Od przyjaciół w Ameryce otrzymałem niedawno propozycje napisania książki o moich przeżyciach w kopalni „Ziemowit”. Odpisałem grzecznie, że jeśli miałaby to być książka oparta o fakty, to jej napisanie nie jest sprawą prostą. Bowiem żyją jeszcze ludzie fatalnie uwikłani w ziemowicki dramat. Ale nie żyje już jeden z generałów, od którego otrzymałem taki rozkaz:
- Wyciągać po kolei i strzelać...
- Obywatelu generale, ale to nie jest jeden człowiek...
Każdy z nich to czyjś syn, brat, ojciec, sąsiad, przyjaciel... To tak jakby strzelać do pięciu...
- ...wy mnie tu nie będziecie uczyć...
Gdybym ujawnił nazwisko tego generała, to jego rodzina, dzieci, wnuki nie mieliby do końca swoich dni spokoju. Mnożenie jednego nieszczęścia nie jest nikomu potrzebne. Miedzy innymi z tego powodu napisanie książki o stanie wojennym w Lędzinach jest na razie niewskazane.
Mówiłem o honorze
Przed przybyciem do Lędzin w listopadzie 1981 roku, pracowałem w Akademii Sztabu Generalnego, w Wydziale Politycznym. Niektórzy mają mi to za złe, lecz ja się tego nie wstydzę, nieważne gdzie się było, ważne, co się robiło. W czerwcu 1981 roku odbyła się w Akademii konferencja partyjna, w której uczestniczyła kadra oficerska Wojska Polskiego z generalicją na czele. Prowadzący konferencję - a propos mój serdeczny przyjaciel - dopuścił mnie poza programem do głosu, czego nikt się nie spodziewał. Do wystąpienia przygotowywałem się długo i solidnie. Z mównicy wyrzuciłem wszystko, co mnie wówczas gnębiło. Mówiłem o honorze oficerskim - że jest go coraz mniej, o złodziejstwie w armii, o niesprawiedliwych awansach i wyróżnieniach, o pogłębiającej się sowietyzacji itd.
Siedzący w pierwszym rzędzie gen. S. aż płonął z gniewu. Wreszcie wstał, podszedł do mównicy i zaproponował przerwę w obradach. Wniosek przyjęto. Jeszcze w tym samym dniu moi przełożeni otrzymali rozkaz:
- Natychmiast zdjąć ze stanowiska...
- Towarzyszu generale, ale to jest dobry oficer. Brakuje wyraźnych powodów...
- Znaleźć powody!
W tym czasie w kraju działo się już źle. Pewien sympatyzujący ze mną generał brygady - człowiek mądry, wykształcony - poufnie poinformował mnie:
Słuchaj, organizowane są grupy operacyjne. Podjęto decyzję, że jako dowódca jednej z nich wyjedziesz na Śląsk - a tam cię zgnoją...
Istotnie, stało się tak, jak powiedział przyjaciel. W dniu 5 listopada otrzymałem nominacje na szefa grupy operacyjnej, której zadaniem miała być „ochrona” kopalni „Ziemowit”, „Piast”, Zakładów Chemicznych „Erg” oraz FSM. Ochrona przed czym? Przed gniewem ludu? Po przybyciu do Tychów skontaktowałem się z przewodniczącym „Solidarności” i zapytałem go, czy wie, co się szykuje.
- Wiem... - odparł.
Ucałowałem rąbek sztandaru
Kilka dni przed ogłoszeniem stanu wojennego w kopalni wysiadło centralne ogrzewanie. Zima, siarczysty mróz. Nic więc dziwnego, że do biura naczelnego inżyniera Adriana Winklera co chwila ktoś przychodził z interwencją. Wszystkich przyjmował asystent naczelnego, Józef Rybski. W pewnym momencie do biura weszli bojowo nastawieni „solidarnościowcy”: Kazimierz Kasprzyk i Stefan Czarnynoga. O Kasprzyku od listopada zdążyłem się już sporo dowiedzieć. Kiedyś był dobrym pięściarzem, na dole - kombajnistą, ratownikiem, miał posłuch u ludzi, a przede wszystkim dużo cywilnej odwagi. Podczas sierpniowych strajków załoga chciała wybrać go dyrektorem kopalni, lecz on wykazał wiele samokrytycyzmu:
- Nie! Niestety, moja wiedza o górnictwie tak daleko nie sięga - miał wtedy powiedzieć.
