Miasto grzechu i nędzy. Mroczne strony przedwojennej Warszawy

Mariusz Grabowski
Pijani mężczyźni na jednej z ulic Powiśla, lata 30.
Pijani mężczyźni na jednej z ulic Powiśla, lata 30. Narodowe Archiwum Cyfrowe
Warszawa doby II RP nie przypominała Paryża, a raczej tonący w błocie Radom. Rozświetlona neonami Marszałkowska nie skrywała obszarów nędzy, prostytucji i wszechobecnej bandyterki.

Bezkrytycznym apologetom dwudziestolecia warto na początek przypomnieć fakty wyjęte z ówczesnych roczników statystycznych. Tyczą całej przedwojennej Polski, ale Warszawa niewiele tylko odbiegała od standardów: w 1931 r. spośród 32,1 mln ówczesnych mieszkańców ponad 10 mln za język ojczysty uznało inny język niż polski. Statystycznie jedną izbę zajmowały trzy osoby. Przeciętną długość życia szacowano na 48,2 roku dla mężczyzny i 51,4 dla kobiety. Brakowało kanalizacji, elektryczności, wciąż powszechny był analfabetyzm. Opieka lekarska była luksusem.

Dane te przypomniał przed laty prof. Andrzej Garlicki, wzbudzając wśród historyków konsternację. Przyjrzyjmy się zatem mrocznej twarzy przedwojennej stolicy.

Armia prostytutek i podrzutków

Według Prostytucji Józefa Macki, wydanej jeszcze przed wojną nakładem Komitetu do Walki z Handlem Dziećmi i Kobietami, a przypomnianej przez Pawła Rzewuskiego, w 1926 r. w Warszawie w oficjalnej ewidencji znajdywało się 3479 cór Koryntu, chociaż zapewne była to liczba zaniżona. Obejmowała ona jedynie prostytutki zarejestrowane, pomijając znacznie liczniejszą szarą strefę. Wątpliwe źródło, jakim jest Tajny Detektyw, powoływało się na raporty policyjne mówiące o 5 tys. Wydaje się, że jest to liczba prawdopodobna, szczególnie jeżeli zestawimy ją z liczbą prostytutek w innych miastach europejskich.

W innym tekście pochodzącym z tej samej gazety z początku lat 30. wskazywano, że prostytutek mogło być nawet 25 tys. Do danych z najpopularniejszej polskiej gazety kryminalnej nie można podchodzić bezkrytycznie, szczególnie że informację o zaniżeniu oficjalnych danych można znaleźć w analizach policji z tego okresu.

Budowa drogi Warszawa - Zegrze - nawierzchnia z tzw. trylinki, około 1935 r.
Budowa drogi Warszawa - Zegrze - nawierzchnia z tzw. trylinki, około 1935 r. Narodowe Archiwum Cyfrowe

Zgodnie z badaniami przeprowadzonymi przez Wacława Zaleskiego w 1927 r., w stolicy II RP mieściło się blisko czterysta różnego rodzaju domów schadzek. Zgodnie z rocznikiem statystycznym z tamtego roku w Warszawie mieszkały 1 028 982 osoby. Z zestawienia tych dwóch liczb wynika, że na jeden przybytek rozkoszy przypadało około 2,5 tys. mieszkańców. W 1933 r. policja chwaliła się, że z 388 przybytków tego typu 254 zlikwidowano dzięki przeprowadzeniu szeroko zakrojonej obserwacji. Nie wiadomo jednak, ile pojawiło się nowych lokali w miejsce tych, które zniknęły. Bez większej przesady można powiedzieć, że centrum Warszawy było zagłębiem lupanarów. Spotkanie prostytutki w regionie ulicy Marszałkowskiej, Chmielnej, Brackiej albo Widok nie było niczym niezwykłym, a usłużni kelnerzy, szoferzy i barmani chętnie wskazywali drogę potrzebującym.

