Polsce, przeciwko żołnierzom polskim wywołały w całym społeczeństwie polskim nastrój, jakiego z góry należałoby się spodziewać (…)” — czytamy w „Kurierze Warszawskim” z dnia 10 listopada 1918 r. „Tłum nalewkowski już w sobotę wieczorem urządził wiec uliczny (w Warszawie), rozbrzmiewający wrzaskami: Precz z Polską, niech żyje bolszewizm! A wiece te i pochody powtórzyły się wczoraj, przy czym wydawano okrzyki tak prowokacyjne, jak Precz z Piłsudskim!”.

Te wydarzenia obserwowała także Maria Dąbrowska, znana pisarka (autorka m.in. powieści „Noce i dnie”). „Dziś na ulicach szalone wzburzenie. Podobno tłum Niemców jakichś zakłuł. Z Żydkami też była awantura” — pisała 10 listopada 1918 r. A następnego dnia w swoich dziennikach notowała: „W nocy była strzelanina. Rano od wczesnej godziny rozbrajanie oficerów niemieckich na wszystkich rogach ulic (…). Wszędzie samochody z naszymi żołnierzami. Piłsudski rozczarował mnie. Witany przez tłum, powiedział z balkonu, że jest chory na gardło. Cóż to w takiej chwili może kogo obchodzić”.

A kilka dni później pisarka zauważyła: „Polska jest dziś w tak szczęśliwym położeniu, jak żaden kraj w Europie, a jednak wszystko idzie jak z kamienia” (pod datą 17 listopada 1918 r.).

Kraj udało się jednak zjednoczyć (a Lwów przed Ukraińcami obronić). Znowu potrzebna była jednak „praca u podstaw”. To było zadanie m.in. dla takich ludzi, jak doktor Klukowski.

W jego dzienniku nie znaleźliśmy jednak żadnej wzmianki o odzyskaniu przez Polskę niepodległości (chociaż na pewno się tym emocjonował). Wiele pisał za to o codziennej pracy. Bo takie wyznaczył sobie zadanie.

Bańki cięte na wszystko

„Jakoś praktyka szczęśliwe od razu ruszyła z miejsca. Lekarzy w powiecie było mało (…)” — pisał Klukowski w swoich dziennikach z 1918 r. „Chłopi pieniędzy mieli dużo i chętnie udawali się do lekarzy. Toteż wkrótce zajęty byłem od rana do wieczora, miewając dziennie po kilkunastu chorych w domu i czasem po pięć, sześć wyjazdów (…). Z początku czułem się bardzo obco i nieswojo. Mieszkaniowe warunki miałem niezbyt pociągające, bo w jednym pokoju musiałem jeść, spać i przyjmować chorych”.

Nie brakowało jednak ludzi, którzy nie byli zadowoleni z przybycia nowego doktora. Jak wylicza pan Zygmunt, byli to miejscowy felczer oraz pewien cyrulik żydowskiego pochodzenia. Obaj starali się przeszkadzać Klukowskiemu, jak tylko mogli. „Używali przy tym ciekawego argumentu; mianowicie, widząc u mnie na stole i na półce sporo książek, dowodzili chłopom, że nic się nie znam na medycynie, że dopiero teraz się uczę i dlatego mam tyle książek” — wspominał pan Zygmunt. „I jednego, i drugiego ignorowałem zupełnie. Po paru tygodniach felczer wyjechał, pozostał tylko cyrulik Lejbuś”.

Klukowski wszedł z tym człowiekiem w „spór zawodowy”. Bo jak zauważył, Lejbuś specjalizował się właściwie tylko w stawianiu baniek ciętych, czasami ze szkodą dla pacjentów. Te metody pan Zygmunt postanowił wykorzenić. Gdy ostrzeżenia kierowane do Lejbusia nie przyniosły skutku, Klukowski zgłosił tę sprawę do lekarza powiatowego, ten natomiast przekazał ją do krasnobrodzkiego Sądu Pokoju.

Przebieg rozprawy w nowej już Polsce był dość nietypowy. „Stanęliśmy któregoś dnia przed Wysokim Sądem — Lejbuś jako oskarżony, ja w charakterze oskarżyciela” — pisał Klukowski. „Trzeba trafu, że sędzia był tego dnia nieobecny i sprawy sądzili dwaj ławnicy, starsi już obywatele gminy. Długo przemawiałem, dowodząc szkodliwości puszczania krwi bez potrzeby, ławnicy słuchali uważnie, lecz równocześnie patrzyli na mnie z politowaniem, że niby jestem uczonym lekarzem, a takie głupstwa gadam. Przecież im obydwu co roku na wiosnę Lejbuś musi krew puścić i dlatego tak dobrze się trzymają (…)”.

Jaki był finał rozprawy? „Oczywiście Lejbuś został uniewinniony, a ja, jak mówią Rosjanie, w durakach ostałsia” — skwitował pan Zygmunt. „Wypadek ten ogromne zniechęcił mnie do zwalczania partactwa lekarskiego”.

