Dzięki sprzedawanym tam maściom, plastrom, driakwiom – ale także... nalewkom i ciastom – wyleczono wiele tysięcy mieszkańców Zamościa i okolicznych miejscowości (a przynajmniej poprawiono im humory). Jest się zatem czym chlubić.
W najruchliwszym punkcie miasta
„Przyjeżdżało się do Zamościa końmi i zostawiało się je w staroświeckim zajeździe żydowskim Dichtera (przy ul. Staszica 4). Na papierku miewało się notatkę co trzeba było w Zamościu załatwić, co kupić, a było tego zawsze tyle, że nie dało się zapamiętać (...)” – pisał w swoich zapiskach z lat 1918-1939 Zygmunt Klukowski, lekarz i społecznik ze Szczebrzeszyna. – „Sprawunki i interesy załatwiało się szybko, bo przecie wszystkie sklepy i urzędy mieściły się albo w Rynku, albo w przyległych uliczkach. Sklep kolonialny właściwie był tylko jeden, Grzelińskiego, później Matei, w Rynku, koło apteki Kłossowskiego (...). Apteka też była jedna, Zdzisława Kłossowskiego w Rynku”.
Tak było przez wiele lat. To się zmieniło. „Założyli potem nową aptekę w Rynku w domu Czernickiego mgr. Marian Suchański i mgr Leonard Czernicki. Znalazła się ona w lepszym, najruchliwszym punkcie (była to apteka „Centralna” przy ul. Staszica 27), miała duży lokal, liczniejszą obsługę” - czytamy dalej w zapiskach.
Historia działalności aptekarskiej była jednak w Zamościu znacznie dłuższa i bogatsza niż wskazują na to dzienniki starego doktora...
Zawód lekarza i aptekarza był w dawnych czasach nierozłączny. Świadczy o tym m.in. ustawa wydana w 1433 r. przez krakowską wszechnicę (czyli wyższą uczelnię). Zabrania ona lekarzom wyrabiania trucizn i leków, które mogłyby posłużyć „na zabicie płodów”. W średniowiecznych aptekach (powstawały w miastach na początku X wieku – były to zwykle przenośne kramy) można było kupić głównie zioła – dzięki którym leczono różne dolegliwości – ale także m.in. czekoladę, kakao oraz bardziej swojskie masło czy mleko.
Leki, świece, farby, tytoń
Oferowano też „maści, plastry i dekokty (zaciery używane w piwowarstwie) oraz driakwie (uniwersalne „panaceum” na różne choroby, w jego skład wchodził m.in. imbir, cynamon, dziurawiec, ale też czasami m.in. „mięso żmii”) – stosowane „od ukąszenia gadów” oraz w zwalczaniu przeróżnych trucizn. Nie tylko. Takie specyfiki stosowano także w przypadku wielu schorzeń. Zmorą były choroby zakaźne: dżuma (tylko w 1652 r. zmarło w Polsce 400 tys. osób), tyfus plamisty oraz m.in. czerwonka bakteryjna.
Te choroby – które czasami występowały jednocześnie – zwano „zarazami”, „powietrzem” lub „morem”. Cierpiano też m.in. ma malarię (Zamość był miastem założonym na terenach podmokłych, uważano go za „malaryczny”), gruźlicę, choroby weneryczne (np. kiłę) czy szkorbut, zwany też „gnilcem”. Medycy oraz aptekarze byli w walce z tymi strasznymi schorzeniami bezbronni. Mieli jednak wiele fantazji.
„Leki sporządzał pierwotnie lekarz sam, a bywały one obrzydliwościami – pisał jeden z kronikarzy. „Np. słynnego szarlatana, Mikołaja na dworze Leszka Czarnego, który zostawił wierszowany opis tych paskudztw wytwarzanych z wężów, żab itd.”.
„Zapytaj lekarzy, którzy wstrzemięźliwość nazywają matką zdrowia, a dokładniej ci powiedzą, że podagra (chodzi o dnę moczanową), ciężkość głowy, apopleksja, suchoty, puchlina, zapalenia, wrzody i potoki tysięcy innych chorób wytryskują ze smokoszostwa i obżarstwa” – pisał w XVII w. prawdopodobnie poinstruowany przez jakiegoś medyka kronikarz Jan Chryzostom Pasek.