Z prostytucją wiązał się problem ówczesnych „bezprizornych”, czyli bezdomnych dzieci. Jak twierdzi dr Urszula Glensk, „ich łazikowanie raczej nie wynikało z chęci poszukiwania przygody. Te włóczące się dzieci zwykle były po prostu bezdomne. W Warszawie było 6,5 tys. dzieci, których rodzice nie mieli gdzie mieszkać. Nazywano je w ówczesnej psychologii moral insanity, co oznaczało, że są »moralnie niezdrowe«. Były raczej społecznie zaniedbane. To zresztą sztuka: przerzucić odpowiedzialność za los dzieci na nie same. Jednak reporterzy w przeciwieństwie do części pedagogów zachowali umiar i z wielką empatią pisali o włóczących się i żebrzących nieletnich. Dziś wydaje się to nieprawdopodobne, ale toczyła się batalia społeczników, żeby 13-letnie dzieciaki nie trafiały do więzień. Bo trafiały, co ze zgrozą opisywała Wanda Grabińska, pierwsza w Polsce kobieta, która otrzymała nominację sędziowską. Oprócz tego, że pracowała w sądzie dla nieletnich, lubiła i umiała pisać artykuły o swoich »podsądnych«”.

Oblicza się, że w Warszawie lat 30. co roku porzucano ponad pół tysiąca dzieci. Zostawiano je w różnych miejscach - na klatkach schodowych, na ławkach lub pod Domem ks. Baudouina, gdzie panowała przerażająca śmiertelność. Bywały lata, że sięgała 70 proc. Nie było wówczas antybiotyków, więc infekcje pojawiające się w przepełnionym przytułku były trudne do opanowania.

„Jam biedny kalieka...”

Swoistego klimatu dostarczali ulicy warszawskiej żebracy, pozostałość okresu sprzed pierwszej wojny światowej - przypomina Andrzej Arkadiusz Pielka w tekście przekornie zatytułowanym „Czar przedwojennej Warszawy”: „Trudno było znaleźć w stolicy kościół, plac czy nawet ulicę, na której nie spotkałoby się przynajmniej jednego żebraka. A byli wśród nich i tacy, którzy wędrowali z podwórza na podwórze, od drzwi do drzwi, molestując o datek. Dziady i babki proszalne sadowili się przeważnie pod kościołami i przy cmentarzach, posterunki uliczne natomiast zajmowali grajkowie, ślepcy i kaleki”.

Dla wzbudzenia litości zawód żebraka wymagał odpowiedniej charakteryzacji i akcesoriów. Uliczni ślepcy zasłaniali oczy ciemnymi okularami, wspierając się na białej lasce. Widywało się chromych i kalekich z kulami oraz na wózkach, a także oszustów w sutannach zbierających ofiary na Kościół. Zdarzało się, że po śmierci niejednego żebraka znajdowano w jego barłogu wielotysięczny skarb. Sposoby zwracania na siebie uwagi przechodniów były rozmaite:

Jam biedny kalieka, który nie mogąc zapracować na kawałek chlieba, litościwe państwo opraszam...

albo

Wielmożnej panience życzę, aby urosła tak okrąglutka, jak ta czterdziestka, którą wielmożna pani da biedakowi.

Jak twierdzi Monika Piątkowska, autorka Życia przestępczego w przedwojennej Polsce, wielkim ówczesnym problemem społecznym był handel kobietami:

To najciemniejsza strona zjawiska - handlarze ludźmi. W Warszawie na ul. Chłodnej działała na przykład fabryka trykotaży, która w rzeczywistości była pułapką sutenerów. Młode i ładne dziewczyny, które po anonsach prasowych zgłaszały się tam do pracy, już nie wracały do domów. Czasem właściciele podsyłali schwytane dziewczyny do przyjaciółki z branży, która z kolei prowadziła... pracownię kapeluszy. Pracownia była regularnym domem publicznym, a właścicielka rekinem w branży sutenerskiej. Jej ofiary najpierw trafiały do melin półświatka, gdzie je bito i gwałcono, a potem wysyłano na ulicę lub w ładowniach statków przemycano do zagranicznych zamtuzów czyli domów publicznych. Zawodowi handlarze zdobywali też dziewczyny, mamiąc je ślubem, karierą aktorską, pracą, zagranicznym wyjazdem. Kończyło się to często na targu niewolników w Argentynie, gdzie właściciele domów publicznych wyszukiwali nowy towar.