Rozpalona fajerka

Zygmuntowi Klukowskiemu pacjentów stale jednak przybywało. Raz w tygodniu jeździł także do Józefowa, gdzie chorych przyjmował w pokoju przy miejscowej aptece. Pojawiło się także inne nieszczęście z którym trzeba było się zmagać. O co chodzi? Odnotowano, że po raz pierwszy epidemia groźnej grypy - hiszpanki pojawiła się w lipcu 1918 r. we Lwowie. We wrześniu tego roku cierpieli już na nią mieszkańcy Krakowa, a miesiąc później — Warszawy (epidemia rozprzestrzeniała się głównie wzdłuż tras kolejowych). To była pierwsza fala choroby. Druga, także potężna, nadciągnęła w 1919 r.

Wieści o rozprzestrzenianiu się hiszpanki — dzięki wojskowej cenzurze — publicznie „nie rozprzestrzeniano”. Nie informowały o tym gazety. Jednak o zgonach można było przeczytać np. w nekrologach. Tych nie brakowało. Szpitale były przepełnione, a bezradni lekarze gorączkowo debatowali o zagrożeniu. Wiedziano jedynie, że umierają głównie młodzi (ale raczej nie dzieci): w wieku do 40 lat (jak się potem okazało reakcja ich układu odpornościowego np. bardzo wysoka temperatura, była tak silna, że to… przyśpieszało śmierć zakażonego). Tylko przez lecznicę szpitala wojskowego na warszawskim Mokotowie przewinęło się 900 takich pacjentów. Aż 64 z nich zmarło. Najostrzejsze objawy tej choroby przypominały posocznicę (sepsę): była to m.in. sinica, „ostra niedomoga serca”, a czasami stany zapalne mózgu oraz poważne uszkodzenia nerek, płuc i wątroby.

Nikt nie wiedział z czym dokładnie chorzy muszą się zmagać. Za to plotki były przerażające. Opowiadano np., że ludzie zakażeni hiszpanką „rano są jeszcze zdrowi, a wieczorem umierają” (powstało też powiedzonko: „Trup jak Hiszpan”). Z hiszpanką próbowano walczyć różnymi sposobami. Lekarze zalecali płukanie ust i nosa środkami odkażającymi. Podawano też chininę, strychninę i m.in. środki nasercowe. Takie metody nie mogły pomóc.

„Nie wiem, czy się zaziębiłam w toku tej jazdy, dosyć, że po powrocie zachorowałam dosyć ciężko, zrazu sądzono, że mam paratyfus i mówiono już o ulokowaniu mnie w szpitalu infekcyjnym (…), pokazało się jednak, że to była tzw. hiszpanka, tj. bardzo silny bronchit z wielkim osłabieniem (…)” — pisała w maju 1919 r. Matylda z Windisch-Greatzów Sapieżyna, właścicielka majątku w Siedliskach (gm. Lubycza Król.). „Przez 1—2 nocy siedziała przy mnie poczciwa panna Epstein i postawiła pijawki, po czym powoli przyszłam do siebie”.

Tak natomiast w swoich dziennikach pisała o hiszpance Maria Niklewiczowa, pisarka, poetka ostatnia dziedziczka Skierbieszowa. „Od chwili gdy po raz pierwszy poczułam zawrót głowy minęło nie więcej niż półtorej lub dwie godziny, ale choroba rozwijała się tak szybko, że gdy szłam w kierunku domu nie byłam pewna, czy zdołam do niego dojść” – notowała Maria Niklewiczowa. „Do dzisiejszego dnia pamiętam chodnik z poobtłukiwanych, cementowych płytek, między którymi wesoło zieleniły się w słońcu kępki trawy. Chodnik ten wydawał się ruchomy jak pokład okręty w czasie burzy. To znajdował się pode mną, to z boku, to nieomal nad moją głową i trzeba było nie lada wysiłku, żeby się nie przewrócić. A gdybym się przewróciła, nie wiem, czy zdołałabym wstać (...). Nareszcie dowlokłam się do domu i rzuciłam się na łóżko (…). Epidemia tej grypy zaczynała się dopiero. Ale już w parę tygodni później przybrała takie rozmiary, że stała się prawdziwą klęską”.

Z relacji jej męża wiadomo, że ciężko przechodziła chorobę. Wyglądała podobno wówczas jak „rozpalona fajerka, na której kropla wody z sykiem zamieniłaby się w parę”. Maria Niklewiczowa długo miała bardzo wysoką gorączkę. Jednak po pewnym czasie jej stan zaczął się poprawiać. Wreszcie grypa została „przechorowana”.

Hiszpanka była jednak niezwykle krwiożercza. Szacuje się, że na całym świecie na tę chorobę zmarło od 21 do 25 milionów osób. Był to pierwszy wypadek tak wielkiej epidemii od czasów dżumy, która zdziesiątkowała ludność XIV-wiecznej Europy. Początki polskiej drogi do niepodległości były zatem bardzo trudne także pod tym względem.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Gala Osobowość Roku 2023 Polska Press Grupy - relacja

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia