Czasami dochodziło nawet do spektakularnych uzdrowień. Sam autor pamiętników uznawał to jednak za szczęśliwe zrządzenie losu. Tak było np. w przypadku dość kontrowersyjnego leczenia Anny Zwierzyńskiej, która została opisana jako „słaba kochanka” niejakiego Antoniego Krajewskiego.
„Andzia ma widocznie gorączkę trawiącą. Bywały lekarze, były konsylia (…)” — notował dr Łukaszewicz. „Antoś Krajewski obliguje mnie, aby tę nieszczęśliwą panienkę odwiedzać, nie leczyć, ale odwiedzinami pocieszać (…). Poznawałem poty nieustanne u chorej i odpluwanie cuchnące. Co mogę, radzę, każę pić ziółka cardui benedicti — ot tak, byle coś. Aż tu chorej lepiej i lepiej, wreszcie podnosi się. Radzę chorą przenieść do rzeźnika, gdzie biją wieprze, aby po wydobyciu potrzewiów z brzucha wciągała parę (…). Skutek był nadspodziewany: chora kompletnie wyzdrowiała po całorocznej chorobie. Stał się rozgłos, wzywano mnie do suchotników”.
To intrygująca, niezwykła lektura. „Wspomnienia starego lekarza o czasach powstania listopadowego (1825—1835)” zostały skreślone przez Kazimierza Łukaszewicza w drugiej połowie XIX w. Wydał je w 1937 r. Zygmunt Klukowski, lekarz, regionalista i społecznik ze Szczebrzeszyna. To nietypowe źródło wiedzy m.in. o czasach powstania listopadowego. Sam Klukowski pisał o nim z pewnym zakłopotaniem…
Cytuję bez związku, notując, co mi się przypomina
„Mając już siedemdziesiąt kilka lat, zaczął dr Łukaszewicz spisywać swoje wspomnienia (…). Pamiętniki jego mają wszystkie cechy wspomnień, pisanych przez ludzi w podeszłym wieku. Panuje w tych wspomnieniach niesłychany chaos: myśli i reminiscencje plączą się i wikłają, w opisach bardzo często brak wszelkiego związku pomiędzy omawianymi zdarzeniami, a i chronologia pozostawia wiele do życzenia — zauważył dr Klukowski. „Zresztą autor sam na wstępie usprawiedliwia się, pisząc: „Cytuję bez związku, notując, co mi się przypomina”.
Wspomnienia zostały udostępnione Klukowskiemu przez córkę Kazimierza Łukaszewicza, która była już wtedy staruszką (w tekście nie pojawia się jej nazwisko). W latach 30. ub. wieku mieszkała w Szczebrzeszynie. Przepisała starannie pamiętniki ojca i pozwoliła Klukowskiemu na ogłoszenie ich drukiem.
„Większej wartości pamiętniki te nie przedstawiają, (…) pisała je nie jakaś wybitniejsza jednostka, ale człowiek bardzo przeciętny (…), w opisywaniu tła obyczajowego lub najważniejszych nawet wydarzeń 31 r. (1831 r.) zadziwia nas dr Łukaszewicz płytkością swego sądu, a czasem nawet wprost rozbrajającą naiwnością (…)” — skonstatował dr Klukowski. „Ale również przynosi nam ten pamiętnik szczegóły nieznane, dotyczące służby zdrowia w wojsku polskim”.
Czy nie jest to zbyt surowa ocena? Rękopis, który trafił do dra Klukowskiego zawierał 136 stron zapisków, w zwykłych zeszytach szkolnych. Ich autor był jednak interesującym człowiekiem, dzielnym powstańcem, a potem ofiarnym lekarzem.
Urodził się 4 marca 1805 r. w Karczewie, niedaleko Warszawy. W 1812 r. wraz z pochodzącą ze sfery mieszczańskiej rodziną przeniósł się do Łaskarzewa, a w 1825 r. został przyjęty na wydział lekarski Uniwersytetu Warszawskiego. Pięć lat później uzyskał stopień doktora medycyny i chirurgii (zrobił potem karierę: w latach 1833—1879 był lekarzem okręgowym Ordynacji Zamojskiej). Także dlatego w swoich wspomnieniach często nawiązywał do przeróżnych zagadnień medycznych, ale także społecznych. Czynił to w zaskakujący sposób, ale szczerze i w stylu środowiska, w którym się obracał.
Dobrze żył, jadł, pił i hecował
„Prostytucja utrzymuje otwarte zakłady Jabłonowskiej, Szadkowskiej, Mülerowej, znane są ulice Rycerska, Furmańska, przy czym są różne ceny. Nie zepsutego koledzy doprowadzając, znajdą do gustu: tłuste, chude, uczone i nie uczone, ale zawsze niby piękne” — pisał dr Łukaszewicz. „Starzy, młodzi i bardzo młodzi, wszystko tu się mieści. Oprócz tego są po mieście cukiernie, a w ich ukrytych alkierzykach odbywały się rajskie zabawy”.
Czasami dochodziło do bardzo przykrych sytuacji. „Opowiadano mi, że obywatel z Płockiego miał na pensji córkę. Gdy przybył raz do Warszawy za interesami i z miłości do dziecka, do hotelu kazał faktorowi (według „Słownika ilustrowanego języka polskiego” M. Arcta z 1929 r. chodzi o pełnomocnika: pośrednika „niższego rzędu”, rajfura lub po prostu stręczyciela) sprowadzić coś dobrego za grube pieniądze” — czytamy w zapiskach Łukaszewicza. „Stało się tak, że ten sprowadził jego własną córkę. Parę razy na klinice akuszeryjnej przywozili w nocy panny do odbywania porodu. Wtenczas twarz (ich) zakrywano bardzo szczelnie”.
Autor pamiętników opisał miejsca, gdzie uprawiano nierząd (stosunek płciowy nazywał „hecowaniem”; w pewnym miejscu notował np. „przyjdzie tu osóbka, jeżeli ci się podoba, to się z nią zhecuj”; natomiast o znajomym młodzieńcu pisał: „dobrze żył, jadł, pił i hecował”), „praktyki”, jakie tam się odbywały oraz „przypadki” szarmanckich uwodzicieli kobiet zamężnych (chwalił się takimi podbojami np. Jan Guttejt, aptekarz). W tym zestawieniu — czy może dla kontrastu — nawiązał także do swojej miłości. Wybranką jego serca była wówczas dziewczyna o imieniu Anielka — jego cioteczna siostra.
Krzyki, hałasy, strzelanie
„Kochała mnie, ale uważała za niepodobieństwo, aby mogło być pozwolenie od papieża (na ślub). Ale jak na szczęście nadarza mi się ks. sekretarz z konsystorza Nowakowski, chory na dolne interesy. Przy tej sposobności opowiadam mu zamiar połączenia się z siostrą, na co odpowiada, że za trzy miesiące będzie pomyślna odpowiedź, ale na portoria (porto, portorja — opłata pocztowa) trzeba 30 skudów złożyć (chodzi o złote lub srebrne monety włoskie). Uszczęśliwiony złożyłem te pieniądze (…)” — pisał dr Łukaszewicz. „Donoszę o tym Anielci (…). Wujostwo już wiedzieli o wszystkim, nie sprzeciwiali się”.
Po uzyskaniu dyplomu lekarskiego dr Łukaszewicz wstąpił do wojska. To było spełnienie jego marzeń oraz awans społeczny. „Po uzyskaniu patentu i konsensu w maju 1830 r. przyjąłem z chęcią posadę lekarza batalionowego w wojsku polskim przy szpitalu głównym Ujazdów (w Warszawie), pełniąc służbę przez trzy miesiące bezpłatnie dla rozpoznania rutyny lekarskiej, co potem (…) było mi zwrócone” — pisał. „Kredyt jest, krawcy szyją mundur zwyczajny na co dzień, a galowy z haftem na kołnierzu, kapelusz pieróg (chodzi o duże nakrycie głowy w kształcie pieroga: popularne było m.in. w wojskach napoleońskich), szpada, ostrogi, stopień i asymilacja kapitana. Cóż za radość!”.
29 listopada 1830 r. wybuchło Powstanie Listopadowe. Dr Łukaszewicz akurat przebywał wówczas w jednej z warszawskich knajp. Jak tę chwilę wspominał?
„Wracamy z lazaretu po południu o godz. 5. Jeden z kolegów proponuje, aby wstąpić na kufel piwa i partię w bilard. Jakoż naprzeciw poczty, na pierwszym piętrze, zabawiamy się do godz. 8. W tym czasie nastąpiło coś niezwykłego — bęben wojskowy bije, alarm, robi się krzyk. Co by to być mogło? Otóż dowiadujemy się, że rewolucja. Krzyk: do broni, lud się gromadzi, coraz to więcej. Zmykam do wujostwa (…). Hałas coraz to większy, krzyczą: do arsenału, po broń, zatrzymują pojazdy z oficerami korpusu litewskiego, którzy rozbiegli się z koszar na wieczory, na karty”.
Noc z 29 na 30 listopada była jeszcze bardziej niespokojna. „Krzyki, hałasy, strzelanie, nikt nie wie co z tego będzie, gdzie się schować, może rzeź nastąpi, może to lub owo” — wspominał autor wspomnień. „Wojsko z kompaniami z muzyką, ze sztandarami chodzi po ulicach, śpiewają, ci szukają skałek do broni, broń jest z arsenału rozszarpana, ale skałek i prochu nie ma. Rozbijają magazyny wódek, stąd pijatyka”.
Zuch jesteś u Honoratki?
Obowiązki jednak wzywały. Nasz bohater musiał wyjść z domu wujostwa. „Nade dniem myślę o chorych w lazarecie. Jak się rozwidniło idę w płaszczu, na głowie kapelusz pierog, aż tu naprzeciw kościoła Paulinów idzie żołnierz gwardyjski pijany, łapie mnie za klapę od płaszcza i z pistoletu wymierza mówiąc: To ty Moskal” — wspominał. „Musiałem z pokorą wyznać, że jestem doktorem i idę do chorych. Uwolnił mnie ze swoich szponów, ale niedługo usłyszałem strzał. Podobno strzelił do żony dentysty Aszera, która lufcikiem wyglądała i zabił ją”.
Autor wspomnień przyłączył się do powstania. Początkowo nadal pełnił służbę w lazarecie. Potem jednak został powołany do 3. Batalionu, 4 Pułku Piechoty Liniowej. „Z rozkazem więc porzucam Warszawę i udaję się do 4 pułku w Modlinie. Obejmuję lazaret, poznaję oficerów ze szkoły podchorążych, Bogusławskiego, Ostroroga, Lubomirskiego i wielu innych. Smutno w fortecy w Modlinie i nudno (…)” — pisał dr Kazimierz Łukaszewicz. „W miesiącu lutym 1831 r. wypadła pierwsza legalna bitwa pod miasteczkiem Dobre”.
Dobre to miejscowość w powiecie mińskim, na terenie Królestwa Kongresowego. Starcie sił powstańczych z Rosjanami odbyło się tam 17 lutego 1831 r. Jak czytamy w „Małej encyklopedii wojskowej”, 6 korpus rosyjski gen. Grigorija Rosena uderzył wówczas na dywizję dowodzoną przez Jana Skrzyneckiego oraz część dywizji Franciszka Żymirskiego. Podczas bitwy odbyły się liczne natarcia i kontrnatarcia. Żadna ze stron nie zdobyła przewagi.
Tak opisał jeden z nocnych ataków dr Łukaszewicz: „Na czele batalionu jechał pułkownik Bogusławski (miał na imię Ludwik). Z całą siłą wrzasnął: Dzieci, żywym krokiem marsz, marsz, marsz! Będąc pewnym skutku, odjechał naprzód staję drogi. Ogląda się, aż tu batalion idzie żółwim krokiem” — wspominał dr Łukaszewicz. „Rozjątrzony wpada w szeregi i jak zacznie płazować oficerów i żołnierzy: — Tak to wy będziecie bronić ojczyzny? Zuch jesteś u Honoratki w kawiarni, tam umiesz być zuchem (krzyczał). — Przebacz pułkowniku, lecimy, lecimy (odpowiadali w tak bezceremonialny sposób poganiani żołnierze)”.
Powstańcy z pułku dra Łukaszewicza w końcu sprawili się świetnie. „Wtedy (czyli po interwencji pułkownika) jak się rzucili, to prześcignęli pułkownika, zabrali cały tabor koni, powózki i przeszło 300 ludzi do niewoli” — pisał dr Łukaszewicz. „Kilku rannych, co przywiedli byli, to młodzi (rosyjscy) rekruci, lękliwi. Drżało to biedactwo nieustannie, oglądało się (…), a gdy się oswoili, to mówili, że sądzili, iż złapanych do niewoli będą rżnąć (…). W manierkach mieli surowy groch”.
Pierwszy ranny
Dr Łukaszewicz zapamiętał jednego z rannych powstańców. Opatrywał go podczas bitwy. „Ja stojąc z kompanią w asekuracji armat, pierwszego rannego miałem” — zanotował. „Był to dobosz, którego kula karabinowa trafiła w przyrodzenie. Usunięto go w krzaki do opatrunku, który się kończył na zatkaniu rany zmoczonej w rozcieku wstrzymującym krwotok. Przy takowym opatrunku świstały kule, ale górą, tylko się suche gałązki łamały”.
Bitwa trwała ok. pięciu godzin. Zginęło w niej 300 Polaków oraz blisko 750 Rosjan. W końcu Polacy wycofali się w okolice miejscowości Okuniew. „Dała się czuć bieda, słota, deszcz. Manewry wojenne z moim batalionem — to na prawo, to na lewo, w kaloszach, w płaszczu watowym, z paczką instrumentów kieszonkowych, ponadto koszula, chustki do nosa, ręczniki, pałasz, pistolet, poza pasem inne rzeczy, patent, notatki chirurgiczne, a w kuferku były niektóre odzienia i książek parę lekarskich” — opisywał dr Łukaszewicz trudy wojennych marszów oraz ówczesne, lekarskie wyposażenie.
W tym czasie oprócz Rosjan pojawił się kolejny, straszny przeciwnik — cholera. Dr Łukaszewicz wraz z innymi medykami został oddelegowany przez Karola Kaczkowskiego, naczelnego lekarza armii polskiej w powstaniu listopadowym (miał rangę generała), do przeciwdziałania „zarazie”. Początkowo nie bardzo przejmowano się zagrożeniem.
Puszczam krew, stawiam bańki
„Gawędka szła po wojskowemu, burszowska — o cholerze, były kpinki, aż tu z naszej kompanii wyszedł ze stancji kapitan. Niedługo dają znać, że zapadł na cholerę i leży poza domem” — wspominał dr Łukaszewicz. „Zapanowało okropne przerażenie, ratunek (…) był dosyć rychły, ale wystąpiły kurcze, siność ciała, a wymioty nieustanne wyczerpały ostatnie siły i — śmierć. Zmarł ten, co przed dwoma godzinami okazywał się pomiędzy nami najzdrowszy”.
Niebawem zachorował także pewien feldfebel artylerii. Dr Łukaszewicz również próbował go ratować. „Puszczam krew, stawiam bańki siekane, daję lekarstwa, ale bez skutku (…)” — wspominał autor wspomnień. A dalej notował: „Że epidemia cholery wzmagała się, nadszedł do mnie rozkaz, aby się udać do wsi Mieni, gdzie jest szpital pp. Miłosierdzia, że tam ma być zbiór chorujących na cholerę. Przeznaczono nas 5: ja, Jan Mrozowski, Restorf, sztab. lekarz Kostecki i Józef Maszadro, aptekarz. Zastajemy tam już do kilkuset cholerycznych i 50 trupów niepogrzebanych. We wsi ani żywej duszy (…). Podzieliliśmy się chorymi, a (ich) liczba (…) dochodziła już przeszło tysiąca”.
Pacjenci umierali jeden po drugim. Zmarłych umieszczano w zbiorowych mogiłach, a ich ciała posypywano wapnem. Jak pisał dr Łukaszewicz takie pochówki zasypywano warstwą ziemi o grubości dwóch łokci. W nią „zatykano” broń zmarłych żołnierzy. „Ach biedaż to była bieda (…)” — wspominał to z żalem dr Łukaszewicz. Powstańcy musieli jednak uciekać, bo zbliżali się Rosjanie. Wówczas zapadła decyzja o przeniesieniu szpitala polowego do Warszawy. „Wszystko to poszło jak najśpieszniej” — zanotował autor wspomnień.