W biurze Rybskiego zwrócił się do mnie gniewnym okiem:
- Zimno, panie pułkowniku...
- Zimno, ale ja jestem Sybirak... Wytrzymam... - próbowałem jakoś rozładować sytuację.
- A pan nas jakby unika... Co, boi się pan „Solidarności”? Albo panu zakazali kontaktów z nami?
- Dlaczego mam was unikać? Nie mam powodów... Jeśli tego sobie życzycie, jestem otwarty.
- No to zapraszam do naszego biura...
Zeszliśmy piętro niżej, do siedziby „Solidarności”. Usiedliśmy za stołem, lecz rozmowa się nie kleiła, gdyż stale ktoś wchodził, o coś pytał, wychodził.
- Chciałbym z panem porozmawiać - powiedział.
- Nie ma żadnych przeszkód, panie przewodniczący - odpowiedziałem - tylko proszę zamknąć drzwi...
Zamknął drzwi i wyraźnie podniecony podszedł do mnie blisko, spojrzał mi w oczy i spytał krótko:
- Będzie pan strzelał do ludzi?
- Nie przyjechałem tutaj, aby zabijać... Człowieku! - odpowiedziałem spokojnie, bo takiego pytania się właśnie spodziewałem.
- Czym pan to gwarantuje? - postawił drugie pytanie, w którym kryło się jeszcze więcej nieufności niż w pierwszym.
- Czym? Oficerskim słowem honoru!
Panie pułkowniku, byłem w wojsku kapralem i wiem dobrze, jacy mogą być oficerowie… Proszę czymś potwierdzić swoje słowo honoru...
Naprzeciwko mnie na ścianie wisiał sztandar zakładowy. Spojrzałem na niego, lecz na razie nie wykonałem żadnego ruchu. Przeczuwałem bowiem, że zasadnicze pytanie padnie.
- Gramy w otwarte karty? - zwróciłem się do przewodniczącego.
- Gramy! - zadeklarował Kasprzyk - Dziś w nocy mamy posiedzenie zarządu regionu. Zbieramy materiały, czy wśród komisarzy wojskowych są ludzie normalni...
Czymś pchnięty wstałem i wtedy Kasprzyk powiedział:
- Czy może pan przysiąc na ten sztandar, naszą górniczą świętość?
- Tak, przysięgam - i ucałowałem rąbek sztandaru.
Kaziu wyraźnie poruszony moją postawą podszedł do mnie i podał mi rękę.
Za kilka dni, w nocy z 13 na 14 grudnia, wpadli do jego mieszkania, aby go aresztować. Miał wówczas ciężko chorą żonę. Zmieniał jej opatrunki. Wyciągnęli go z mieszkania i zawieźli w nieznane. Dzień przed świętami schorowana Kasprzykowa zjawiła się na kopalni z dzieckiem. Kilkuletnia córeczka podeszła do mnie i powiedziała:
- Niech pan wyciągnie tatę z więzienia... My nie mamy co jeść!
- Córeczko, to nie ten pan aresztował tatę... Ten pan jest jego przyjacielem! - odpowiedziała pani Lidia Kasprzykowa.
Słowa ugrzęzły mi w gardle. Nie byłem w stanie nic powiedzieć ze wzruszenia. Tylko mocno przytuliłem dziecko do siebie. Tak się przejąłem ich losem, że wspólnie z dyrektorem Antonim Piszczkiem i jego zastępcą Eugeniuszem Lekim zorganizowaliśmy anonimową pomoc dla internowanych. Świadczenie tej pomocy objęte było ścisłą tajemnicą i miało mniej więcej taki przebieg. O zmroku kopalniany samochód podjeżdżał pod dom internowanego, kierowca szybko podrzucał pod drzwi paczkę żywnościową, dzwonił i niepostrzeżenie umykał, aby nie zostać rozpoznanym. Takiej pomocy udzielaliśmy kilkunastu osobom. Po latach Kazimierz Kasprzyk dowiedział się od swojej małżonki o naszej akcji i serdecznie dziękował za pomoc rodzinie. Uczynił to następnego dnia po wypuszczeniu go z odosobnienia.
