„Istniała specjalna organizacja, którą – o ironio – (Niemcy) nazywali charytatywną” – napisał Czesław Główka na stronie internetowej Stowarzyszenia Dzieci Zamojszczyzny Ziemi Biłgorajskiej. ”Była to Lebensborn (Źródło Życia) organizacja podległa SS, zajmująca się akcją germanizacyjną polskich dzieci. Organizacja ta prowadziła obozy dla dzieci, szkółki specjalne, gdzie uczono dyscypliny i języka. Wiele z tych dzieci (...) nie przeżyło ciężkich czasów wojny. Np. tylko na Zamojszczyźnie zaginęło dziesięć tysięcy dzieci”.
Nie wolno poślubić ci tej lub tamtej!
Stowarzyszenie Lebensborn zostało powołane pod koniec 1935 roku przez reichsfűhrera SS Heinricha Himmlera, jednego z głównych przywódców nazistowskich Niemiec. Domy tej działającej w strukturach SS organizacji rozmieszczono w całej III Rzeszy. Początkowo znalazły się tam prywatne kliniki położnicze dla matek (także tych niezamężnych) – jak to określono – z rodzin SS. W założeniu instytucja miała przyczynić się do „odnowienia krwi niemieckiej” oraz „hodowli nordyckiej rasy nadludzi”.
W Lebensborn zatrudniano setki, a potem tysiące osób. Byli to lekarze, pielęgniarki oraz tzw. personel techniczny. Pracy nigdy im nie brakowało. Szacuje się, że w latach 1936-1945 urodziło się tam od 11 do 12 tys. dzieci. Ponadto organizacja opiekowała się ok. 5,5 tysiącami niemieckich dzieci nieślubnych. Uważano to za ważne zadanie.
„Naród nasz stoi lub upada zależnie od tego czy ma dość nordyckiej krwi, czy ta krew się mnoży lub czy zanika, bo jeśli zaniknie, oznaczać to będzie koniec całego naszego narodu, całej kultury” – grzmiał Heinrich Himmler podczas jednego z przemówień. A w innym miejscu tłumaczył: „Dawniej często mówiło się: Masz poślubić tę lub tamtą. My mówimy: Nie wolno ci poślubić tej lub tamtej. Już bardzo dawno zajęliśmy się tą kwestią, ponieważ sprawa dzieci jest sprawą narodu”.
Zatem, w myśl nazistowskich zasad, prawdziwi nordycy powinni łączyć się jedynie z prawdziwymi nordyczkami. Bez tego nazistowskie Niemcy mogły stracić swoją moc i rasowy wigor. Starano się też eliminować (zgodnie z zasadami eugeniki) różne „obciążenia dziedziczne”. Dlatego kandydaci na małżonków musieli np. zdobywać przed ślubem zaświadczenia lekarskie na temat swojego zdrowia: fizycznego i psychicznego oraz m.in. odpowiednich „kwalifikacji rasowych”.
Nie było to proste. Zgodnie z nowymi wytycznymi zdolności rozrodcze kobiety oceniano na podstawie „ogólnego wyglądu”, „zewnętrznych rozmiarów miednicy” oraz przeprowadzonego wywiadu (pytano w nim o choroby ginekologiczne, poronienia, przebyte zapalenia, menstruację itd.). Można było przez takie sito przebrnąć. Bo nie każdy przecież zasługiwał na małżeństwo...
Natomiast na temat tego co działo się w samych ośrodkach Lebensbornu krążyło wiele pogłosek i domysłów. Według nich np. w Monachium i w innych miastach niemieckich do domów tej organizacji „przyjmowało się” kobiety i dziewczęta „w celu kopulacji”. Miały być one tam zapładniane przez członków SS, a potem mieszkały w ośrodkach przez cały okres ciąży. O takich domach mówiono często, iż są to „farmy rozpłodowe”. Krążyły także pogłoski, iż ośrodki Lebensborn były po prostu haremami dla wysokich funkcjonariuszy SS i NSDAP. Była to zapewne tylko część prawy. Na pewno jednak niektóre z urodzonych w domach Lebensbornu dzieci przeznaczano potem do adopcji.
„Pensjonariuszki każdego domu Lebensborn tworzyły coś na kształt wspólnoty. Początkowo ciężarnym kobietom przydzielano nawet identyczny ubiór – fartuchy, by żadna nie wyróżniała się garderobę” – pisze Anna Malinowska, w znakomitej książce pt. "Brunatna Kołysanka. Historie uprowadzonych dzieci". „Z pomysłu zrezygnowano, gdy zaczęły skarżyć się, że przypominają więźniarki. W ośrodkach Lebensbornu rodziły nie tylko panny, ale też mężatki. Dla nich taki dom – położony poza miastem, w spokojnym, ustronnym miejscu był komfortową kliniką położniczą”.
Poszukiwanie niebieskookich
Gdy wybuchła wojna Lebensborn otrzymał kolejne zadania. Organizacja miała zająć się dziećmi o „oczywistym, germańskim” pochodzeniu, które po odpowiednim przystosowaniu planowano przekazać bezdzietnym, niemieckim rodzinom. Były one zabierane rodzicom z kilku, okupowanych krajów (chodzi o Rosję, Ukrainę, Białoruś, Jugosławię czy Czechosłowację). Zrabowano ich dziesiątki tysięcy.
Takie dzieci były jednak odpowiednio dobierane. Wszystkie musiały być niebieskookimi blondynami (czyli mieć cechy uważane za aryjskie), posiadać odpowiednie proporcje oraz m.in. przejść przez „wyśrubowane” badania lekarskie. Nie mogły też liczyć więcej niż osiem do dziewięciu lat, ponieważ – jak tłumaczono w jednym z nazistowskich raportów: „z reguły tylko do tego wieku możliwe jest prawdziwe przenarodowienie, tzw. ostateczne zniemczenie. Takie zrabowane dzieci dostawały potem niemieckie nazwiska i mogły porozumiewać się wyłącznie w tym języku.
W okupowanej Polsce ten potworny proceder podczas wojny kwitł, jak chyba nigdzie indziej. Zorganizowano tutaj m.in. pięć ośrodków Lebensborn. Działały w Krakowie, Bydgoszczy, w łódzkim Helenówku, Połczynie Zdroju, Otwocku i Smoszewie (niedaleko Krotoszyna). Spełniały one dotychczasową „rozpłodową” rolę, ale trafiały tam także porwane dzieci (tak było np. w Otwocku oraz Połczynie-Zdroju). Zawsze przebywały one jednak w innych pomieszczeniach niż matki oraz noworodki. Po „przystosowaniu” do nowej, niemieckiej roli (zwykle trwało to kilka tygodni) dzieci trafiały do niemieckich rodzin.
Ocenia się, że Niemcy tylko z naszego kraju zrabowali ok. 200 tys. dzieci, z czego po wojnie udało się odnaleźć ok. 30 tys. Wśród nich byli także mali mieszkańcy Zamojszczyzny.
Wysiedlenia, pacyfikacje, kradzież dzieci
Wielka, niemiecka akcja wysiedleńczo-pacyfikacyjna na Zamojszczyźnie rozpoczęła się w 1942 r. Spotkała się ona z silną reakcją polskiego podziemia. Dochodziło do licznych starć, a nawet do otwartych bitew z Niemcami (np. pod Wojdą czy Zaborecznem). W efekcie okupanci musieli na jakiś czas przerwać wysiedlenia regionu. Jednak ruszyły one ponownie – ze zdwojoną siłą – 23 czerwca 1943 r.. Tej nowej, brutalnej operacji nadano kryptonimem "Werwolf" (wilkołak). Działania Niemców były wyjątkowo brutalne. Miały one na celu - jak pisano - "całkowite oczyszczenie terenu z Polaków".
W ramach akcji "Werwolf" zamordowano ponad 1 tys. osób. Wiele z nich zostało rozstrzelanych podczas pacyfikacji wiosek oraz na zamojskiej Rotundzie. Ponadto z domów wygnano mieszkańców 171 miejscowości. Taki los spotkał w sumie kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców Zamojszczyzny (uważa się, że mogło być nawet 60 tys. wysiedlonych). Ci ludzie trafiali do obozów przejściowych w Zamościu i Zwierzyńcu, a stamtąd do obozów koncentracyjnych, na roboty przymusowe do III Rzeszy lub m.in. do tzw. wsi rentowych na terenie Generalnego Gubernatorstwa.
Nie tylko. Szacuje się, że 4454 polskich dzieci zostało wówczas wywiezionych do III Rzeszy, gdzie zostały zgermanizowane. Bez wątpienia znaczna część z nich przechodziła przez ośrodki Lebensbornu. Efekt? Ocenia się, że w Niemczech nadal może żyć wiele osób, które zostały porwane w dzieciństwie z okupowanych krajów. Część z nich prawdopodobnie nigdy nie poznały swojej, prawdziwej historii.
- Hit był hitem nie tylko z nazwy. Passa Motoru przerwana [ZDJĘCIA]
- Zmysłowo w Ogrodzie Saskim. Spacery, koncerty fortepianowe i galeria sztuki [ZDJĘCIA]
- Tak dawniej koszono zboże! Pokaz tradycyjnego żniwowania w skansenie [ZDJĘCIA]
- Premiera filmu „Bitwa nad Bugiem”. Zobacz zdjęcia
- Na Słomianym Rynku przyrządzali słowiańskie podpłomyki [ZDJĘCIA]
- Syreny, żuki, polonezy, „maluchy”... te auta możecie zobaczyć w Lublinie! [ZDJĘCIA]