Był środek nocy późnym latem 1943 r. Przez pola w okolicach Jaworowa, miasteczka położonego przeszło 50 km na zachód od Lwowa, maszerowała gęsiego grupa kilkunastu osób. Byli ubrani w wysłużone mundury wszystkich armii, jakie przetoczyły się przez ten region Polski od początku wojny. Większość z nich posiadała broń, a inni pewnie dzierżyli jedynie drewniane atrapy karabinów i pistoletów - miały one stwarzać wrażenie, że grupa dysponuje potężną siłą ognia. Przewodził im bardzo wysoki i chudy mężczyzna w oficerkach i z karabinem na ramieniu. Szedł żwawym krokiem, czasem oglądając się za siebie. Nazywał się Edmund Łukawiecki. Dowodził powiązanym z Armią Krajową oddziałem partyzanckim złożonym, poza dwoma Polakami, tylko z ocalałych z Zagłady Żydów.
Tej nocy partyzanci wędrowali, by z ramienia Państwa Podziemnego wykonać egzekucję na szefie ukraińskiej policji pomocniczej z Jaworowa i na całej jego rodzinie. Wyrok był represyjny, ponieważ niemiecki kolaborant miał na sumieniu ciężką zbrodnię. Kilka dni wcześniej doniesiono mu, iż pewna polska rodzina z jednej wsi nieopodal miasteczka ukrywa na swojej farmie Żydów. Ukraińcy przeszukali podejrzany dom i znaleźli dwie żydowskie dziewczynki. Rozstrzelano je od razu. Potem, po splądrowaniu całego obejścia, policjanci zabrali całą polską rodzinę do Jaworowa. Następnego dnia całą familię - małżeństwo z pięciorgiem dzieci i babcią - rozstrzelano na środku rynku. Wieść o mordzie błyskawicznie dotarła do lokalnych władz podziemia. Drastyczny wyrok miał być wyraźnym sygnałem dla ukraińskich kolaborantów, żeby zastanawiali się dwa razy, zanim podniosą rękę na Polaków.
Dom komendanta znajdował się na przedmieściach Jaworowa, blisko stacji kolejowej. Gdy partyzanci otoczyli siedlisko, Łukawiecki zaczął wykrzykiwać do nich rozkazy. „Władek, szturmuj z kompanią farmę! Zygmunt, weź swoich ludzi i chodź ze mną do domu! Marek, weź konnych i zablokujcie bramę!” - darł się na całe gardło, podczas gdy jego podkomendni biegali w tę i z powrotem, robiąc jak najwięcej rabanu. Kilku nawet strzelało w powietrze. Powstał nieopisany rwetes. W ten sposób leśni chcieli wywołać wrażenie dużo większego oddziału, niż w rzeczywistości stanowili, żeby zniechęcić ukraińskich policjantów do odsieczy i pościgu.
Partyzanci sforsowali przy pomocy belki bramę obejścia i otoczyli dom. Łukawiecki kopnął drzwi wejściowe i wpadł do środka. Tuż za nim podążyło kilku jego ludzi. „Nie ruszać się!” - krzyknął, celując karabinem w białe sylwetki majaczące w ciemnościach. Gdy wzrok przyzwyczaił się do mroku wnętrza chaty, ujrzał kobietę w białej koszuli nocnej, którą otaczała trójka dzieci. Na środku chaty, w samej bieliźnie, stał mężczyzna. To był komendant policji. Ośmielony tym, że nie zastrzelono go od razu, zaczął się tłumaczyć.
Czego ode mnie chcecie? Ja nigdy nie zrobił nic złego Polakowi. Ja...
- mówił płaczliwym tonem. „Dawaj broń i jedzenie!” - gwałtownie przerwał mu Łukawiecki po ukraińsku.
Na to żona komendanta zaczęła krzyczeć, że nie mają nic i zaniosła się spazmatyczny szlochem. Zawtórowały jej wystraszone dzieci. Partyzant stracił cierpliwość i walnął kobietę na odlew w twarz.
Zamknij mordę albo was wszystkich pozabijam!
- groził. Cisza zapadła momentalnie. Komendant policji kazał Łukawieckiemu pójść za sobą. Oddał mu dwa niemieckie karabiny, kilka rewolwerów, zapas amunicji i granatów. Potem pokazał wejście do spiżarni. Leśni wynieśli z niej tyle jedzenia - ziemniaków, mięsa, jajek i mąki - ile tylko mogli unieść.
Następnie całą rodzinę komendanta zebrano w głównej izbie. Chana Bern, jedyna kobieta w oddziale, i Berish Brand kolejno zabijali wszystkich domowników strzałami w głowę. Po chwili partyzanci opuścili dom, podpalając go w kilku miejscach, i ruszyli na zachód, ku swojej leśnej kryjówce, położonej kilkadziesiąt kilometrów na zachód od Jaworowa. Forsowali tempo. Dzwony w cerkwi zaczęły już bić na alarm. Pościg mógł wyruszyć lada chwila.
Tak działał oddział żydowskich mścicieli, chyba jedyny taki w szeregach Armii Krajowej. Nie powstałby bez siły i charyzmy Edmunda Łukawieckiego, polskiego Żyda z patriotycznej rodziny. Oto jego tragiczne losy.
Prawie w Palestynie
Rodzina Łukawieckich, jeszcze wtedy pod nazwiskiem Cohen, przybyła na teren Galicji z Niemiec w XIX stuleciu. U progu XX w. ród ten podzielił się. Jedna część familii pozostała wierna tradycji żydowskiej, a potem wyemigrowała do Palestyny. Druga - wyraźnie zdystansowała się do religii przodków i ciążyła ku kulturze polskiej. Ojciec Edmunda, Józef, należał do „Strzelca”, a potem był oficerem legionów i armii polskiej, zasłużonym w bojach o odrodzenie Rzeczypospolitej. Miłość do ojczyzny starał się przekazać swoim dzieciom. W jego domu posługiwano się językiem polskim, a lekturami obowiązkowymi były dzieła Sienkiewicza i Mickiewicza.
Józef Łukawiecki, tak jak jego ojciec, był majętnym inżynierem gorzelnikiem. Posiadał kilka wytwórni wódek w rejonie Lubaczowa, a także tartak i inne pomniejsze interesy. Mieszkał wraz z żoną i pięciorgiem dzieci w pięknej kamienicy w centrum Lwowa. Tutaj właśnie wychowywał się urodzony w 1920 r. Edmund.
Mundek, bo tak nazywali go najbliżsi, od zawsze był charakterny i podążał własną drogą. Czuł się Polakiem. Oprócz polskiego znał także perfekcyjnie niemiecki, ukraiński i rosyjski, ale nie umiał się posługiwać ani jidysz, ani hebrajskim. Co prawda ukończył żydowską podstawówkę, ale jako szkołę średnią wybrał sobie słynne polskie VIII Gimnazjum im. Kazimierza Wielkiego. Niestety, nie ukończył go. Na każdą antysemicką zaczepkę uczniów gojów odpowiadał fizyczną agresją, a ponieważ był wysoki i wysportowany, niejednokrotnie „dawał wycisk” prowokatorom. Jedna z takich bójek skończyła się interwencją policji. Uznano, że miarka się przebrała. Dyrekcja placówki postanowiła go wydalić. Mundek wylądował w szkole handlowej. Uczył się na księgowego, ale jego prawdziwą pasją była fotografia. Skrycie marzył, by zamiast robienia zestawień i bilansów otworzyć kiedyś własne atelier. Wszystkie jego plany legły w gruzach, gdy we wrześniu 1939 r. III Rzesza zaatakowała Polskę.
Warto wspomnieć, że rodzina Łukawieckich mogła uniknąć tragedii, jaką szykował im los. W 1937 r. kuzyn mieszkający w Palestynie, widząc poczynania Hitlera, namawiał ich na emigrację. Józef Łukawiecki uległ jego argumentom. Zlikwidował swoje interesy w Polsce i załatwił całej rodzinie pozwolenia na osiedlenie się w mandacie palestyńskim. Na początku 1938 r. familia miała wyruszyć ze Lwowa w podróż na Bliski Wschód. Jednak już na dworcu leciwa matka Józefa oznajmiła, że się rozmyśliła i że chce zostać w Polsce, a nie umierać w jakiejś „pustynnej krainie, gdzie wyją szakale”. Była uparta i nieprzejednana. Ostatecznie przekonała całą rodzinę do zmiany planów i pozostania w Polsce. Łukawieccy szybko odbudowali swoje dawne życie w Galicji Wschodniej. Niestety, jak się później okazało, była to decyzja fatalna w skutkach.
W konspiracji
Pod koniec września 1939 r. Lwów został zajęty przez Sowietów. Cała Galicja Wschodnia znalazła się pod okupacją czerwonych. Łukawieccy z dnia na dzień stali się bankrutami. Komuniści znacjonalizowali ich wszystkie gorzelnie i tartak. Mimo to rodzina jakoś wiązała koniec z końcem, wyprzedając nagromadzone precjoza i ruchomości.
Latem 1940 r. do domu Łukawieckich niespodziewanie zawitał 41-letni Józef Kulpa spod Lubaczowa, przedwojenny kontrahent i przyjaciel głowy rodziny. Okazało się, że działa w konspiracji. Polak, za pozwoleniem Józefa, wciągnął Mundka do siatki Związku Walki Zbrojnej (ZWZ). Część organizacji działająca w strefie sowieckiej, wyniszczona terrorem NKWD, potrzebowała właśnie takich młodych i sprytnych ochotników.
Przez parę kolejnych miesięcy Mundek z rzadka bywał w rodzinnym domu. Przebywał głównie na niemiecko-sowieckim pograniczu w rejonie Lubaczowa, który znał jak własną kieszeń. Szmuglował przez granicę drukowany w Generalnej Guberni periodyk ZWZ pt. „Czyn”, a następnie rozpowszechniał go wśród Polaków w sowieckiej strefie. Z powierzonego zadania wywiązywał się znakomicie - potrafił zachować zimną krew, zręcznie lawirował między gęstymi patrolami granicznymi. Wkrótce musiał podołać większym wyzwaniom.
Partyzant
22 czerwca 1941 r. Niemcy zaatakowały Sowietów. Lwów został zajęty błyskawicznie przez Wehrmacht, w którego szeregach znajdowały się oddziały kolaboracyjne ukraińskich nacjonalistów. Najeźdźcy od razu zabrali się do „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej”. Einsatzgruppen, podążając tuż za frontem, rozstrzeliwały dziesiątki tysięcy Żydów. W samym Lwowie położenie ludności wyznania mojżeszowego stawało się nie do zniesienia. W lipcu Ukraińcy zorganizowali barbarzyński pogrom na ulicach miasta, w którym zamordowano kilka tysięcy ludzi. Terror nie ominął rodziny Łukawieckich. Mundek i jego brat Zygmunt trafili na prawie dwa miesiące do obozu pracy w Sokolnikach. Od pewnej śmierci uratował ich ojciec, który przez lwowski Judenrat zapłacił Niemcom kilkaset dolarów łapówki za uwolnienie chłopców. We wrześniu obaj młodzieńcy wrócili do domu.
Wtedy rodzina uznała, że wszyscy będą mieli większe szanse przetrwania, jeśli wyjadą na wieś. Dlatego też jesienią 1941 r. przedostali się ze Lwowa do Ostrowca pod Lubaczowem, gdzie mieszkała jedna z babć Mundka. Podróż przebiegła szczęśliwie, jednak niedługo potem Łukawieckich spotkała wielka tragedia. Dwaj bracia konspiratora - Zygmunt i Rafael - zostali schwytani przez Niemców i rozstrzelani.
W październiku 1941 r. Mundek odnowił kontakty z ZWZ. Trafił w szeregi partyzantki, która nieśmiało zaczynała operować w Lasach Janowskich i Puszczy Solskiej. Został uroczyście zaprzysiężony, a także otrzymał mundur i czeski karabin. Znany był pod pseudonimem Łuk. W całej kompanii, ze względu na panujące w niej nastroje, o jego żydowskim pochodzeniu wiedział tylko dowódca Marian Zuchowski.
Łukawiecki działał w tym oddziale aż do wiosny 1943 r. W tym czasie nauczył się sztuki przetrwania w lesie. Brał udział w licznych akcjach sabotażowo-dywersyjnych przeciwko Niemcom i ukraińskim policjantom, podczas których dał się poznać jako nieustraszony żołnierz. Uczestniczył w partyzanckiej kampanii, jaką przeciwko akcji wysiedleń Polaków na Zamojszczyźnie podjęła Armia Krajowa. W międzyczasie spotkała go kolejna osobista tragedia.
Wola Boga
Wiosną 1942 r. w Lubaczowie utworzono getto, w którym zgromadzono Żydów ze wszystkich okolicznych wiosek i miasteczek. Znalazła się w nim także rodzina Łukawieckich.
W grudniu tamtego roku wywiadowcy AK dowiedzieli się, że na początku 1943 r. lubaczowskie getto ma być likwidowane. Wieść ta dotarła także do Mundka. Wtedy natychmiast wyruszył z lasu do miasteczka, by ratować swoich rodziców, siostry i babcię.
W chłopskim przebraniu przedostał się do getta. Namawiał rodzinę na ucieczkę z nim do puszczy. Ci odmówili, twierdząc, że będą dla niego tylko ciężarem. Sfrustrowany odwiedził także miejscowy dom modlitwy. Próbował przekonać zgromadzonych, by ratowali się przed pewną śmiercią. Tu także spotkało go niepowodzenie.
„Wolimy umrzeć jak Żydzi, niż jak zwierzyna ginąć w lesie” - usłyszał od jednego z rabinów.
Jeśli Bóg chce nas ratować, zrobi to. Jeśli chce nas ukarać, musimy przyjąć to z pokorą. Nie można sprzeciwiać się wyrokom Najwyższego. To wbrew zasadom naszej wiary.
Ostatecznie jedyną osobą z getta, która zdecydowała się uciec wraz z Mundkiem do lasu, była 21-letnia Chana Bern. Nie miała nic do stracenia. Dwa dni wcześniej została pojmana i zgwałcona przez szefa miejscowej ukraińskiej policji pomocniczej Wasyla Kułczyckiego. Następnego wieczora nie dała się upokorzyć. Gdy pijany Ukrainiec znów próbował wziąć ją siłą, dźgnęła go wielokrotnie kuchennym nożem. Mężczyzna wykrwawił się na śmierć. Chana od doby ukrywała się w getcie, poszukiwana przez policję. Gdy usłyszała ofertę Mundka, nie wahała się ani chwili.
W tydzień później oboje, ukryci na skraju zagajnika pod Dachnowem, z przerażeniem oglądali, jak ich najbliżsi, wraz z kilkoma tysiącami mieszkańców lubaczowskiego getta, są rozstrzeliwani przez Niemców i Ukraińców.
Mściciele
Dzięki wsparciu Józef Kulpy Chana została zaprzysiężona i wcielona w szeregi Armii Krajowej. Dołączyła do operującego w lasach lubaczowskich oddziału, w którym służył Mundek. Szybko pojawiło się pomiędzy nimi uczucie. Zostali parą.
Koledzy Mundka różnie przyjęli obecność Chany. Jedni uważali, że jest ona zbytecznym ciężarem. Inni byli nią niezdrowo zainteresowani - w końcu była jedyną kobietą wśród kilkudziesięciu młodych mężczyzn. Na tym tle wybuchła w kwietniu 1943 r. krwawa awantura. Dwóch partyzantów próbowało zgwałcić Chanę w obozowisku, gdy cały oddział wyruszył na akcję. Dziewczyna, która nie rozstawała się z pistoletem, ostudziła ich chuć kilkoma strzałami na postrach. O całym zajściu poinformowała później Mundka. Ten wpadł w szał i zastrzelił obu winnych na miejscu.
Nie jest jasne, w jaki sposób Łukawiecki uniknął odpowiedzialności przed podziemnym trybunałem za ten samosąd. Może znów z opresji wybawił go Kulpa? W każdy razie ten incydent zdecydował o jego odejściu z oddziału, w którym działał przeszło półtora roku.
W maju „Łuk” z Chaną stanęli na czele własnej, 15-osobowej drużyny. Składała się ona głównie z Żydów ukrywających się w okolicach Lubaczowa. Należeli do niej m.in. Berish Brand (36-letni były kupiec ze Lwowa), Izaak Helman (19-letni żydowski farmer z Lisich Jam), Anshel Bogner (41-letni handlarz bydłem z Lisich Jam z kryminalną przeszłością; Niemcy zastrzelili jego żonę i dwójkę dzieci, po tym jak wydali ich polscy chłopi) oraz nastoletni bracia Tobiasz i Maurie Hoffmanowie. Poza nimi, z rekomendacji Kulpy, dołączyli do oddziału dwaj „spaleni” młodzi akowcy. Jeden z nich nazywał się Władek (nazwisko nieznane), a drugi Ludwik Żegowski.
Grupa Mundka miała dwie bazy. Pierwsza znajdowała się w lesie nieopodal domu Kulpy w Ostrowcu. Jednak wkrótce jej istnienie stało się w miasteczku tajemnicą poliszynela. Wobec tego jesienią 1943 r. partyzanci przenieśli do Puszczy Solskiej, gdzie zbudowali solidne ziemianki w pobliżu osady Ruda Różaniecka.
Oddział Łukawieckiego podporządkowany był Marianowi Wardzie, komendantowi okręgu AK w Tomaszowie Lubelskim. Wszystkie rozkazy przekazywał Mundkowi osobiście Józef Kulpa.
„Żydowscy mściciele” zawsze działali samodzielnie, nie kooperując z innymi akowskimi oddziałami leśnymi. W związku z tym nie brali udziału w szeroko zakrojonych operacjach partyzanckich. Ponieważ byli nieliczni i kiepsko uzbrojeni, wyznaczano im zadnia na ich miarę. Drużyna Łukawieckiego zajmowała się głównie likwidacjami. Z ich rąk ginęli przede wszystkim wszelkiej maści kolaboranci - volksdeutsche, Polacy wydający Żydów (zastrzelili m.in. chłopów odpowiedzialnych za śmierć rodziny Bognera), ukraińscy nacjonaliści i policjanci. Czasem dokonywali zamachów na niemieckich oficerów odpowiedzialnych za najbardziej brutalne zbrodnie przeciwko Polakom. Często przeprowadzał je osobiście Mundek. Wykorzystując swoją biegłą znajomość niemieckiego i mundur Wehrmachtu, usypiał czujność przeciwnika i dopiero wtedy uderzał. Tę strategię wykorzystał także podczas ataku na jeden z burdeli Wehrmachtu. Partyzanci przebrani za niemieckich żołnierzy po cichu zlikwidowali straże rozstawione wokół dworku, po czym wymordowali wszystkich klientów „przybytku rozkoszy”.
Ludzie Łukawieckiego brali także udział w tzw. powstaniu zamojskim, czyli serii akcji podziemia przeciwko wysiedleniom Polaków z Roztocza. Atakowali zajęte przez niemieckich osadników polskie wioski, palili domy volksdeutschów.
Zdarzało im się także dokonywać aktów sabotażu. Rozkręcali tory. Co najmniej raz wysadzili most, po którym poruszała się niemiecka kolumna samochodowa.
Na terenie okręgu Tomaszów Lubelski AK prowadziła także intensywne walki z nacjonalistami ukraińskimi. Żołnierze Łukawieckiego co najmniej dwa razy zamordowali w zasadzkach drogowych po kilkunastu funkcjonariuszy policji pomocniczej.
Grupa „Łuka” była z pewnością jedną z najbardziej agresywnych żydowskich grup partyzanckich działających w czasie II wojny światowej na Lubelszczyźnie i chyba jedyną taką formacją w szeregach Armii Krajowej. Pomimo że działali w ciężkich warunkach - Niemcy co rusz przeprowadzali w lasach Zamojszczyzny szeroko zakrojone operacje przeciwpartyzanckie, silni byli ukraińscy nacjonaliści, a inne oddziały leśne nie zawsze przyjaźnie nastawione - żydowskim bojownikom udało się czynnie uczestniczyć w walkach i, co najważniejsze, w komplecie dotrwać do „wyzwolenia”. Z pewnością mieli dużo szczęścia i dobrego dowódcę.
Z AK do UB
Zaraz po zajęciu Lubelszczyzny przez Armię Czerwoną Edmund Łukawiecki z Chaną na krótko wrócili do Lubaczowa. Tutaj, w towarzystwie kilkunastu ocalałych z Zagłady Żydów, wzięli ślub.
Następnie Mundek, motywowany żądzą zemsty na swoich prześladowcach - Niemcach, volksdeutschach, Ukraińcach i polskich zdrajcach - wstąpił do 1. Brygady Wojsk Wewnętrznych (poprzednik KBW). Jednostka ta w tym okresie przeprowadzała krwawe pacyfikacje w Lubelskiem, zwłaszcza w ukraińskich wioskach. Następnie, wiosną 1945 r., wstąpił do krakowskiego oddziału Urzędu Bezpieczeństwa. Tutaj pracował głównie z donosicielami i agentami umocowanymi w podziemiu poakowskim, m.in. w organizacji RAOK „Mewa”. Z teczki IPN wynika, że jego działalność podobała się przełożonym. Uważano go za „pilnego i inteligentnego”.
W rzeczywistości Łukawieckiemu daleko było do „wzorowego ubeka”. Nie zerwał kontaktów z dawnymi towarzyszami z AK, w tym z Józefem Kulpą. Kilku nawet ostrzegł przed grożącym im aresztowaniem. Poza tym był niesubordynowany. Kiedy UB wypuszczało z więzienia jakiegoś okupacyjnego kolaboranta bądź zbrodniarza tylko dlatego, że ten poszedł na współpracę z nowym reżimem, Mundek zabijał go „we własnym zakresie”. Wreszcie Łukawiecki rekrutował młodych Żydów z Polski do służby w Etzel - paramilitarnej organizacji działającej w mandacie palestyńskim. Współpracował z podziemną siatką, która organizowała ich przerzut z PRL na teren dzisiejszego Izraela.
W końcu te sprawy zaczęły wychodzić na jaw. Pewien przyjaciel doniósł Łukawieckiemu, że niebawem UB może zaaresztować także jego. Ten postanowił szybko działać. Uruchomił swoje kontakty z siatką Etzel. W sierpniu 1946 r., wraz z żoną i kilkumiesięcznym synkiem, zbiegł do Czech, a potem do Niemiec. Do Izraela rodzina Łukawieckich dotarła dopiero w październiku 1948 r.
Pan fotograf
W nowej ojczyźnie rodzina Łukawieckich osiadła w Tel Awiwie, blisko swoich kuzynów, którzy przybyli na Ziemię Świętą dziesiątki lat wcześniej. Wreszcie pan Edmund mógł zrealizować swoje marzenie - założył zakład fotograficzny.
Nigdy jednak w Izraelu nie czuł się do końca u siebie. Słabo mówił po hebrajsku. Tamtejsza polityka nie interesowała go. Zmarł w 2004 r., kilkanaście lat po swojej żonie.
Bibliografia
- Simon Lavee, Jewish hit squad,
- IPN