Panie majorze, wykonać!
Jaki był najbardziej dramatyczny moment podczas pamiętnego strajku w grudniu 1981 roku? Oczywiście ten z czołgami. W środku nocy zjawił się u mnie dowódca batalionu czołgów X Dywizji Sudeckiej z Opola. Wszedł pewny siebie, nawet butny. Postanowiłem go wiec trochę utemperować.
- Kim pan jest, majorze?
- Jestem dowódcą batalionu czołgów. Mam rozkaz...
- Proszę o dokumenty! - zażądałem stanowczo.
- Jak to, jestem oficerem...
- Dziś każdy może przebrać się w mundur oficera...
Major wylegitymował się, rozłożył mapę i zaczął zapoznawać mnie z planem akcji pacyfikacyjnej... W pewnej chwili przerwałem mu.
- Czym pan przyjechał pod bramę kopalni?
- Wozem bojowym... - odparł major, nieco wytracony z rezonu.
- Proszę więc wracać do wozu i odjechać 501 metrów od bramy i czekać na dalsze moje rozkazy.
Nie wiem, skąd przyszła mi do głowy liczba 501. Może dlatego, że na tej głębokości znajdowali się strajkujący górnicy, którzy parę godzin wcześniej przyjęli komunię świętą i postanowili, że jeśli czołgi wjadą do kopalni - to oni się wysadzą w powietrze.
Żartów więc już nie było. Zdumiony major stał przede mną i jakby czekał na potwierdzenie mojego rozkazu. Zadzwoniłem do komendanta straży przemysłowej. Kiedy się zameldował, wyjaśniłem, jak ma eksportować oficera.
- Panie majorze, wykonać! - powtórzyłem rozkaz ostro i jednoznacznie.
Major nadal nie był przekonany co do słuszności mojego rozkazu. Powiedział:
- Pułkowniku, pan nie wie, co pan robi.
Wiem, co robię...
- odparłem zdecydowanie. W następnych godzinach, z wielką desperacją dzwoniliśmy do Warszawy, aby rozkaz wjazdu czołgów do kopalni unieważnić. Udało się!
Gdyby ktoś mądry pomyślał wówczas, żeby nagrywać wszystkie prowadzone rozmowy telefoniczne - dziś mogłaby z tego zapisu powstać niezwykle interesująca książka. Tyle było w tych rozmowach dramaturgii, tyle działo się spraw wielkich, ważkich, że mieliby dziś co robić badacze różnych dziedzin nauk społecznych.
Mnie możecie rozstrzelać
Głębokie przeżycia tak mocno oddziaływają na wnętrze człowieka, że na trwałe zmieniają jego psychikę. Wydarzenie, o którym chcę wspomnieć, miało taki charakter.
Siedzimy w biurze dyrektora kopalni Antoniego Piszczka i radzimy. Nagle telefon z Wrocławia:
- Dzwonię z dowództwa Śląskiego Okręgu Wojskowego. Pułkowniku Szewełło, chcę was poinformować, że jesteście zdjęci ze stanowiska. Macie natychmiast opuścić kopalnię!
- Obywatelu pułkowniku, chcę znać powody...
- Ogólnie i krótko mówiąc - za niewykonywanie rozkazów!
- W szczegółach proszę...
- W szczegółach? Proszę bardzo: za niewpuszczenie czołgów na teren kopalni, zablokowanie możliwości użycia gazów psychotropowych, niewkroczenie pododdziałów 6. dywizji powietrzno-desantowej, za wydalenie z kopalni służby bezpieczeństwa, za uruchomienie systemu obustronnej łączności z dołem i systematyczne informowanie strajkujących o sytuacji w kraju. A ostatnio doszła do nas wiadomość, że przekazaliście na dół nawet audycje „Wolnej Europy”...
Wysłuchałem całej tyrady. Nie wiem, co malowało się na mojej twarzy: strach, zaskoczenie, gniew. Wzrok mój padł na inżyniera Mariana Zająca. Był blady, w oczach błąkał mu się jakby lęk. Pobladłe były pozostałe osoby kierownictwa kopalni. Nie traciłem jednak głowy. Z determinacją odparłem:
- Nie przyjmuję do wiadomości rozkazów, które mogłyby mieć istotny wpływ na życie i zdrowie górników...
- Czy wy sobie zdajecie sprawę z tego, co mówicie?
- Tak, zdaję sobie sprawę...
I w tej chwili dał się słyszeć z drugiej strony linii sygnał poprzedzający przełączenie rozmowy na inny aparat. Spodziewałem się tego.
- Mówi generał S. Całą rozmowę słyszałem...
- Obywatelu generale, ja nie zmieniam zdania.
- Pułkowniku Szewełło, czy wiecie z kim rozmawiacie i jakim tonem?
Melduję, że wiem co mówię, jak mówię i do kogo. Dlatego tym bardziej odmawiam wykonania rozkazu.
Po obu stronach telefonu: we Wrocławiu, w gabinecie dowódcy Śląskiego Okręgu Wojskowego i w Lędzinach, w gabinecie dyrektora kopalni zapadła grobowa cisza. Tam - wyspany i wygolony generał, tu - wymęczona kilkoma nieprzespanymi nocami grupa inżynierów i ja. Cisza przedłużała się niepokojąco. Wreszcie coś w słuchawce zachrobotało i generał stanowczym głosem oświadczył:
- Staniecie pod ścianą i będziecie rozstrzelani! To nie są ćwiczenia, to jest stan wojenny!
Nie utraciłem rezonu i natychmiast odpowiedziałem:
- Mnie możecie rozstrzelać. Mam jednak prośbę: proszę zaopiekować się moimi dziećmi i matką, która mnie i troje rodzeństwa uratowała od śmierci głodowej na Syberii...
Po drugiej stronie znów cisza, a w gabinecie dyrektora osłupiali świadkowie rozmowy. Trwało to dobrych kilkanaście sekund. Generał znów odezwał się, lecz zupełnie innym tonem:
- Tak nie będziemy rozmawiali...
Gdyby obywatel generał w dalszym ciągu upierał się przy swoich rozkazach - roześlę po kopalni wici. Stanie za mną około 30 tysięcy ludzi i co wówczas? Też użyjecie czołgów? Po tym, co się stało na „Wujku” wiem, na co was stać! Oświadczam, w „Ziemowicie” drugiego „Wujka” nie będzie, chociaż jesteśmy tu w trudniejszej sytuacji. Tu jest ponad dwa tysiące ludzi pod ziemią!
Zaszokowany tym, co wygarnąłem, zdobył się jeszcze tylko na jedno, pełne desperacji zdanie:
- Jesteście szaleni, nieobliczalni... Nie zdajecie sobie sprawy z tego, co i do kogo mówicie...
- Jasno zdaję sobie sprawę z tego, co mówię. Jeśli stąd odejdę - będzie rzeź!
Dowódca rzucił słuchawką.
Pocałuj go w ręka
Mówi się, ze czas robi swoje i wszystko, co się przed laty przeżyło, powoli wyciera z pamięci. Mnie się wydaje, że im dalej od tamtych wydarzeń, tym moja pamięć o nich jest bardziej wyrazista.
Rok temu związkowcy z „Solidarności” zaprosili mnie do barbórkowej Karczmy Piwnej. W pewnej chwili tej wspaniałej, męskiej zabawy podszedł do mnie facet, który z twarzy wydał mi się znajomy.
- Słuchejcie ino, pułkowniku, czy moga wos pocałować w ręka?
- Człowieku - mówię mu - coś ty na głowę upadł. Ani nie jestem twoja matka, ani jakaś pięknisia, żebyś mnie całował po rekach.
- Ale ja to muszę zrobić - upierał się. - Jo na to siedymnoscie lot czekom...
W mojej pamięci zapisał się jako narwany, krzykliwy i ogromnie nieufny młodzieniec, którego było w kopalni podczas pamiętnego strajku wszędzie pełno. Pewnego dnia doszło miedzy nami do twardej, męskiej rozmowy. Żeby przełamać jego nieufność powiedziałem do niego:
- Chodź ze mną, coś ci pokażę...
Poszliśmy do gabinetu. Otworzyłem sejf i wyjąłem z niego pistolet. Rozładowałem.
- Co to jest? - pytam go, pokazując na naboje.
- No, kulki...
Widzisz, to zabija... Ale ja tu do was nie przyjechałem, aby zabijać, bo tylko w Biblii się zmartwychwstaje, w życiu nigdy… Nie przyszedłem do was strzelać i robić wojnę... Rób wszystko młody człowieku, abym tu był jak najdłużej. Bo jak przyjedzie ten z jednym okiem, wystrzela was, jak kaczki...
Zamilkł. Spojrzał na mnie łagodnym wzrokiem. Jak mi na górniczej biesiadzie opowiadał, w tym dniu wrócił do domu, gdzie zastał ojca i dziadka, którzy też pracowali w kopalni, i opowiedział im ten incydent ze mną. Wówczas dziadek, co przeszedł wojnę i zebrał wiele doświadczeń życiowych przez chwile rozważał to, co prawił wnuk, a potem rzekł:
- Wiysz, co synek? Idź do tego pułkownika i pocałuj go w ręka… Mądry chłop...
- Toż widzicie, pułkowniku, tyla lot żech czekoł, żeby zrobić to, co mi dziadek przykozali.
My wos przyszli zaprosić na Wilijo
W poranek wigilijny górnicy zaczęli wyjeżdżać z dołu. Wszyscy odetchnęliśmy. Nastąpiło we mnie tak wielkie odprężenie, ze załkałem jak dzieciak. Żeby tego nie zauważyli stojący obok mnie ks. Józef Przybyła i dyrektor Antoni Piszczek, otworzyłem okno i z parapetu zgarnąłem trochę brudnego śniegu i niby przykładałem do zmęczonych od niewyspania oczu. A faktycznie to chlipałem. Nie wstydzę się tego. Wszyscy mieliśmy powody do radości. Wszyscy górnicy wyjechali, nikt nie zginał, kopalnia uratowana... czego więcej mogliśmy jeszcze oczekiwać od losu?
A z Wigilią u Ścierskich było tak. Po południu, kiedy było już wiadomo, ze wszyscy wyjechali z dołu - udaliśmy się z dyrektorem Piszczkiem do księdza biskupa Herberta Bednorza, aby poinformować go o sytuacji w kopalni. Ten niezwykły biskup, wielce zasłużony dla Górnego Ślaska, przyjął nas z otwartym sercem. Pogratulował trafnych decyzji w rozwiązywaniu konfliktu. A potem jakby mimochodem zapytał, gdzie będę na Wigilii. Odpowiedziałem, że w kopalni. Wówczas zaproponował wspólną wieczerzę wigilijną w kurii biskupiej. Podziękowałem, dobrze wiedząc, ile obowiązków ma biskup podczas tej niezwykłej nocy. Lecz biskup nalegał, abym jednak był jego gościem. Wtedy do rozmowy włączył się dyrektor, który wyjaśnił, że w kopalni wszystko do wspólnej Wigilii jest już przygotowane.
Wracając do kopalni, długo błądziliśmy w gęstej mgle. Pomimo to w „Ziemowicie” czekało na nas sporo górników.
- Co, chłopcy, znowu bawimy się w strajk? - zażartowałem. - Niy, panie pułkowniku, my wos przyszli zaprosić na Wilijo...
- No, to bym musiał jeszcze żyć z kopę lat, aby do każdego z was zawitać..
I wtenczas podszedł do mnie Zygfryd Ścierski - wiceprzewodniczący „Solidarności” ziemowickiej i zaprosił mnie do swojej rodziny. I w gronie rodziny Ścierskich w Lędzinach spędziłem chyba najpiękniejszą Wigilię w życiu. Tradycyjne śląskie potrawy, choinka, kolędy - tego się nie zapomina. Nasza przyjaźń z Zygfrydem i jego rodziną trwa do dziś.
Ojciec byłby dumny
To mnie trzymało może osiem lat. Już na słowo „Ziemowit” coś się we mnie działo. Każdy sen o tamtych dniach, każdy telefon wyrywający z poobiedniej drzemki czy zwykła myśl, co nagle uciekła ze smyczy i pobiegła do grudniowych dni 1981 roku, wyzwalały we mnie jakąś diabelską chorobę. Miliony szpilek atakowało żołądek, przypływał skądś gorąc, który odbierał przytomność.
Podczas każdego takiego napadu nerwowego musiałem zażywać środki uspokajające. Aplikowałem je również na noc, gdyż miałem ogromne trudności z zasypianiem. Nieraz w tym okresie tak sobie myślałem: gdyby mi - nie daj Boże - przyszło jeszcze raz to wszystko powtórzyć, co przeżyłem w Lędzinach, chyba odebrałbym sobie życie. Jeśli to wszystko przetrzymałem, to dlatego, ze wówczas miałem czterdzieści parę lat, byłem w sile wieku i miałem cholerne szczęście trafić tu na dobrych ludzi. Wymienię trzech: Antoni Piszczek - dyrektor kopalni, Marian Zając - wówczas inżynier górniczy, Kazimierz Kasprzyk - przewodniczący „Solidarności”. Gdyby nie ci wspaniali ludzie i wielu, wielu innych - nie wiem, jaki finał miałby ten strajk. Miedzy nami było porozumienie.
Na początku stycznia 1982 roku, po tych wszystkich grudniowych przejściach, nagle straciłem wzrok. Wprawdzie odróżniałem kontury, ale nie dostrzegałem szczegółów. Kiedy poinformowałem o tym przełożonych, zostałem wysłany do Wojskowego Instytutu Medycyny Lotniczej w Warszawie, gdzie poddano mnie badaniom, a następnie leczeniu. Okazało się, że moja „ślepota” to był skutek ogromnego przeciążenia psychicznego i braku snu przez pięć kolejnych dni. W dnach oczu popękały mi drobne naczynia, które nieodwracalnie stępiły wzrok.
Będąc na leczeniu miałem okazję odwiedzić na krótko swoja mamę, która mieszkała poza Warszawą i której nie widziałem od kilku miesięcy. Cała noc spędziliśmy na rozmowie. Nad ranem mama zapytała:
- Synku, a gdyby oni spełnili swoją groźbę?
Potem dość długo milczeliśmy. Wreszcie:
- Postąpiłeś słusznie... Szkoda, że twój ojciec nie żyje, byłby z ciebie dumny…
Mój ojciec był wyższym oficerem. Za udział w wojnie z bolszewikami w 1920 roku i późniejszą działalność, w lutym 1940 roku został skazany na karę śmierci. Następnie została zamieniona na 25 lat wiezienia w gułagu na Kołymie, później w Workucie.
Po tej rozmowie długo nie mogłem zasnąć. Przez przymknięte powieki widziałem, jak mama zza drzwi zerkała kilkakrotnie w moją stronę i ścierała z policzków łzy. W pewnej chwili podeszła do mnie bardzo blisko i zrobiła nade mną znak krzyża… Noszę ten niewidzialny znak matczynej ręki, jak najcudowniejszy szkaplerz. Odczuwam jego siłę tak, jak noszę pamięć o dramatycznej chwili, gdy na Syberii umieraliśmy z głodu. Głęboka wiara matki wyzwoliła w niej taka siłę, że zdobyła dla nas, dzieci, kawałek chleba i uratowała nam życie. Dziękuję ci, Matko. Ty również masz swój udział w ratowaniu „Ziemowita”.