Przedwojenna prasa okrzyknęła śmierć starszego żandarma Franciszka Koryzmy „Mordem belwederskim”. Nie bez powodu: zastrzelono go w tajemniczych, niewyjaśnionych nigdy okolicznościach, w nocy z 4 na 5 grudnia 1928 r. przed Belwederem. O samym Koryzmie nie mamy wielu informacji: od 1918 r. służył w Wojsku Polskim, a w drugiej połowie lat 20. w 1. Dywizjonie Żandarmerii.
Sprawa jego śmierci już w latach 20. budziła gwałtowne kontrowersje i była jednym z najszerzej komentowanych zabójstw dekady. Wszak był w nią osobiście zamieszany Marszałek Józef Piłsudski. Może właśnie to sprawiło, że do dziś zresztą historycy nie są zgodni co do faktycznego przebiegu tamtych wydarzeń.
Marszałek na celowniku
Prof. Andrzej Garlicki, specjalista od dziejów dwudziestolecia, o sprawie Koryzmy pisał w „Siedmiu mitach drugiej Rzeczypospolitej” następująco: „Bezsporne wydają się następujące fakty. Tej nocy Marszałek spał w gabinecie na górze. Około godz. 1.30 Aleksandra Piłsudska usłyszała strzał - gdy zapytała, co się stało, powiedziano jej, że zabity został Koryzma. Jedna z późniejszych hipotez mówiła, że Koryzmę zastrzelił przypadkowo sam Piłsudski, przekonany, że to dybiący na jego życie zamachowiec. Hipoteza ta nie wytrzymała jednak konfrontacji z faktami”.
Jakimi faktami? Otóż, jak dowiodło śledztwo, Piłsudski tej nocy spał na piętrze, w swoim gabinecie, w którym pracował do późna. Gdyby nawet, co mało prawdopodobne, zobaczył z gabinetu jakiś cień w otaczającym budynek parku belwederskim i odruchowo doń strzelił, to musiałby rozbić szybę w oknie, bowiem - jak słusznie zauważyli śledczy - „trudno zakładać, że w grudniową noc okno było otwarte”.
Tu dygresja, którą badacze, ci ówcześni, jak i dzisiejsi, rzadko biorą pod uwagę. Otóż Piłsudski faktycznie mógł czuć się zagrożony. Kilkakrotnie organizowano zamachy na jego życie, a po jednym - przeprowadzonym we Lwowie 25 września 1921 r. tuż po otwarciu Targów Wschodnich - został nawet postrzelony. Strzelał doń Stepan Fedak, syn znanego adwokata i aktywista ukraiński. Piłsudski wyszedł bez szwanku, ranny został towarzyszący mu w aucie wojewoda Kazimierz Grabowski.
Od nocnych strzałów w Belwederze zatrzęsła się cała Polska. Historyk i piłsudczyk Wacław Jędrzejewicz napisał wręcz o spisku: „W czasie, kiedy został zastrzelony Koryzma, ochrona Marszałka należała do żandarmerii. Lecz do ochrony pretendował również Urząd Śledczy Policji Państwowej w Warszawie. Wszystko wskazuje na to, że tam właśnie zrodził się pomysł, by wykazać, że ochrona żandarmerii nie jest dostateczna. Skompromitować płka Maka-Piątkowskiego i odsunąć go od ochrony Marszałka. Użyto do tego konfidenta urzędu śledczego, Franciszka Sieczkę, który swego czasu był w ochronie Belwederu i znał dobrze teren pałacu”.
Sprawę zatargu między dwiema skonfliktowanymi służbami chwilowo wyciszono, a śledztwo potoczyło się w innym kierunku.
Podejrzany Kossowski
Wróćmy do tamtej feralnej nocy. Wedle ustaleń śledczych, około godz. 2.45 w nocy w parku usłyszano strzały, jeden z oficerów wkrótce potem znalazł leżącego w kałuży krwi Koryzmę, z dwiema ranami postrzałowymi głowy, strzały oddano z bliskiej odległości. Ciało znaleziono ok. 30-40 metrów od schodów pałacu, na jednej z parkowych alejek. W oku i czole żandarma utkwiły dwa pociski, jak się później okazało - stalowe. Ze względu na bliskość Belwederu, w którym mieszkał Józef Piłsudski, na miejsce natychmiast sprowadzono dowódcę Żandarmerii Wojskowej ppłk. Mieczysława Piątkowskiego oraz naczelnika Urzędu Śledczego Wacława Suchenka-Sucheckiego, natychmiast przeszukano również najbliższe okolice pałacu.
„W celu schwytania mordercy rozpoczęto przeszukiwanie Belwederu i okolic. Po kilkudziesięciu minutach na terenie parku Sobieskiego złapano niejakiego Stefana Kossowskiego. Ów 23-latek został znaleziony w budce dozorcy przy bramie od ul. Agrykola. Miał przy sobie potencjalne narzędzie zbrodni - rewolwer Smith & Wesson” - napisał Kamil Suchański w artykule w „Newsweeku” pt. „Zabójstwo w Belwederze. Największa zagadka II Rzeczypospolitej”.
Kim był Stefan Kossowski? W toku wstępnego śledztwa ustalono, że do sierpnia 1927 r. podejrzany pracował jako wywiadowca Oddziału II Sztabu Generalnego, przydzielony do służby przy Belwederze. Suchański dodaje: „Zwolniono go z powodu pijaństwa i awanturnictwa. Rok później w listopadzie Kossowski znalazł zatrudnienie w straży granicznej w Górze Kalwarii, jednak i stamtąd został usunięty po miesiącu, gdy dowiedziano się o jego wcześniejszych wyczynach. Urażony, postanowił rzekomo odegrać się na byłych przełożonych. By dokonać krwawego odwetu, udał się na teren kompleksu belwederskiego, gdzie natknął się na Koryzmę. Sam podejrzany nie przyznawał się do winy, twierdząc, że w chwili popełnienia zbrodni przebywał na mieście przy Dworcu Głównym, a po drodze spotkał m.in. samego gen. Bolesława Wieniawę--Długoszowskiego”.
Nic dziwnego, że na tamtym etapie dochodzenie skupiło się całkowicie na hipotezie o zatargu osobistym. Wykluczono tło polityczne. Topografia miejsca i sposób działania napastnika eliminowały Piłsudskiego jako cel zamachu. Kossowskiego osadzono w więzieniu przy ul. Dzikiej.
Ofiara porachunków?
Tymczasem nieprzychylna piłsudczykom prasa podniosła inny wątek sprawy. Plutonowy Koryzma musiał zginąć, bowiem wiedział za dużo o tajemniczym zaginięciu gen. Włodzimierza Zagórskiego, osobistego wroga Piłsudskiego jeszcze z czasów austriackich. Prócz endeków taką opinię głosił, co zadziwiające, również gen. Kordian Józef Zamorski, późniejszy komendant Policji Państwowej. Prof. Garlicki podobną tezę uważał za nielogiczną: „Łączenie śmierci Koryzmy ze sprawą generała Zagórskiego - a mianowicie, że Koryzma brał bezpośredni udział w zamordowaniu Zagórskiego lub był tylko mimowolnym świadkiem, więc należało go uciszyć - nie wyjaśnia kwestii podstawowej: dlaczego z likwidacją Koryzmy czekano aż 16 miesięcy? Dlaczego też, zamiast załatwić sprawę po cichu, co w przypadku osoby tak mało znaczącej było łatwe, dokonano zabójstwa w czasie, gdy Koryzma pełnił służbę w parku belwederskim”.
Pytanie zasadne i skłaniające do wniosku, że żandarma Franciszka Koryzmę łączyło z gen. Włodzimierzem Zagórskim tylko jedno - tajemnicza śmierć. Pewnie dlatego ten polityczny trop śledztwa dość szybko porzucono i zajęto się Kossowskim. Ale i tu pojawiły się trudności.
Znalezione podczas sekcji zwłok w ciele ofiary pociski nie pasowały do rewolweru Smith & Wesson znalezionego przy Kossowskim, do jego stóp nie pasowały także odciski znalezione na miejscu zbrodni, wobec czego wkrótce został zwolniony z aresztu. Dochodzenie przekazano następnie wojskowemu sądowi okręgowemu i objęto klauzulą tajności, co tylko zwiększyło ilość teorii spiskowych, publikowanych przez ówczesną prasę, która o oczyszczeniu Kossowskiego z zarzutów nie została poinformowana. Ten, uznany przez prasę za wroga publicznego, wkrótce wyjechał, a właściwie uciekł z kraju. O jego dalszych losach nic nie wiadomo.
Pojawia się Sieczko
Można sobie wyobrazić zarówno presję ówczesnej opinii publicznej i prasy na prowadzących dochodzenie, jak i grząski grunt, po którym błądzili. Zewsząd bowiem czyhały pułapki. Weźmy taki przykład: Felicjan Sławoj--Składkowski w swoich wspomnieniach upierał się przy znanej nam już hipotezie Jędrzejewicza, że śmierć żandarma była efektem rywalizacji między Policją Państwową a Żandarmerią o to, która ze służb powinna zajmować się ochroną Piłsudskiego. Zwłaszcza że dość sporą grupę mieli stanowić w Policji dawni bojowcy Polskiej Partii Socjalistycznej.
Śledztwo w sprawie śmierci żandarma przeciągało się, być może ze względu - jak sugerowali niektórzy wojskowi z otoczenia Marszałka - na obstrukcję samego urzędu śledczego. W jego toku pojawiła się kolejna zadziwiająca postać - Franciszka Sieczki. Okazało się, że ów były gangster, oskarżany o dokonywanie wymuszeń i rozbojów, a jednocześnie współpracownik Urzędu Śledczego (był osobistym protegowanym Wacława Sucheckiego), też odegrał swoją rolę w wydarzeniach belwederskich. Jego nazwisko zaczęło być wielokrotnie odnotowywane w kronikach policyjnych. I chociaż powszechnie niewiązane ze sprawą Belwederu, to nadal szokujące stopniem przewin i bezkarności.
„O wczesnym życiu Franciszka Sieczki - pisze Kamil Suchański - wiadomo było niewiele. Jako 15-latek wyjechał do Ameryki, gdzie >>wsławił<< się napadem na kasjera jednej z fabryk w Filadelfii. Zabił za 8 tys. dolarów, po czym zbiegł do Kanady. Miał szczęście - był rok 1916, a zawierucha wojenna pozwoliła mu powrócić do Polski, gdzie szybko zaaklimatyzował się w środowisku robotników i tragarzy. Wstąpił też do PPS, gdzie trafił pod skrzydła Józefa Łokietka - komendanta bojówek partyjnych. Ujawnił się u jego boku jako zagorzały prześladowca komunistów - podczas wiecu pierwszomajowego w 1926 r. ostrzelał manifestujący tłum. Nie obyło się bez ofiar śmiertelnych. Podobnie było w innych przypadkach - >>po godzinach<< Sieczko zajmował się krwawymi napadami i wymuszeniami. Z jego rąk miał zginąć m.in. Lucjan Groszyński, ślusarz z ul. Okopowej”.
„Sieczko otwarcie stał się agentem policji politycznej i paradował po ulicach Warszawy w aucie pana komisarza Suchenka” - komentowała karierę zbira socjalistyczna „Pobudka” w 1929 r. Ale czy to on rzeczywiście był sprawcą zamachu? Według danych Urzędu Śledczego tuż po morderstwie Koryzmy Sieczko otrzymał urlop okolicznościowy (wyjazd w sprawach osobistych). Indagowana w tej sprawie przyjaciółka Sieczki oświadczyła, że nie widziała go od 5 grudnia, lecz ten wówczas twierdził, że nigdzie się nie wybiera. Sieczko rzekomo powrócił po trzech dniach z ustalonym alibi - niestety, szczegóły jego zeznań nie są znane, podobnie jak dalszy przebieg śledztwa. Wiadomo jedynie, że podejrzany wyszedł ze sprawy bez szwanku. Został co prawda odwołany ze służby, ale już 10 grudnia otworzył - co brzmi dość groteskowo - własną knajpę w Śródmieściu Warszawy.
Tu kolejna dygresja: w 1929 r. Suchenek-Suchecki został aresztowany w związku z aferą szpiegowską, a kilka miesięcy później Sieczko został zastrzelony przez - jak się spekulowało - jednego z sanacyjnych oficerów. Sprawa nigdy nie została oficjalnie wyjaśniona, ale wiele wskazuje na to, że piłsudczycy sami dotarli do informacji na temat tego, kto naprawdę zabił Koryzmę.
Oksydowany browning
Kossowski, Sieczko, legioniści Marszałka, dawni bojowcy PPS, wreszcie policjanci - po upływie 90 lat wciąż nie wiadomo, kto strzelał do Koryzmy. Wygląda na to, że nikomu nie zależało na wyjaśnieniu zagadki. No i pozostaje sam Piłsudski, który w całej tej sprawie zachowywał się niezwykle powściągliwie, wręcz dziwnie.
„Marszałek spędzał bezsenne noce, wypijając ogromne ilości mocnej herbaty i wypalając mnóstwo papierosów; zmęczony przechadzał się wówczas po pokojach Belwederu (...). Pewnej nocy, wchodząc do nieoświetlonego salonu, miał zauważyć zarysowaną na tle firanki przy drzwiach na balkon sylwetkę ludzką. Mógł przypuszczać, że ktoś skrada się do pałacu” - pisał Marian Romeyko w książce „Przed i po maju”. Co było dalej? Czy Piłsudski strzelił? Tego nie wiemy.
„Faktem jest, że Belwederu strzegła sieć posterunków żandarmerii, a Marszałek nie lubił osobistej ochrony. Codziennie z Generalnego Inspektoratu Sił Zbrojnych wracał do Belwederu spacerkiem, samotnie, bez adiutanta. Ewentualna obstawa podążała ok. 50 metrów za nim, zachowując dyskrecję. Podobnie było z wartownikami. Musieli chronić budynek, nie zwracając uwagi Piłsudskiego. Ten mógł nie wiedzieć o bliskiej obecności żandarma i uznać go za intruza. A co z narzędziem zbrodni?” - pyta w swym tekście Suchański.
Bronią, z której rzekomo strzelał Piłsudski, był pistolet browning. Marszałek miał w zwyczaju trzymać go przy sobie. „Niedaleko Komendanta na pliku papierów leży jako przycisk duży, czarny, oksydowany pistolet browning” - kilkakrotnie notował w raportach służbowych ówczesny minister spraw wewnętrznych Felicjan Sławoj-Składkowski.
Dlaczego jednak Marszałek miałby nosić broń w czasie nocnych przechadzek? Czy bał się o własne życie? Jego rozchwianie emocjonalne i poczucie zagrożenia sugerowała część wypowiedzi prasowych. „Otaczano mnie płatnymi szpiegami, przekupywano pieniędzmi i awansami każdego, kto mnie, byłego Naczelnika Państwa, zdradzał, szukano - jak to śmiem twierdzić - mej śmierci” - mówił Piłsudski w wywiadzie dla „Kuriera Porannego” 15 maja 1926 r. Z pełną emocji i nieskrywanego żalu wypowiedzią dla „Kuriera” kontrastuje inna, udzielona tuż po incydencie. „Tej nieszczęśliwej nocy spałem tak twardo, że żadnych strzałów nie słyszałem” - przyznał Marszałek w „Ilustrowanym Kuryerze Codziennym”.
Winie Marszałka zaprzecza także zdjęcie prezentujące zwłoki Koryzmy. Widać na nim ofiarę leżącą w alejce parkowej, 30-40 metrów od Belwederu. Nie było szans, aby zabił go strzał oddany z któregoś z pomieszczeń pałacowych. Podobnie jak nie ma szans, aby zabójstwo dokonane na Koryzmie kiedykolwiek miało być wyjaśnione.
***
„Zamordowanie żandarma w ogrodzie belwederskim. Zemsta osobista ajenta”
„Nocy ubiegłej w pobliżu Belwederu - pisał Roman Motyka w katowickiej „Gazecie Robotniczej” 7 grudnia 1928 r. - rozległy się dwa strzały, które zaalarmowały znajdujących się w Belwederze oficerów oraz stojących na posterunku policjantów.
Pierwszy nadbiegł posterunkowy Karpiński. W odległości 12 m od budynku belwederskiego znaleziono na ziemi leżącego w kałuży krwi starszego sierżanta żandarmerii, Franciszka Koryzmę, który pełnił wartę u stóp tarasu. - Natychmiast zaalarmowano wartownię oraz władze sądowo-śledcze wojskowe i cywilne. - W kilkanaście minut przybyły na miejsce wypadku władze. Natychmiast zarządzono obławę. Już w ciągu kilkunastu minut na terenie parku Sobieskiego, sąsiadującego z ogrodem belwederskim, wartownicy natknęli się w budce dozorcy przy bramie na niejakiego Kossowskiego Stefana, który nie mógł dokładnie wytłumaczyć z tego, w jaki sposób o tej porze znajduje się na terenie zabudowań belwederskich.
Przy Kossowskim znaleziono rewolwer systemu Smith Wesson, w magazynie rewolweru były trzy ładunki. Zatrzymany robił wrażenie nieprzytomnego i dawał co chwilę inne odpowiedzi. Według zebranych informacyj ustalono, że zatrzymany Stefan Kossowski do sierpnia ub. roku był jako wywiadowca 2-go oddziału sztabu generalnego przydzielony do służby przy Belwederze. Usunięty za pijaństwo i robienie awantur, został zwolniony, czem się uczuł niezmiernie dotknięty”.