W maju 1831 r. Łukaszewicz zachorował w Warszawie na tyfus, który także zbierał wówczas obfite żniwo. Przeleżał w łóżku wiele dni. Było z nim bardzo źle. Gdy w końcu wydobrzał, ponownie trafił do — jak pisał — wojskowych „szpitali polowych”, a dokładnie do ambulansu nr 3.
„Wykomenderowano naszą armię do Arkadii pod Łowicz. Dowodził nią gen. Ramorino. Było to w środku lipca 1931 r.” — wspominał dr Łukaszewicz. „Ramorino miał walczyć przeciwko korpusowi (Iwana) Paskiewicza. Byłaż to tam hulatyka, muzyka i śpiewy w pałacu. Ramorino popularny, udaje wesołego. Krzyczą: Niech żyje Ramorino! Wojsko się obozem rozłożyło, a my ze swoim ambulansem pod drzewem rozłożystym spoczywamy (…). Wtem po rozwidnieniu się wpada do nas szef sztabu hrabia Zamoyski (chodzi o Władysława Zamoyskiego, syna Stanisława Kostki Zamoyskiego, XII ordynata na Zamościu oraz Zofii z Czartoryskich Zamoyskiej; w czasie powstania był on adiutantem gen. Jana Skrzyneckiego; 6 kwietnia 1831 r. został awansowany do stopnia podpułkownika. W ostatniej fazie powstania pełnił funkcję szefa sztabu korpusu gen. Girolamo Ramorino). Krzyknął: umykać!”.
Nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. „Co tu było rejwachu, słychać odstrzeliwanie się, my zaczynamy ładować co sił (…), tylko nasz ambulans ostatni, a tu ciężka droga, piasek. Wojsko waliło przez zboże, już dojrzałe żyto. Udało się prześcignąć (rosyjską) awangardę, ku Warszawie rejterada, idzie pięknie, z chwałą” — notował z wyraźnym przekąsem dr Łukaszewicz.
Lud na wpół dziki
Gen. Ramorino był oficerem armii francuskiej, absolwentem szkoły wojskowej La Fleche. W marcu 1831 r. zwerbowano go do służby w powstańczych wojskach. Na początku był pułkownikiem, a w kwietniu 1831 r. został awansowany do stopnia generała brygady. Dowodził II Korpusem w bitwie z wojskami rosyjskimi gen. von Rosena pod Międzyrzecem Podlaskim.
Odbyła się ona 29 sierpnia 1931 r. Była zwycięska (chociaż nie do końca wykorzystana) dla Polaków. Potem gen. Ramorino zwątpił jednak w wygraną powstańców. 18 września dostał rozkaz „skierowania się” przeciwko wojskom rosyjskim, ale go nie wykonał. Zdezerterował, a następnie złożył w Galicji broń przed wojskami austriackimi. Stało się to 17 września 1831 r. Tak pisał o tym autor pamiętników. „Po naradzie wojennej, po porozumieniu się z generałem austriackim wypadło wejść do Galicji, do wsi Pniowa. Tu broń złożyli nasi, tu rozpłacono wszystkim (…)” — notował dr Łukaszewicz.
Polscy żołnierze zostali internowani. W 1832 r. autorowi pamiętników udało się wrócić do Warszawy. Wówczas starał się o przyjęcie do służy w… wojsku rosyjskim. Chciał pracować w jednym z miejscowych lazaretów. Nie został przyjęty. Przez jakiś czas prowadził w Warszawie prywatną praktykę. W 1833 r. otrzymał posadę lekarza okręgowego Ordynacji Zamojskiej. Przeniósł się wówczas do Kraśnika.
„Płaca rocznie rs. (chodzi o rubel srebrny) 200, na lokal rs. 45, ordynaria, furaż na konia, drzewo na opał ze zwózką, morga gruntu, było to nieźle (…). Obowiązki liczyły się od 12 lipca 1833 r. (…). Pierwszych parę miesięcy było dla mnie nieznośne. Tęsknota za Warszawą, znajomości nowe, widocznie nieżyczliwe, fałszywe (…)” — wspominał początki swojej nowej pracy dr Łukaszewicz. „W Ordynacji do objazdu miałem przeszło wsi 50 z klucza Kraśnickiego i pół Turobińskiego”.
Mieszkańcy owych kluczy nie zrobili na nowym w tej okolicy doktorze dobrego wrażenia. Dlaczego? „Nowość to dla ludu wiejskiego, ciemnego, na wpół dzikiego, który po największej części nie miał wyobrażenia o lekarzach, akuszerkach” — notował. „Pomocy lekarskiej oczekiwało to w chałupach tak zwanych kurnych, ciemnych tak, że trzeba było na wpół zgiętym opatrywać chorych, lękliwych, jakby ich kto chciał zarzynać. A nie wolno było zapytać się, co cię boli? Bo to by znaczyło, że lekarz z Warszawy jest głupi, tylko trzeba było zgadywać, wtedy odpowiadano jednym wyrazem: a ino — a jedna chora odpowiedziała: Jeżeliś pan doktor, toś powinien wiedzieć co mi jest bez zapytania. O odchodzie stolca także niebezpiecznie było się rozpytywać, bo odpowiadali: Po czym? Od tygodnia nic nie jadłem, to mam chodzić z oddaniem?”.
Warunki, w jakich żyli włościanie, były katastrofalne.
Apostoł między prostaczkami
„W chałupach, oprócz dymu, gdzieby się uwędzić było można, o oknach maleńkich, to jeszcze cielęta, gnój, brud (wnoszony) drzwiami wchodowymi” — wyliczał autor wspomnień. „Wiele wsi znajduje się bez wody (…), do gotowania (wodę) biorą z kanału, a do umycia wcale nie mają. Najulubieńszym miejscem to karczma, a nad nią jarmarki (…). Ile to trzeba było cierpliwości, aby chorego namówić do wzięcia lekarstwa (…). Często zdarzało się, że lekarstwa wylewali na ścianę, a kończyła się kuracja na wylewaniu wosku itd.”.
Tak dr Łukaszewicza pisał o szczepieniu przeciwko ospie, które prowadzono w ordynackich wioskach. Trudno było do nich włościan przekonać. „Szły raporty, że (kobiety) nie stawiają się do szczepienia, władza nasyłała żandarmów, aby je zmusić do tego, co baby zobaczywszy wszystkie z dziećmi pouciekały w las. Trwało to tak lat kilka, nadaremne były przemówienia, przekładania” — wspominał autor wspomnień. „Na wsi Godziszowie dwukrotny mój zjazd był daremny, wziąłem się więc na sposób i rozgłosiłem, że rząd od każdego zaszczepienia kazał (…) wypłacić (im) po 10 groszy. O dziwo! Z 80 na raz kobiet stawia się z dziećmi. Ale po zaszczepieniu ospy mam odjeżdżać, a tu wołają o pieniądze. I tak apostołowałem między prostaczkami, dbając szczerze o ich dobro.
Dr Kazimierz Łukaszewicz ożenił się z Anielką, swoją cioteczną siostrą, która przybyła z Warszawy do Kraśnika. Gdy wybuchło powstanie styczniowe z wielką ofiarnością leczył w kraśnickim szpitalu rannych powstańców. Niektórych z nich także ukrywał.
Do końca życia sprawował funkcję lekarza okręgowego Ordynacji Zamojskiej. Zmarł w 1879 r.
- Z wizytą we wnętrzach Dworca Metropolitalnego. Znamy datę otwarcia
- Hau! Hau! Trwa V Międzynarodowa Wystawa Psów Rasowych w Lublinie. Zdjęcia
- Lubelskie lokale już w świątecznych odsłonach. Zobacz urokliwe witryny
- Zoomikołajki w lubelskim Schronisku dla Zwierząt. Zobacz zdjęcia
- Mikołajkowy Jarmark Cudów w Chatce Żaka zachwyca rękodziełem! Zobacz zdjęcia
- Małe pszczółki w cukierkowym raju, czyli wspólne ubieranie choinki z „Pszczółką”