W polskich aptekach sprzedawano nie tylko różne, podejrzane specyfiki, ale też m.in. świece, farby i tytoń. Produkowano tam także alkohol: wino, piwo czy larendogrę (wódkę lawendową) oraz wytwarzano ciasta np. torty, tzw. marcepany czy m.in. cykadę („ocukrzone” skórki cytrynowe). Miały one wzięcie, nie tylko u zwykłych mieszkańców miast. Np. w 1500 r. na ucztę wydawaną przez królewicza Zygmunta zakupiono w Krakowie m.in. trzy pokaźne marcepany. W dokumentach zanotowano, że sprzedał je jeden z miejscowych aptekarzy, których zwano także „aromatarjuszami”, a czasami też – trochę mniej górnolotnie – „bimbrownikami”.
Piguła i pachołek z trociczkami
W XVI w apteki zadomowiły się na stałe w miejskich kamienicach, a nie tylko na targowiskach. Jak takie „przybytki” wyglądały? Urządzano w nich zwykle specjalne „laboratoria”, w których przygotowywano leki. Zakładano także pomieszczenia gdzie przechowywano apteczne towary. Wykorzystywano również piwnice. Stawiano tam beczki i słoje. Można w nich było znaleźć m.in. miody i wonne nalewki, produkowane „na bazie” ziół. Szanujący się aptekarze mieli też własne ogródki (najczęściej obok budynków gdzie sprzedawano leki). Zakładano je także m.in. przy zakonach (wielu mnichów – zwłaszcza ojcowie Benedyktyni – także specjalizowało się w ziołolecznictwie).
Zapasy ziół trzymano w wiklinowych „przewiewnych” koszach, płóciennych workach czy w specjalnych regałach (na znajdujących się tam szufladkach przyczepiano tabliczki z informacjami o przechowywanych „specyfikach”). W szanującej się aptece nie mogło też zabraknąć moździerzy, pras do wyciskania soków z owoców i świeżych roślin, krajalnic, sit czy noży „kołyskowych”.
Podobnie działały apteki nie tylko w miastach, ale później także na prowincji. Wszędzie dbano o klientów. Czasami działano... przesadnie. Np. w 1624 r. aptekarz lwowski o nazwisku Lang został „na gardle ukarany za wydaną z apteki truciznę”.
„Aptekarze prowincjonalni mieli zwyczaj jeszcze w pierwszej połowie XIX wieku do wszystkich dworów w okolicy, które stale brały u nich lekarstwa na potrzeby domu i włości, przesyłać podarki wraz z powinszowaniem Nowego Roku: flaszkę wódki kolońskiej, pudełko trociczek (były to pręciki z wonnej masy, używane jako kadzidło) i funt czekolady” – pisał na początku XX wieku Zygmunt Gloger, etnograf, folklorysta i m.in. znakomity historyk.
Gloger mieszkał w dzieciństwie w XVIII-wiecznym Jeżewie. Najbliższa apteka działała wówczas w Tykocinie. Jej pracownicy nie dali o sobie zapomnieć. Tuż po nowym roku przysłali do Glogerów „pachołka z podarkami”.
„Wręczał w kopercie ozdobny jaskrawem malowaniem bilet noworoczny i z chustki czerwonej (...) wydobywał czekoladę, trociczki i cienką, długą walcowaną flaszkę wódki kolońskiej, co wszystko było własną fabrykacją apteki i odznaczało się dobrym smakiem i zapachem” – wspominał Gloger.
Obronił ich Rymgayłło
Polscy aptekarze „wyróżniali się zamożnością i wykształceniem” (niektórzy przybierali nawet różne tytuły dworskie), a „byle miasto liczyło ich po kilku”. Mieszkańcy nie wszystkich jednak szanowali. Niektórych zwano potocznie, bez wielkich ceregieli „pigułkami”.
Także Zamość także miał bogate tradycje aptekarskie i znakomitych przedstawicieli tego zawodu. Działali na podobnych zasadach jak w innych miastach Rzeczypospolitej. W 1609 r. przy dawnej ulicy Bełzkiej (dzisiaj Staszica 2) Szymon Piechowicz, pochodzący z Turobina doktor medycyny oraz siedmiokrotny rektor Akademii Zamojskiej założył pierwszą w mieście aptekę (we Lwowie w działało już 6). Była ona – i nadal jest – wyjątkowa, bo działa nieprzerwanie od ponad 400 lat! Jest ona uważana za najstarszą – pozostającą cały czas w polskich rękach – aptekę w kraju.
Była oba związana z wydziałem medycznym Akademii Zamojskiej i dzięki temu możliwe było w niej stosowanie m.in. XVI-wiecznych i XVII-wiecznych nowinek. Tę tradycję kontynuowano. Po śmierci Piechowicza kamienicę zwaną „piechowiczowską” lub „apteczną” odziedziczył jego syn Stanisław oraz córki: Katarzyna i Marianna. W połowie XVIII w. właścicielami apteki zostali natomiast Marianna i Wojciech Wesołowscy, a następnie ich syn Piotr. Potem kupił ją niejaki Jan Nachtygal, który dobudował w kamienicy drugie piętro a samą aptekę wyremontował.
