Romanse, pani Wacia i walka o Cannes. Wrocław miał Wajdę, Hasa i Chęcińskiego

Kinga Czernichowska
Wiele kostiumów, które „grały” w kultowych filmach, zostało odrestaurowanych. Na zdjęciu Robert Banasiak, dyrektor CeTA
Wiele kostiumów, które „grały” w kultowych filmach, zostało odrestaurowanych. Na zdjęciu Robert Banasiak, dyrektor CeTA
Około 500 filmów, 210 reżyserów i 16 000 kostiumów - Wrocław ma bogatą filmową historię, a liczby są tego dowodem. To tu powstawały „Sami swoi” i „Popiół i diament”

Wchodzimy do dawnej Wytwórni Filmów Fabularnych we Wrocławiu. Kiedyś Wytwórnia, dzisiaj Centrum Technologii Audiowizualnych. Gabinet obecnego dyrektora, Roberta Banasiaka, znajduje się na pierwszym piętrze. Ale już na schodach czuć, że to miejsce naznaczone jest śladem historii polskiej kinematografii. Na poszczególnych stopniach znajdują się tabliczki z tytułami filmów kręconych we Wrocławiu. 1958 rok - „Popiół i diament”, 1959 - „Nikt nie woła”, 1961 - „Nóż w wodzie”, 1964 - „Rękopis znaleziony w Saragossie”, 1964 - „Salto”, 1967 - „Sami swoi”, 1968 - „Lalka”, 1976 - „Blizna”, 1979 - „Test pilota Pirxa”, 1981 - „Kobieta samotna”, 1983 - „Wielki Szu”, 1988 „Kogel-mogel”, 1988 - „Pan Kleks w kosmosie”, 1988 - „Diabeł”, 1990 - „Marcowe migdały”, 1993 - „Obcy musi fruwać” i 1996 - „Szabla od komendanta”. A to tylko niektóre, najważniejsze tytuły.

My przenosimy się w czasie do lat pięćdziesiątych. To wtedy powstała Wytwórnia Filmów Fabularnych.

Przyciągał jak magnes, choć był na uboczu

- Był to czas, kiedy Wrocław znów stawał się miastem polskim. Kontekst polityczny miał wtedy ogromne znaczenie - mówi Robert Banasiak, dyrektor Centrum Technologii Audiowizualnych we Wrocławiu. - Najważniejszymi ośrodkami filmowymi w Polsce były Warszawa i Łódź.

Wrocław krył się gdzieś z boku. Był poniekąd łódzkim odłamem, bo wrocławska wytwórnia rozpoczynała działalność jako oddział Wytwórni Filmów Fabularnych w Łodzi. Dopiero w roku 1954 uzyskała autonomię.

Ale to właśnie tutaj 210 wybitnych polskich reżyserów (wśród nich m.in. Andrzej Wajda i Kazimierz Kutz, a potem także Waldemar Krzystek i Jan Jakub Kolski) rozpoczynało swoją karierę.

- To, że Wrocław stał trochę z boku, bywało atutem. Ta odległość od władz centralnych sprawiała, że nie było tutaj takiej cenzury jak właśnie w Warszawie czy w Łodzi - tłumaczy Banasiak. - To ze względu na tę swobodę polscy reżyserzy chętnie tu przyjeżdżali. Zresztą wielu twórców miało swoje metody na to, jak zagadać cenzora.

W 1954 roku odbyła się premiera filmu „Pokolenie” w reżyserii Andrzeja Wajdy. Był to jego pierwszy pełnometrażowy obraz. Dziś mało kto pamięta, że film kręcono właśnie we Wrocławiu. I nieliczni pewnie wiedzą, że tym samym Wajda miał swój debiut w stolicy Dolnego Śląska.

- Ale to były również debiuty aktorskie. W „Pokoleniu” grali przecież Roman Polański i Zbigniew Cybulski - dodaje Banasiak.

Jedną z aktorek, które tutaj rozpoczynały swoją przygodę z aktorstwem, była Magdalena Zawadzka (Basieńka z „Pana Wołodyjowskiego”). Grała też w takich filmach, jak „Noce i dnie” (1975), „Barwy ochronne” (1976), „Mów mi Rockefeller” (1990).

- Pani Magda Zawadzka przyjechała do nas na próbne zdjęcia jeszcze jako studentka Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej. To był początek lat sześćdziesiątych - przypomina sobie Henryk Tas, który od 1956 roku pracował w Wytwórni Filmów Fabularnych jako elektryk przy obsłudze stacji transformatorowo-rozdzielczej, a kiedy trzeba było, pełnił także funkcję oświetleniowca lub elektryka dyżurnego na planie zdjęciowym. - Zobaczyłem na portierni taką filigranową dziewczynę z niewielką walizką. Zapytała, gdzie odbywają się zdjęcia próbne. A że byłem w pobliżu, to zaprowadziłem ją. Miała zadzwonić do drzwi (dekoracja przypominała mieszkanie) i odpowiedzieć na pytanie gospodyni. Aktorka, która grała gospodynię, zapytała: „Czego sobie życzysz, dziecko?”, a pani Magda miała wówczas odpowiedzieć: „Jestem z ogłoszenia do dziecka”. Tą właśnie kwestią Magdalena Zawadzka wkroczyła do świata filmowego. I zagościła w nim na dłużej.

Henryk Tas ze wzruszeniem wspomina tamte chwile. Dziś, jak twierdzi, z przyjemnością ogląda także polskie seriale. Magdalena Zawadzka w „M jak Miłość” gra przecież babcię Moniki (w tej roli Anna Wendzikowska).

Mąż z obrazu i czerwona jawa Zbyszka Cybulskiego.

Wspomniane już wcześniej „Pokolenie” uznaje się za pierwszą produkcję Wytwórni Filmów Fabularnych, choć gdyby chcieć się trzymać chronologii, musiałby on ustąpić miejsca obrazowi „Niedaleko Warszawy” w reżyserii Marii Kaniewskiej. A znaczeniowo pewnie „Rękopisowi znalezionemu w Saragossie” Wojciecha Hasa. Banasiak podkreśla, że nawet Martin Scorsese uznał „Rękopis...” za film absolutnie wyjątkowy jak na tamte czasy. I chociaż zdjęcia plenerowe realizowano w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej, to wnętrza do „Rękopisu...” powstawały w studiach WFF.

- I kiedy przypomnimy sobie scenę, w której Zbyszek Cybulski wchodzi do kaplicy, to warto zaznaczyć, że to wszystko działo się właśnie tutaj - twierdzi Banasiak. - Realizatorem scenografii był zmarły niecałe dwa lata temu Tadeusz Kosarewicz.

Niedocenianym przez długi czas filmem był kręcony w Kotlinie Kłodzkiej „Nikt nie woła” w reżyserii Kazimierza Kutza. We Wrocławiu pracowali również Stanisław Lenartowicz i Sylwester Chęciński. Szczególnie ten ostatni właściwie przez całe swoje życie zawodowo był związany ze stolicą Dolnego Śląska. To on jest twórcą takich filmów, jak „Nie ma mocnych” (1974), „Kochaj albo rzuć” (1977), „Wielki Szu” (1982) czy „Rozmowy kontrolowane” (1991).

W jednym z pomieszczeń dawnej Wytwórni o ścianę oparty jest obraz przedstawiający oficera stojącego dumnie przy koniu.

- Ten obraz zagrał w 29. minucie filmu „Popiół i diament”. Jest taka scena, w której kilka osób siedzi przy kawie, a gospodyni wspomina swojego męża, wskazując właśnie na ten obraz - mówi Robert Banasiak. - Po latach, gdy do Wrocławia znów przyjechał Andrzej Wajda, chciałem mu zrobić test i sprawdzić, czy on w ogóle ten obraz pamięta.

