Światło tego świata ujrzałem 21 albo 22 lutego 1789 r. Urodziłem się bowiem niemal dokładnie w godzinie będącej granicą między tymi dwoma dniami i mimo że zawsze świętowałem 21 lutego jako dzień mych urodzin, moja matka była zdania, że północ już minęła, kiedy z wielkim krzykiem ogłosiłem me przyjście na świat. Jeśli uznać twierdzenie mej matki za prawdziwe, byłbym tak zwanym dzieckiem urodzonym w niedzielę, aczkolwiek niewiele mi to pomogło, kiedy wedle moich sił musiałem z odpowiednią godnością mierzyć się ze szczęściem i nieszczęściami życia, jak każdy inny śmiertelnik.
Z okresu mojego dzieciństwa do chwili, gdy ojciec przeniósł się z nami do Gdańska, pozostało mi niewiele, za to bardzo przyjemnych wspomnień, związanych przede wszystkim z wielką troskliwością i miłością pewnej młodej osoby, która tuż po moim narodzeniu pojawiła się u nas, by pomóc matce w prowadzeniu domu. Była ona jej krewną i w domu nazywano ją tylko panną nianią; później wyszła za mąż za brata mego ojca, nadzorcę wałów, Paula Behrenda, wdowca posiadającego piękne gospodarstwo w Kiezmarku i cieszącego się szacunkiem i dobrą sławą na całych Żuławach Gdańskich. Panna niania żyła potem szczęśliwie z moim wujem przez wiele lat do czasu, gdy ten w podeszłym wieku zmarł w swym domu koło Bramy Nizinnej w Gdańsku. Dla swych dzieci, z których dzisiaj żyje jeszcze jedna córka, panna niania była przykładem doskonałej, troskliwej matki i cnotliwej chrześcijanki.
Miałem już sześć lat, kiedy mój ojciec sprzedał swe gospodarstwo za około 33 000 talarów i przeniósł się z nami do Gdańska, by żyć tam z procentów i dochodów z interesów, jakie miał zamiar robić w mieście. Mimo że - jak już wspomniałem - posiadał jedynie powierzchowne wykształcenie, miał wielki szacunek do wszelkiej wiedzy i był nader skłonny bywać w towarzystwie ludzi, którzy oprócz rozsądku, byli dobrze wyedukowani. Dążył do tego, by wynieść się ponad stan, z którego się wywodził, i w późniejszych latach swego życia zajmował się studiowaniem historii naturalnej i geografii. Jego ulubioną lekturą były opisy podróży. Dialekt dolnosaksoński, jakim posługiwali się chłopi na Żuławach, musiał w naszej rodzinie ustąpić niemieckiemu językowi literackiemu.
Ojciec ubierał się po miejsku, nosząc zgodnie z ówczesną modą długi, cienki warkocz, podczas gdy chłopi zbierali swe włosy, spinając je mosiężnym grzebieniem.
Bez tych szlachetnych dążeń ojca moim losem byłaby aż do śmierci egzystencja chłopa i nigdy nie wyniósłbym się ponad mój stan i nie przekazał podobnych dążeń mym potomkom, by je kultywowali. Ponieważ mi się jednak to udało, uważam, iż nie żyłem na próżno.
Jak się wydaje, mój ojciec już bardzo wcześnie wybrał dla mnie zawód kupca, chciał jednakże, abym wszedł do niego wyposażony w duży zasób wiedzy ogólnej. Nie było jednakże w owym czasie w Gdańsku żadnej innej publicznej szkoły kształcącej w takim zakresie, poza (...) tą u Świętego Piotra, która wedle dzisiejszych wymagań miała wiele braków, wtedy jednakże zajmowała w tej kwestii pierwsze miejsce.
Poza szkołą ojciec kazał mnie również kształcić na prywatnych lekcjach rysunku, gry na skrzypcach, języka polskiego i angielskiego, kaligrafii i rachunku kupieckiego. Kiedy opuszczałem szkołę, we wszystkich pozostałych przedmiotach moja wiedza była jedynie fragmentaryczna i wysoce powierzchowna i tylko samodzielne studia w latach późniejszych były w stanie w pewnym stopniu wyrównać te braki.
Jako iż w tym czasie podjęto już decyzję o moim dalszym kształceniu w zawodzie kupieckim, w marcu roku 1803 opuściłem szkołę u Świętego Piotra. Do sierpnia tego roku pobierałem kolejne lekcje prywatne, ucząc się języka angielskiego i rachunku kupieckiego, by później rozpocząć pracę w kantorze handlowym pana Jacoba Kabruna. Mój ojciec był z tym panem od dłuższego czasu zaprzyjaźniony, więc jego dom handlowy wydawał się najbardziej odpowiednim miejscem, w którym - posiadając w miarę dobre przygotowanie - mógłbym się przygotować do nowego zawodu, jaki miał się stać przeznaczeniem mego życia.
Majątek mego ojca powiększył się już w tym czasie na tyle, że rodzice mogli żyć spokojnie i bez trosk, aczkolwiek przy dość stonowanych wymaganiach. Aż do roku 1806, kiedy to wybuchła nieszczęsna wojna z Francją, która przydała wszystkiemu całkiem innej postaci.
Od chwili bitwy pod Jeną zaczął się dla Gdańska, a także moich biednych rodziców, czas prawdziwych nieszczęść. Dobrobyt gdańskich obywateli zaczął się od tamtej pory coraz bardziej zmniejszać. Po roku 1808 moi rodzice często cierpieli nawet wielką biedę, znosząc niekiedy największe wyrzeczenia.
Sprzedając swoje gospodarstwo w Lisewie, ojciec zainwestował majątek przeważnie w hipoteki ziemskie. Wraz z wybuchem wojny procenty z nich były wypłacane w bardzo skromnym stopniu, a państwo udzieliło dłużnikom nawet na kilka lat dyspensy i w związku z tym dochody mego ojca stały się w konsekwencji tak mało znaczące, że często musiał prosić o pomoc jednego z kuzynów, handlarza suknem, Gertza. Tenże starannie zapisywał wszelkie pożyczki, które jako kupiec o ustabilizowanej pozycji byłem w stanie spłacić dopiero w długi czas potem, już po śmierci rodziców.
Pewnego wieczoru poszedłem do wujka Gertza, by spędzić u niego kilka godzin, gdy do pokoju wpadła, we łzach, drżąca służąca, która zaczęła opowiadać, że ze wszystkich stron wystrzeliwane są na miasto gorejące kule. Wybiegliśmy przed bramę domu i rzeczywiście ujrzeliśmy przelatujące wysoko w powietrzu owe żarzące się pociski. Wkrótce potem pojawił się służący mego ojca z latarnią, aby sprowadzić mnie do domu. Kiedy wyruszyliśmy w drogę i dotarliśmy do znajdującego się nieopodal naszego domu Targu Drzewnego, zobaczyliśmy na nieboskłonie wiele takich bomb zapalających, które zdawały się jednak lecieć dalej. Wątpiłem tylko, czy uda im się dolecieć do Długiego Targu. Jakże wielkie było nasze przerażenie, kiedy jedna z nich spadła około czterdziestu kroków przed nami i rozerwała się ze straszliwym hukiem, rozsypując wokół swój płonący ładunek. Ze strachu osunąłem się na kolana.
(Tłumaczenie: Wawrzyniec Sawicki)
Z dziennika mego ojca
„Z dziennika mego ojca, kupca gdańskiego Theodora Behrenda 1789-1851” to publikacja, która pokazuje codzienne życie gdańszczan oczami nestora jednej z najbardziej zasłużonych miejscowych rodzin. Człowieka, który w młodości zachwycał się poematami Schillera, później wyruszył w podróż po Niemczech, Austrii i Francji i jako dojrzały mężczyzna powrócił do rodzinnego miasta. Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa Oskar.