W 1842 r. nabyła ją rodzina Kłossowskich, którzy zajmowali się sprzedawaniem leków aż do 1925 r. To w tej aptece Zdzisław Kłossowski (był jako jedyny Polak członkiem rzeczywistym Międzynarodowego Kongresu Farmacji w Brukseli) założył pierwsze w Królestwie Polskim laboratorium chemiczne. Badano w nim m.in. wodę ze studni miejskich, żywność, tzw. mleko targowe oraz dokonywano analizy moczu. To miejsce cieszyło się popularnością.
Czasy się zmieniały. Apteka została upaństwowiona w 1951 r. (ostatnim jej właścicielem był Feliks Łaganowski). Jej kierownikiem został wówczas Bolesław Rymgayłło, doświadczony i światły farmaceuta. Okazało się to zbawienne dla tej placówki. Dlaczego? W 1954 r. nowe, komunistyczne władze postanowiły zerwać z „sanacyjną” tradycją panująca w tej aptece. Planowano ją zamknąć. Jednak kierownik Rymgayłło oraz wielu mieszkańców Zamościa stanęło w obronie placówki.
Pisano do władz petycję, rozmawiano, przekonywano... To przyniosło efekt: apteka nie została zlikwidowana. W latach 1972-1976 apteka przeszła gruntowny remont. Wyremontowano stylowe meble, zawieszono nowe żyrandole, odnowiono ściany. Poddano renowacji także malowidła znajdujące się w aptece m.in. wizerunek Matki Boskiej, wieńczący jedną z zabytkowych szaf.
W aptece utworzono także Izbę Pamiątek Farmaceutycznych. Znalazły się tam m.in. różne naczynia stosowane przez farmaceutów, prasy, lejki, moździerze oraz m.in. mikroskop z 1888 r. Na półkach umieszczono też stare książki oraz dokumentację (na wzór tej starej, zamojskiej apteki zrekonstruowano m.in. aptekę na warszawskim Starym Mieście).
Słoneczna i pod winoroślą
Nie była to jedyna apteka w mieście. W 1638 r. Tomasz Puzdrowski przy Rynku Wielkim 8 inną tego typu placówkę (funkcjonowała ona do 1669 r.). W 1630 r. powstała przy ulicy Staszica apteka należąca do niejakiego Bartłomieja Lipowskiego (działała dziesięć lat), a w 1638 r. kolejna – założona przy Rynku Wielkim 6 – przez Wojciecha Grabowicza (działała do 1666 r.).
Potem dołączyła do nich kolejna, założona przez Hersza Samsonowicza, żydowskiego farmaceutę. Pod koniec XVII w. powstała także m.in. apteka założona przez Piotra Reynebergera. Jednak nie były one tak żywotne jak apteka zwana Rektorską. W 1755 r. funkcjonowała w mieście tylko ona. Miało to swoje konsekwencje. Jak zauważył jeden z jej ówczesnych klientów „bardzo drogie leki tam sprzedawano”.
W 1869 r. też m.in. aptekę przy ul. Partyzantów na zamojskim Nowym Mieście (należała do Tomasza Kaczorowskiego). Działał też duży skład materiałów aptecznych przy ul. Staszica 21. Należał on do Eljasza Epsztajna. Ciągnęły tam tłumy.
„Duży skład apteczny Epsztajna w Rynku był miejscem pielgrzymek po środki kosmetyczne wszystkich pań, tak zamojskich, jak i przyjezdnych z prowincji” – zapewniał doktor Klukowski.
Teraz w Zamościu działa kilkadziesiąt aptek. Niektóre z nich miały i nadal mają dość malownicze nazwy. To m.in. apteka „Słoneczna” (al. Jana Pawła II), „Pod Winoroślą” (ul. Bołtucia), „Przy Rynku” (ul. Nowy Rynek) czy „Na Karolówce” (ul. Prusa).
- Pierwszy dzień koncertów za nami! Juwenalia przyciągnęły tłumy studentów [ZDJĘCIA]
- Kolorowy korowód studentów przeszedł ulicami Lublina w rytmach lat 80. [ZDJĘCIA]
- [AKTUALIZACJA] Piesek odebrany od chłopaka żebrzącego z akordeonem
- Budowa dworca metropolitalnego łapie kolejny poślizg [ZDJĘCIA]
- Odmień być! Egzamin dojrzałości z języka angielskiego już za nimi [ZDJĘCIA]
- Słynna kaplica „Na Wodzie” w Radecznicy [ZDJĘCIA]