- Pamiętał? - dopytuję. - Tak, nawet nie musiałem pytać. Sam, zaraz po tym, jak wszedł do tej sali, zapytał: „Co ten obraz tutaj robi? Przecież to z mojego filmu” - odpowiada Banasiak.

Obraz przedstawiający oficera to jeden z dwóch wielkogabarytowych rekwizytów, jakie się zachowały w dawnej Wytwórni. Drugim jest lektyka z „Rękopisu znalezionego w Saragossie”.

To właśnie „Rękopis...” oraz „Popiół i diament” były dwoma bardzo znaczącymi filmami w historii polskiej kinematografii osadzonej we Wrocławiu. W tym ostatnim główną rolę zagrał Zbigniew Cybulski. Dziś jedno ze studiów dawnej Wytwórni nazwano właśnie jego imieniem.

- Miał swoje wady, ale był to ciepły, otwarty człowiek - przypomina sobie Henryk Tas.

Zdjęcia do „Popiołu i diamentu” realizowano w dzisiejszym studiu im. Wojciecha Hasa, gdzie urządzono dekoracje hotelu Monopol i restauracji. To właśnie tam kręcono scenę, w której Maciek Chełmicki (w tej roli właśnie Zbigniew Cybulski) próbuje oczarować barmankę Krystynę (Ewa Krzyżewska).

- Cybulski mieszkał już wtedy w Katowicach, do Wrocławia dojeżdżał motocyklem - dodaje Tas. - To była czerwona jawa 250, czeskiej produkcji. W tamtych latach, w latach pięćdziesiątych, posiadanie takiego motocyklu było prawdziwym luksusem. Pojazd był zawsze ubłocony, bo nie było wtedy dobrych dróg. A że byłem dyżurnym elektrykiem, to Zbyszkowi zdarzało się mnie poprosić o serwisowanie tej jawy. Pompowałem koła, wymieniałem żarówki, konserwowałem łańcuch.

A gdy było nerwowo, klęło się w jidysz...

Cybulski dał się poznać, zwłaszcza kostiumografom, od tej gorszej strony. Nie lubił się przebierać, wolał grać w... swoich ubraniach. Szczególnie można to było odczuć podczas pracy nad filmem „Ósmy dzień tygodnia” (1958 rok). Cybulski wcielił się w nim w rolę Piotra Terleckiego, a partnerowała mu urocza Sonja Ziemann (zagrała dziewczynę Piotra, Agnieszkę). Za produkcję odpowiadali polscy i... zachodnioniemieccy twórcy.

- To była pierwsza taka produkcja, zrealizowana we współpracy z RFN - mówi Henryk Tas. - Nie musieliśmy nawet kupować taśmy filmowej, bo dała nam ją wytwórnia zachodnioniemiecka.

Film wyreżyserował Aleksander Ford - do dziś uznawany za wybitnego, acz porywczego twórcę.

- Gdy coś nie szło, Aleksander Ford lubił sobie przekląć, ale klął w języku jidysz. Na szczęście łatwo go było udobruchać. Wystarczyło zwrócić się do niego „panie pułkowniku” - opowiada Henryk Tas, choć niektóre źródła mówią, że niektórzy określali go nawet mianem cara lub może trafniej - artysty. Skąd tytuł pułkownika?

- Przecież Ford w 1942 roku był twórcą Czołówki Filmowej Wojska Polskiego przy 1. Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki - tłumaczy Tas.

W ramach tej struktury udało się stworzyć szereg filmów dokumentalnych, m.in. „Majdanek - cmentarzysko Europy”. Był to pierwszy w powojennej Polsce film dokumentalny.

- Ta wytwórnia do dziś zresztą istnieje - dodaje Henryk Tas. - Gdy ktoś do Aleksandra Forda zwracał się per „panie pułkowniku”, to cała jego złość opadała. Zresztą zawsze, gdy się z nim witałem, mówiłem do niego właśnie „dzień dobry panie pułkowniku”. Sonję natomiast witaliśmy zwykłym „guten morgen”. Uśmiechała się i odpowiadała nam, z czasem nauczyła się nawet polskiego „dzień dobry”. Była prawdziwą gwiazdą filmową. Zakochał się w niej Marek Hłasko.

Z tym romansem też wiąże się pewna historia, ale żeby ją opowiedzieć, Henryk Tas wraca wspomnieniami do lat pięćdziesiątych w Warszawie.

- Plenery do „Ósmego dnia tygodnia” powstawały nie we Wrocławiu, a pod Warszawą, a właściwie w Zegrzynku - mówi. - Większość zdjęć to były zdjęcia nocne. Kiedyś, nad ranem, zaczyna świtać. Operator upomina reżysera, że zaraz skończy nam się ekspozycja. Ford się denerwuje, klnie po swojemu, czyli w jidysz, a tu nagle z ulicy Koziej o godzinie wpół do trzeciej nad ranem wyjeżdża dorożka. Powoził, ubrany jedynie w podkoszulek i krótkie spodenki, Marek Hłasko. Przyjechał do Sonji. A za tą dorożką biegł milicjant. Pamiętam do dziś, jak Marek Hłasko wybatożył tego milicjanta. I kiedy Hłasko wreszcie spotkał się z Sonją, to zdjęcia mogły pójść już dalej zgodnie z planem.

Rok 1960. Wojciech Has powraca z kolejnym obrazem. Trwają prace do filmu „Rozstanie”. Główną rolę gra w nim nieżyjąca już dzisiaj Lidia Wysocka (aktorka zmarła w 2006 roku, mając 89 lat - przyp.red.)

- Adam Pawlikowski miał do wygłoszenia taką kwestię: „Pod pudrem i szminką stara już kokota, kiedy młodym chłopcem będąc, zakochałem się raz”. Wie pani, że to cytat z twórczości Wieniawy-Długoszowskiego, osobistego adiutanta Józefa Piłsudskiego? - pyta Tas i zaraz dodaje: - To ten sam Długoszowski, który wjeżdżał do restauracji na swoim koniu. Był ułanem.

Henryk Tas dobrze pamięta Adama Pawlikowskiego. - Bardzo pracowity aktor, perfekcjonista. Zawsze przygotowany do swojej roli - opowiada. - Trzymał ludzi na dystans. Odpowiadał grzecznie, ale nie wdawał się w pogawędki. U innych aktorów zdarzało się, że ktoś przekręcał jakiś wyraz, źle coś zaakcentował. U Adama? Nigdy.

Wojciech Has kręcił we Wrocławiu także film „Jak być kochaną?” (1962 rok). Główną rolę odegrała w nim Barbara Krafftówna. Zdjęcia kręcono w studiach WFF, które udawały... samolot.

- Wtedy budowało się dekorację samolotu, dziś pewnie zdjęcia kręcono by w prawdziwym samolocie. Siedzenia i inne wielkogabarytowe rekwizyty musiały zostać zachowane. Trzeba było odjąć część kadłuba, żeby zostało trochę miejsca na kamerę, która wjeżdżała na takim specjalnym wózku, tzw. dolce - wyjaśnia Henryk Tas. - Do tego kamera obudowana była blimpem, czyli materiałem, dzięki któremu nie słychać „terkotu” kamery w czasie zdjęć. Przecież to były czasy, kiedy dźwięk wchodził stuprocentowo - to, co się nagrywało na planie, to cały dźwięk wchodził do ścieżki dźwiękowej.

Henryk Tas przypomina sobie, że reżyser był raz wyjątkowo zmęczony. - Siedziało kilkadziesiąt osób - statystów, pani Barbara Krafftówna i pan Wiesław Gliński - opowiada. Lecą niby że do Stanów Zjednoczonych. Has stwierdził wtedy, że musi iść na kawę. Był naprawdę wyczerpany. Po dwudziestu minutach wrócił, zagląda do kamery i mówi do ekipy: „Ale żeście spieprzyli to ujęcie”. I powiedział to jeszcze dosadniej. Zapadła głucha cisza. I tylko Barbara Krafftówna była tą osobą, która potrafiła rozładować atmosferę. Powiedziała: „Dzięki ci panie za dobre słowo”. Wszyscy się śmiali, humor poprawił się nawet panu Hasowi.

Barbara Krafftówna zagrała również w filmie „Nikt nie woła” w reżyserii Kazimierza Kutza. W ubiegłym roku obchodzono pięćdziesięciolecie pierwszej projekcji tej produkcji. Aktorka ponownie odwiedziła wtedy Wrocław.

Broda Dmochowskiego i jajecznica pani Waci

W najlepszym czasie Wytwórnia zatrudniała od 400 do 500 osób, kręcono tu kilka filmów rocznie. W Pawilonie Czterech Kopuł znajdowały się pracownie budowy scenografii czy szycia kostiumów. Tam też urzędowała pani Wacia, która prowadziła bufet.

- Wszyscy z rozrzewnieniem wspominają panią Wacię. Mnie nie było dane jej poznać. Nawet Bogusław Linda mówił w jednej z naszych rozmów, że pamięta smak przygotowywanej przez nią jajecznicy - opowiada Robert Banasiak.

Bufet pani Waci znajdował się w jednej z kopuł.

- Panią Wacię znał cały świat filmowy. Wacia najlepsze tatary robiła i parzyła najlepszą kawę. To właśnie tam, oprócz baru śniadaniowego, była stołówka pracownicza - wspomina Henryk Tas.

Ze względu na fakt, że twórcy spędzali w wytwórni całe dnie, nie mogło zabraknąć ani okazji do jedzenia, ani do picia. W jednym ze studiów nagraniowych stoi stół nazywany niegdyś przez pracowników nerką. Nazwa jest nieprzypadkowa. Stół kształtem rzeczywiście przypomina nerkę. - Co niektórzy mogli nawet stracić nerkę, bo byli i tacy aktorzy czy reżyserzy, którzy lubili sobie tu wypić. I zjeść - twierdzi Banasiak.

Na przykład Mariusz Dmochowski, odtwórca roli Wokulskiego w „Lalce” (1968 rok).

- Był strasznie gadatliwy i nerwowy. Dużo jadł. Nie miał zbyt wiele cierpliwości. Musiałem mu zrobić taką specjalną bródkę, co by się nie odklejała, bo bardzo się denerwował - wspomina Zygmunt Kaźmierski, charakteryzator, który z Wytwórnią Filmów Fabularnych był związany od 1964 roku przez 49 lat. - Potrzebowali wtedy peruki dla Zbyszka Cybulskiego do filmu „Rękopis znaleziony w Saragossie”. A potem tu zostałem. Ale nie nazywałem tego pracą. To była przyjemność.

Do filmu „Na srebrnym globie” Zygmunt Kaźmierski przygotował 30 peruk. Trzy z nich do dziś znajdują się w niedostępnej dla zwiedzających perukarni.

Kostiumy z historią przetrwały całe dekady

Zwiedzać nie można również magazynu dawnej WFF, a przetrwało w nim do dziś około 16 tys. kostiumów z realizowanych tu filmów. Każdy z nich ma swoją historię, ale tylko niewielka część (około stu) została zrekonstruowana i dziś wrocławianie mogą oglądać choć niektóre w holu Centrum Technologii Audiowizualnych. Rekonstrukcja strojów wykorzystywanych w filmach pięć dekad temu była wyzwaniem.

- Mamy na wystawie piękną suknię, którą nosiła Beata Tyszkiewicz, grając w „Lalce”. Oryginalny kolor to barwa przypominająca kość słoniową. Ta suknia była w tragicznym stanie: ciemna, brudna, poszarzała - mówi Banasiak. - By przywrócić dawny kolor, panie zrobiły roztwór z fasoli, bieli cynkowej i kilku innych składników. Dziś wygląda prawie tak, jak wtedy na ekranie.

Wrocławianki, patrząc na ten fason, mogłyby pozazdrościć figury, jaką wtedy mogła pochwalić się pierwsza dama polskiego kina.

Zachowała się też biała sukienka Anny Pawlakówny z „Samych swoich”. Jednak bez rękawa. By móc pokazać ją na wystawie, byłe pracownice WFF szukały podobnego białego materiału w lumpeksach. Na ekspozycji można podziwiać również kostiumy ze „Stawki większej niż życie” (mowa tu o kostiumach Hansa Klossa i Hermanna Brunnera) i filmu „Czterej pancerni i pies” (kostium Marusi). Jest też garnitur Jana Nowickiego z „Wielkiego Szu” Sylwestra Chęcińskiego.

W skrzyniach odnaleziono również kostiumy z „Na srebrnym globie” - kręconego w latach 1967-1977 filmu, który mógłby, zdaniem Banasiaka, zaliczać się do kultowych (film opowiada zresztą o tym, za czym widzowie tęsknią - o wolności i szczęściu). Mógłby, ale produkcja wstrzymana została przez władze PRL-u, a konkretnie przez ówczesnego wiceministra kultury i sztuki Janusza Wilhelmiego. Film dokończono dopiero w 1988 roku. Wtedy, po ponad dziesięciu latach, to już nie było to samo. Nietrudno zauważyć, że film był „klejony”.

Jedno z centralnych miejsc w magazynie dawnej Wytwórni zajmują dwa kombinezony z tego filmu. Są ciemne, a stylem przypominają trochę stroje, w których dzisiaj na scenie prezentują się gwiazdy rocka. Aż trudno uwierzyć, że to kostiumy, które zostały zaprojektowane przez Magdalenę Tesławską w 1976 roku. Jeden z nich był tak dobry, że japoński reżyser Mamoru Oshii postanowił wykorzystać go do swojego filmu „Avalon” (2001 rok). Założyła go wtedy na siebie Małgorzata Foremniak, która wcieliła się w rolę Ash.

Dwa lata wcześniej, w 1999 roku, Tesławska otrzymała Nagrodę Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych za kostiumy do filmu „Wrota Europy”. Potem kilkukrotnie była nominowana do Orłów (doceniono jej pracę m.in. przy tworzeniu kostiumów do takich produkcji, jak „Quo Vadis”, „Chopin. Pragnienie miłości” czy „Stara baśń. Kiedy słońce było bogiem”).

W magazynie natrafiamy też na pasiaki z „Listy Schindlera”, hełmy z „Testu pilota Pirxa”, trzewiki z serialu „Świat według Kiepskich” i... stroje góralskie.

- Kiedy powstawał serial „Ród Gąsieniców” (pierwszy odcinek wyemitowany został 17 sierpnia 1981 - przyp. red.), ekipa (m.in. kostiumograf i zaopatrzeniowiec) pojechała do Zakopanego. Tam zorganizowano skup kostiumów. Górale przynosili przepiękne serdaki, wszystkie ręcznie haftowane - mówi Teresa Szefer, związana z dawną Wytwórnią Filmów Fabularnych od 1996 roku. - Podobne skupy organizowano również we Wrocławiu. Albo ogłaszano się w gazetach, m.in. w dawnym „Słowie Polskim”. Ludzie wynajdywali na strychach przepiękne rzeczy, to były unikaty. I te unikaty grały później w wielu filmach. Wrocławianie nawet nie wiedzieli, jakie mają skarby w swoich domach.

- To były trudne czasy. Jak czegoś nie można było kupić, to musieliśmy wymyśleć - dopowiada Henryk Tas.

I tak wymyślano dekoracje, kostiumy, a w studiach dawnej Wytwórni Filmów Fabularnych budowano samoloty.

Od „Pokolenia” do „Pokoleń”

Historia zatacza koło. W 2015 roku Janusz Zaorski rozpoczyna pracę nad dokumentem „Pokolenia”. Wybiera do niego kadry spośród 500 różnych filmów realizowanych właśnie we Wrocławiu. I „ożywia” Zbigniewa Cybulskiego, w rolę którego wciela się łudząco do niego podobny aktor. Zaorski opowiada w tym filmie o historii polskiej kinematografii skupionej we Wrocławiu, odczarowując tym samym obraz dawnej Wytwórni Filmów Fabularnych, bo choć stolica Dolnego Śląska może pochwalić się 500 filmami, to jednak wciąż przegrywa z Warszawą. A najbardziej rozchwytywani polscy reżyserzy myślą, że po dawnej Wytwórni zostały tylko pajęczyny.

Przedstawiciele dawnej WFF, by upamiętnić twórców i aktorów, którzy kiedyś przechadzali się tych studiach, nazwali pomieszczenia od tytułów poszczególnych filmów. Główny hol to plac „Rękopisu znalezionego w Saragossie”. Patronem jednego ze studiów filmowych jest Wojciech Has, innego - Zbyszek Cybulski.

- Przecież tu były nawet pokoje, w których oni sypiali - dodaje Robert Banasiak. - Praca nad filmem trwała właściwie 24 godziny na dobę. Wytwórnia tętniła życiem od rana do wieczora.

Dziś już nie tętni, bo zmieniły się także realia pracy aktorów. Wielu dzieli swoje obowiązki zawodowe między film, teatr i seriale. Z tego powodu większość wybiera Warszawę. To jednak nie znaczy, że Wrocław nie przyciąga gwiazd. To przecież tutaj Lech Majewski pracował z tak wybitnymi aktorami, jak John Malkovich, John Rhys-Davies (fani „Władcy Pierścieni” znają Rhysa--Daviesa z pewnością z roli Gimliego) czy Josh Hartnett. Do stolicy Dolnego Śląska przyjechała również Bérénice Marlohe, znana jako dziewczyna Bonda (grała u boku Daniela Craiga w filmie „Skyfall”). Zdjęcia do najnowszego filmu Majewskiego, zatytułowanego „Dolina Bogów”, trwały około trzech tygodni.

- Dla tych aktorów Wrocław jest miastem niezwykłym, z bogatą historią. Takich śladów historii nie uświadczy się w Ameryce. I na przykład Josh Hartnett prosił reżysera Lecha Majewskiego o oprowadzenie po tej części miasta. Wysiedli na placu Grunwaldzkim i stamtąd spacerkiem przeszli się aż na Wystawową, tak się Hartnettowi podobało - opowiada Banasiak. - Czasem Majewski zgadzał się na takie atrakcje, choć z reguły trzymał dyscyplinę, a aktorzy mają do niego ogromny szacunek. I słuchają. To, co powie, jest święte.

Niebawem (najprawdopodobniej w przyszłym roku) zobaczymy również „Loving Vincent” - film opowiadający o życiu genialnego malarza, jakim był Vincent van Gogh. Za reżyserię odpowiada tutaj Dorota Kobiela.

W przedsięwzięcie zaangażowano malarzy z Polski, Ukrainy, Stanów Zjednoczonych, Japonii i Mołdawii. Wszyscy pracowali właśnie w studiach dawnej Wytwórni Filmów Fabularnych przy ulicy Wystawowej we Wrocławiu.

Twórcy walczą teraz o to, by udało się zorganizować premierę tego filmu na festiwalu w Cannes. Księga historii polskiej kinematografii z Wrocławiem w tle pozostaje otwarta.

Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia