Policjanci, 36-letni Józef Juraszek i 52-letni Józef Bartnik z posterunku w Bielszowicach, idą na nocny obchód. Na spokojny spacer nie liczą. 80 lat temu Bielszowice - dzisiaj to dzielnica Rudy Śląskiej - leżą nad polsko-niemiecką granicą; roi się tu od przemytników i podejrzanych typów. Za trzy lata wybuchnie wojna, a już jest gorąco. Na terenie objętym przez posterunek dochodzi do tysiąca przestępstw rocznie; policjantów jest 14, mieszkańców 15 tysięcy. Bartnik przed obchodem zawsze zmawia pacierz, ma sześcioro dzieci jeszcze w domu, chciałby doczekać emerytury. Wysportowany Juraszek jest bardziej pewny siebie, chociaż młodszy, dostał wyższy stopień od Bartnika. Ożenił się niedawno, dzieci nie ma.
Wybierają na patrol ulicę Piaskową, trudno o gorszą. Prowadzi do niemieckiego Zabrza, to trasa przemytników. Odludzie, wertepy i chaszcze. Właściwie każdy, spotkany tutaj o godzinie pierwszej w nocy, ma coś na sumieniu. Nic dziwnego, że gdy z mroku wychodzą dwaj mężczyźni, dobrze ubrani, w solidnych płaszczach i kapeluszach, policjanci od razu wyciągają broń z żądaniem okazania dokumentów.
Zabójczy panowie z parabellum
Taka sytuacja na Piaskowej zdarza się często. Napotkani zwykle próbują uciec lub tłumaczyć się, nikt dotąd nie ryzykował strzelania do funkcjonariuszy. Ale tamtej nocy dwaj mężczyźni w odpowiedzi błyskawicznie sięgają po parabellum 08. Padają strzały. Bartnik dostaje w pierś i udo, Juraszek w bok i ramię; mimo że śmiertelnie ranny, strzela sześć razy do napastników. Trafia, o czym świadczą ślady na ziemi. Bandyci jednak tamują krew, rozpływają się w powietrzu. Zaalarmowany strzałami dyżurny z posterunku przybiega za późno. Juraszek umiera w szpitalu na drugi dzień, Bartnik wkrótce po nim.
Zabójstwo policjantów na służbie to poważna sprawa. Do Bielszowic ściągają władze krajowej i wojewódzkiej policji, jest także delegacja Kripo, niemieckiej policji kryminalnej. Kripo to nie Gestapo, ale i gestapowcy węszą nad granicą, widocznie to nie ich ludzie zabili funkcjonariuszy. Komu szybciej uda się złapać zabójców, Niemcom czy Polakom? Rywalizacja jest nieunikniona. Śląska policja obiecuje tysiąc złotych za wskazówki; według jej ustaleń, sprawcy są średniego wzrostu, mocno zbudowani, mają blond włosy zaczesane do tyłu. W masie przemytników nie można ich jednak wyłuskać. Zresztą to wyraźnie fachowcy, milczą o strzałach na Piaskowej.
Kripo mocno angażuje się w śledztwo. Łuski z pocisków trafiają do laboratorium kryminalistycznego w Stuttgarcie. Zaczyna się bardzo rzadka współpraca hitlerowskiej policji z polską w sprawie zabójstwa. Przesłuchano setki ludzi po obu stronach granicy, puszczono w ruch ekipy tajnych wywiadowców. W końcu w Polsce pojawia się ślad, a niemiecka policja go potwierdza.
Ukarani, ale za co innego
Śląscy śledczy uważają, że zabójcami są bracia Paweł i Stefan Zajonzowie z Zabrza. Działają jako włamywacze większego kalibru, w Polsce niewiele o nich wiadomo. Eleganccy, pracują w białych rękawiczkach. Niemiecka policja z kolei dobrze ich zna; okazuje się, że są specjalistami od włamań do sklepów jubilerskich na terenie Niemiec, mają polskich klientów na biżuterię.
Sąd Okręgowy w Katowicach zwraca się z wnioskiem o aresztowanie braci, Zajonzowie trafiają do więzienia w Gliwicach. Ale niemiecka prokuratura nie uznaje ustaleń ani polskich, ani własnych śledczych, nie zgadza się na ekstradycję podejrzanych. Współpraca się kończy. Niemcy umarzają sprawę śmierci nadgranicznych policjantów, chociaż Zajonzów nie wypuszczają. Nareszcie mają długo poszukiwanych włamywaczy, sąd wymierza im karę do trzech lat więzienia. Polska policja jest już bezradna. Do dzisiaj nie wiadomo, kto naprawdę zabił posterunkowych Juraszka i Bartnika z Bielszowic.