Jest 9 października 1962. Około południa. Trwa defilada wojsk Układu Warszawskiego. Na zakończenie jadą czołgi. Radzieckie, enerdowskie i polskie. Pierwsze narzucają ostre tempo. "Dołączyć! Dołączyć!" - krzyczy dowódca naszych pancerniaków. Rozkaz to rozkaz. T-54 o numerze taktycznym 0165 z 1. Kompanii Czołgów w Słubicach przyspiesza. W poprzek ulicy przechodzą szyny tramwajowe. 36-tonowy kolos wpada w poślizg...
Wzdłuż ulic stały tłumy ludzi. W pierwszych rzędach, aby lepiej mogły widzieć, ustawiono dzieci.
Helena Siarkowska miała wówczas jedenaście lat. Wraz z siedmioletnią siostrą Alą stała w pierwszym rzędzie. Pamięta, że czołgi jechały z ogromną szybkością. Od huku i spalin kręciło jej się w głowie. Była zmęczona, chciała wracać, zrobiła krok do tyłu.
- I dlatego żyję - uważa. - Nagle zrobiło się ciemno. Kiedy otworzyłam oczy leżałam na ziemi, a głowę miałam między krawężnikiem a gąsienicą czołgu. Pomyślałam, że zaraz mnie przejedzie. A on się cofnął i wtedy zobaczyłam kawałek nieba. Z głowy leciała mi krew, ręka była rozszarpana w łokciu i w ogóle jej nie czułam. Siostra próbowała wstać, ale nie mogła. Miała tak dziwnie poskręcane nogi i płakała, że nie może się podnieść. Jakiś wojskowy samochód zawiózł nas do szpitala. Jechało jeszcze parę osób. Była też ładna dziewczynka, to była Bogusia, prymuska w szkole. Ale ktoś z dorosłych powiedział, że ona nie żyje.
Ośmioletni wówczas Andrzej Stachura poszedł na defiladę z o rok starszym bratem Rysiem. Stali na al. Piastów, na przeciw ich szkoły.
- Nie pamiętam jak doszło do wypadku - mówi Andrzej. - Straciłem przytomność. Odzyskałem ją dopiero w szpitalu. Wiem tylko, że znalazłem się między gąsienicami czołgu i to pewnie uratowało mi życie. Rysio został zabity.
Rysio leżał w szpitalnej kostnicy przy Unii Lubelskiej. "Miał zmiażdżoną nogę, a całą klatkę piersiową i szyję podziurawioną obcasami. Stratowali go ludzie, gdy uciekali w panice. Następnego dnia pobiegłam po gazetę. Myślałam, że będzie jakieś wyjaśnienie, wytłumaczenie dlaczego doszło do tak strasznej tragedii. Nic nie napisali. Najpierw miał być jeden wspólny pogrzeb, ale były oddzielne, aby nie doszło do demonstracji. Odbywały się w różnych terminach, w różnych miejscach cmentarza".
Maria Pankowska z domu Sikucińska poszła obejrzeć defiladę z sześcioletnim bratem Heniem. Była o rok starsza od brata. Jego pasjonowało wojsko i koniecznie chciał zobaczyć żołnierzy.
- Brat stał jakieś dwa rzędy przede mną - opowiada Maria. - Chciał lepiej widzieć. Czołgi pędziły z ogromną szybkością. Nagle jeden z nich wjechał w ludzi. Pamiętam straszny krzyk i widok leżących, pokrwawionych ciał. Wśród nich był mój braciszek. Wzięłam go na ręce i jakimś samochodem pojechaliśmy do szpitala na Pomorzanach. Tam płakałam, prosiłam lekarzy aby go ratowali. A oni przykryli go białym prześcieradłem. Wtedy wiedziałam już , że nie żyje. Nie pamiętam jak dotarłam do domu. Mój błękitny płaszcz był cały we krwi.
* * *
Czołgi T-54 i T-55 w czasie pokoju kojarzyły się Polakom niestety jako pojazdy raczej o policyjnym charakterze. To one wyjeżdżały na spotkanie strajkujących robotników, czy na ulice w stanie wojennym, jak na zdjęciu powyżej
(fot. J. Żołnierkiewicz/Wikimedia Commons)
Bronisław Bieniarz z Rzepina (Lubuskie) wyjmuje dokumenty sprzed ponad pół wieku. Pokazuje książeczkę wojskową. 3 lutego 1961 trafił do jednostki w Gubinie. Po przysiędze, 30 maja 1961 - do szkółki podoficerskiej pancernej w Komorowie. Wreszcie 23 października 1961 roku - do 1. Kompanii Czołgów w Słubicach przy zachodniej granicy. JW 2894. "Przydzielony do 1KCZ. Dowódca czołgu" - wpis potwierdza fioletowa pieczątka.
- To była pierwsza jednostka do walki w razie zagrożenia. Pierwsza, która ruszy w bój - wspomina. - Co rusz wyjeżdżaliśmy na poligon do Żagania. W Osiecznicy mieliśmy szkolenie z forsowania Odry. Dwa tygodnie przed defiladą w Szczecinie wylądowaliśmy w Drawsku Pomorskim. Mieliśmy ćwiczenia taktyczne. I symulację działań wojennych wspólnie z Rosjanami i Niemcami. Manewry w Drawsku zaliczyliśmy bombowo. Gdy dotarliśmy do Szczecina, dziękowała i gratulowała nam cała generalicja.
Wreszcie 9 października 1962 roku i słynna defilada, którą obserwowali m.in. minister obrony narodowej Marian Spychalski, szef Głównego Zarządu Politycznego WP Wojciech Jaruzelski, marszałek ZSRR i naczelny dowódca sił zbrojnych Układu Warszawskiego Andriej Greczko. - Trybuna była z prawej strony - wspomina pan Bronisław.
- Przeszły już wszystkie jednostki. Radzieckie, niemieckie i polskie - w takiej kolejności. Defiladę zamykały czołgi. My jako gospodarze jechaliśmy na końcu. Ja w ostatnim czołgu, pierwsza kompania, trzeci pluton - wylicza pan Bronisław. - Ulica była bardzo szeroka. Ruscy narzucili tempo, a nasz dowódca, pułkownik Wojnar, krzyczał: "Dołączyć! Dołączyć!". I staraliśmy się dostosować. Bo rozkaz to rozkaz. W poprzek przechodziły szyny tramwajowe. I poślizg... W lewą stronę. Nie straciłem zimnej krwi i krzyknąłem do mechanika-kierowcy: "Karol! Hamuj! Zaciąg drążki do tyłu i co będzie, to będzie! Tylko nie manewruj!!!".
- A ludzi było tyle, że nie mieścili się na chodniku, stali też na ulicy. I w tej panice jeden drugiego wpychał pod gąsienice... Gdy ten tłum próbował się cofnąć, przypominał falę, jak na morzu - pan Bronisław na moment zawiesza głos i przymyka oczy. - Czołg lekkim skosem przejechał 150-200 metrów. I proszę nie pisać, że wjechał w tłum, bo jakby poszedł prosto, to dopiero byłby koszmar. Zatrzymaliśmy się przed krawężnikiem, spojrzałem w dół: milicjant stoi, nogi pod gąsienicami, zęby zaciśnięte, nic nie mówi... No to ja: "Karol! Mamy człowieka pod gąsienicą! Wycofuj! Biorę to na siebie!"
- Ludzie zaczęli krzyczeć: "Mordercy!". Zamknęliśmy się w czołgu. Nie wiem, jak długo czekaliśmy, ale chyba dziesięć minut później ktoś zapukał we właz. Przyjechała obstawa z WSW - opowiada pan Bronisław. - Wychodzę z czołgu, patrzę: krew, włosy, strzępy ludzkich ciał... I pryzma pantofli, jak po jakimś pobojowisku. Przybiegł dowódca okręgu pomorskiego, dowódca drugiej kompanii zameldował o poślizgu i wypadku. Kompanie druga i trzecia zostały wstrzymane i po jakimś czasie od razu skierowane na dworzec. My czekaliśmy aż do zmierzchu. Cała moja załoga trafiła do prokuratury wojskowej przy ulicy Skargi. A potem do pobliskiego szpitala MSW na badanie krwi i moczu. Wieczorem i rano.
Proszący o anonimowość, wysoki stopniem wojskowy w stanie spoczynku powiedział, że ta defilada była źle zorganizowana.
- W takiej formie nigdy nie powinna odbyć się na ulicach miasta - zaznacza wojskowy. - Źle się stało, że pozwolono pojazdom na rozwinięcie tak dużej szybkości, że nie zabezpieczono trasy przejazdu. To była ostatnia defilada wojskowa w Szczecinie. Zakończyła się zaraz po wypadku. Jeszcze większym błędem był zakaz pisania o tragedii. Brak informacji w prasie stał się pożywką dla plotek. Sam słyszałem jak mówiono o trzydziestu zabitych i stu rannych, ale to nieprawda.
Mówiono też, ze samobójstwo popełnił młody czołgista kierujący czołgiem T-54A, który wjechał w tłum. Rzeczywiście rozpaczał, był w szoku. W kilka lat później zmarł na raka.
- Dobrze, że to był Polak - mówi emerytowany wojskowy. - Bo w przeciwnym razie tłum dokonałby linczu.
Rodzinom zabraniano rozmów o wypadku. Niektórym proponowano przeprowadzki do innych miast. Część osób z tego skorzystała. Wyjechała między innymi do Poznania rodzina chłopca o imieniu Mirek, któremu amputowano nogę.
Nauczycielka Telesfora Podkowińska obserwowała defiladę z okna na pierwszym piętrze szkoły. Widziała masakrę dokonaną przez czołg.
- To był straszny widok. Rozjechany, zmiażdżony został mój uczeń, pierwszoklasista Rysio Krawczyński.
Po kilku dniach kuratorium zapytało nauczycielkę "Dlaczego dziecko stało w miejscu, gdzie wjechał czołg?" Nauczycielka odpowiedziała pytaniem: "Dlaczego czołg wjechał w miejsce gdzie stało dziecko?".
Tablica pamiątkowa na murze Szkoły Podstawowej numer 1 przy alei Piastów w Szczecinie:
Bogumiła Florczak, lat 8
Leszek Kolczyński, lat 9
Ryszard Krawczyński, lat 7
Henryk Sikuciński, lat 6
Ryszard Stachura, lat 9
Fryderyk Zawiślak, lat 12
Marian Zdanowicz, lat 10
KRYSTYNA POHL, MM Szczecin; SZYMON KOZICA, Kurier Poranny