Złowrogą sławą cieszyli się gangsterzy z Zwi Migdal, przestępczego syndykatu założonego w Buenos Aires jeszcze w latach 90. XIX w. przez stręczycieli, alfonsów i właścicieli domów publicznych specjalizujących się w przemycaniu kobiet ze wschodniej Europy. Członkami organizacji byli w większości Żydzi.

Stołeczne obszary nędzy

W opasłej Historii Warszawy Marka Mariana Drozdowskiego i Andrzeja Zahorskiego czytamy: „Mimo ambitnych programów i realizacji Warszawa nie przestawała być miastem rażących kontrastów urbanistycznych. Niewątpliwie wypiękniały fragmenty Śródmieścia, Ochota, Mokotów, Wierzbno, północne Powiśle, Grochów, Żoliborz, Saska Kępa, ale większość dzielnic posiadających charakter wybitnie proletariacki, jak i proletariackie osiedla podmiejskie, nadal przypominały o zaniedbaniach komunalnych”. Pisząc o nędzy tzw. Dzielnicy Północnej, czyli getta, autorzy powoływali się na publicystykę Aleksandra Janowskiego: „Główne centra ludności drobnomieszczańskiej Warszawy przedwojennej znajdowały się na Starym Mieście, Lesznie, Muranowie, Powązkach, Mirowie i Grzybowie. Oto ulice Dzielna, Pawia, Gęsia, Franciszkańska, Miła, Muranowska, Świętojerska, Nalewki, Plac Muranowski. Jakiż tu ruch, jakiż potężny pęd życia, a jakie kontrasty zażywnych, rumianych pryncypałów, zielonobladych chudych subiektów. Każda kamieniczka oblepiona szyldami, każde podwórko otaczają czteropiętrowe oficyny”. I dalej:

Wielu Żydów przedstawicieli tej warstwy społecznej żyło w warunkach gospodarczych i prawnych znacznie gorszych od tych, w jakich znajdowali się robotnicy chrześcijańscy.

Stan higieny warszawskiej nie przedstawiał się imponująco. Varsavianista dr Błażej Brzostek dowodzi, że aby się o tym przekonać, nie trzeba było koniecznie jechać do getta albo na Pragę. „Na Krakowskim Przedmieściu, Mazowieckiej, w Alejach Ujazdowskich, w południowym Śródmieściu nie było to wyczuwalne. Natomiast ściany, chodniki, zapachy, cała aura najgęściej zabudowanych dzielnic - im dalej na północ od Alej Jerozolimskich, tym bardziej kojarzyła się z brudem. Stanowił on cechę endemiczną tych dzielnic, w których dominowały mieszkania jednoizbowe, bez bezpośredniego dostępu do wody i z drewnianymi ubikacjami w podwórzach. Dodajmy do tego występujące w wielu miejscach odkryte rynsztoki i nawierzchnie z grubych kamieni, między którymi zalegał stale gnój koński. Zgoda, znajdowały się w nim ziarna dla ptaków, których w przedwojennej Warszawie było mnóstwo, i tamto miasto dorożek i gołębi miało wielki urok! Ale wówczas marzono jednak o asfalcie i o samochodzie. Z kolei w tynkowane fasady wżerały się pył węglowy i dymy z pieców. To nie były kamienne frontony paryskie, które zresztą też szarzały, lecz sypiące się tynki i sztukaterie kamienic z końca XIX w. budowanych tanio i pośpiesznie”.

Pijani mężczyźni na jednej z ulic Powiśla, lata 30.
Pijani mężczyźni na jednej z ulic Powiśla, lata 30. Narodowe Archiwum Cyfrowe

Wyjątkowo wstydliwą stroną miasta były enklawy biedy w postaci tzw. noclegowni. W myśl postanowień rozporządzenia o opiece społecznej z 1923 r. gminy znajdujące się na terenie II RP zobowiązane były do niesienia pomocy bezdomnym poprzez udzielenie im schronienia w noclegowniach, domach dla bezdomnych lub innych miejscach. W sumie do października 1933 r., kiedy to magistrat warszawski ostatecznie zrezygnował z tego rodzaju pomocy, funkcjonowało dwanaście schronisk dla bezdomnych: tzw. Kolonia na Żoliborzu, Schronisko na ul. Powązkowskiej, Osiedle domów na ul. Podskarbińskiej, Dom na Moczydle, Schronisko przy ul. Okopowej 59, przy ul. Okopowej 5, przy ul. Lubelskiej 30/32, tzw. Polus, Baraki przy ul. Stalowej 67, Dom przy ul. Zawiszy, przy ul. Leszno 96 i 105 oraz Kolonia na Annopolu.

Przy Annopolu na chwilę przystańmy. Budowę baraków rozpoczęto tu w połowie 1927 r. na mocy decyzji magistratu. Ówczesna prasa donosiła, że na terenie kolonii powstanie komisariat policji oraz ambulatorium. W barakach wydzielano jednakowe izby, w których znajdowały się piec kuchenny, betonowy dół na węgiel i ziemniaki, sień oraz schowek. Pod koniec października zasiedlono 20 baraków, pozostałe z zaplanowanych na 1927 r. 35 budynków miały być gotowe do końca listopada. W sumie do 1933 r. osiedlono 810 rodzin, razem 3329 osób. Na terenie kolonii znajdował się wodociąg, kilka latarni gazowych, powstał tu także drewniany kościółek pw. św. Marii Magdaleny. W jednym z 16 murowanych baraków znajdowało się 20 mieszkań jednoizbowych o powierzchni 17,25 mkw. i o sionce o powierzchni 1,02 mkw. każde. Miejsce to oprócz tego, że było ostoją biedy, było też siedliskiem przestępczości. W 1938 r. przez 113 baraków przewinęło się około 11-12 tys. ludzi.

Socjaliści i gangsterzy

Oprócz pospolitego bandytyzmu Warszawa doczekała się też zorganizowanego gangsterstwa. Prym w tej dziedzinie wodził Tata Tasiemka, czyli Łukasz Siemiątkowski, ongiś bojownik PPS, a od lat 20. na wpół oficjalny gangster terroryzujący stolicę. Razem ze swoją prawą ręką, Pantaleonem Karpińskim, założył w 1928 r. 14-osobowy gang sprawujący kontrolę nad największym warszawskim targowiskiem, czyli Kercelakiem. Co ciekawie, Tata Tasiemka nadal pozostawał w strukturach partyjnych, które zasilał częścią swoich „dochodów”.

W 1928 r. wszczęto przeciwko niemu śledztwo z oskarżenia Bezpartyjnego Związku Tragarzy sekcji żydowskiej. Akt oskarżenia wyliczał 44 wymuszenia i inne przestępstwa dokonane przez gang Tasiemki na kupcach. Wraz ze swoimi podwładnymi został aresztowany w lutym 1932 r., ale w kilka dni później zwolniono go. Proces jednak odbył się i 9 lipca 1932 r. Siemiątkowski został skazany na trzy lata więzienia. Po wniesieniu apelacji karę zmniejszono mu do dwóch lat więzienia z pozbawieniem praw publicznych i honorowych na okres dwóch lat. Wyroku w całości jednak nie odbył, ponieważ 1 sierpnia 1935 r. został ułaskawiony przez prezydenta RP Ignacego Mościckiego.

Konkurencją dla tasiemki był Józef Łokietek, także dawny PPS-owiec, ale też chemik, farmaceuta, działacz związkowy i polityczny, komendant Milicji PPS. W maju 1930 r. został aresztowany pod zarzutem usiłowania zabójstwa, ale uwolniono go z braku dowodów winy. W 1932 r. był sądzony za pobicie tragarzy. Ostatecznie 2 grudnia 1932 r. skazano go na rok aresztu. Jednak dzięki amnestii Łokietek spędził w więzieniu tylko pół roku. W więzieniu zaznajomił się i zaprzyjaźnił z ludźmi ze świata przestępczego, m.in. z Tasiemką.

W środowisku nazwano go „Rabinem” (po żydowsku „Rebe”). Na czele nowo sformowanej bojówki, posługując się terrorem i szantażem, wymuszał łapówki od handlarzy i rzeźników stołecznych bazarów. Zyskał niezbyt pochlebną sławę, zwłaszcza po opublikowaniu powieści Andrzeja Młota „Bezkarni bandyci stolicy. Powieść o Warszawie grozy i zbrodni”, drukowanej w 1932 r. w 97 odcinkach na łamach dziennika „Głos Stolicy”. Opowieści o wymuszeniach i haraczach, o burdach i hucznych pijatykach Łokietka, np. w knajpie u Grubego Joska na ul. Gnojnej, przeszły z czasem do legend warszawskiego półświatka.

Tasiemka i Łokietek to jednak wyjątki. W przedwojennej Warszawie dominowała przestępczość szara i siermiężna: rabunki uliczne, kradzieże, wymuszenia, czasami przemyt. Dodajmy na zakończenie, że w 1933 r. mieszkańcy stolicy skarżyli się na przykład, że lampy na wielu ulicach nie świecą. Wkrótce się okazało, że - jak doniosła prasa - „w Warszawie zorganizowała się banda złodziei, którzy wykradali żarówki” i „pozbawiali w ten sposób oświetlenia w nocy całe dzielnice”. W końcu policja złapała rzezimieszków, „gdy wdrapywali się na słupy”, i triumfalnie odzyskała kilkadziesiąt wykręconych żarówek.

Przedwojenni bezrobotni

27 stycznia 1919 r. tymczasowy naczelnik państwa Józef Piłsudski podpisał dekret powołujący państwowe urzędy pośrednictwa pracy (PUPP). Były to pierwsze polskie urzędy pracy.

Bezrobocie, a co za tym idzie bieda, było nierozwiązywalnym problemem II RP. Utrzymując się do 1929 r. na poziomie rzadko przekraczającym 200 tys. osób, bezrobocie podniosło się rok później do 300 tys., by osiągnąć punkt kulminacyjny w 1938 r. - 456 tys. Aby zrozumieć skalę zjawiska, zauważmy, że liczba ludności w wieku produkcyjnym wynosiła w 1931 r. ponad 19 mln, a w 1939 r. - prawie 22 mln.

Stan rzeczywisty przybliżają dane II Powszechnego Spisu Ludności z 1931 r. (pierwszy z 1921 r. w związku z postępującą w latach następnych falą repatriacji i migracji wewnętrznych uznaje się za mało reprezentatywny). W tym świetle w 1931 r. liczba bezrobotnych prawie dwukrotnie przewyższyła dane znane rejestrom urzędów pracy, sięgając grubo ponad 600 tys., podczas gdy rejestry PUPP informują nas o zaledwie 312 tys. Mało tego - zgodnie z badaniami przeprowadzonymi przez L. Landaua w 1935 r. - rejestrujący się w urzędach pośrednictwa pracy to zaledwie ćwierć ogółu bezrobotnych (…).

W 1936 r. pojawiła się pierwsza duża fala 15-latków. Kulminacji wyżu demograficznego spodziewano się w roku 1946. Skalę problemu bezrobotnej młodzieży przybliża proste porównanie: z rolnictwa co roku odchodziło ze względu na starość, choroby itd. około 175 tys. osób, fala wyżowa zaś dostarczała w tym sektorze około 405 tys. młodych oczekujących na zatrudnienie. Nie inaczej sytuacja wyglądała poza rolnictwem; na mniej więcej 70 tys. wakatów czekało dwa razy więcej niepamiętających wojny kandydatów.

Na podst.: Marek Kozłowski Bezrobocie minionych epok

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Pozostałe

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia