To było gdzieś we wrześniu 1920 r. na terenie dzisiejszej północnej Ukrainy. Mocno wykrwawiona bolszewicka 12. Armia próbowała zatrzymać impet polskiej ofensywy. Toczyły się walki odwrotowe. Przebieg linii frontu zmieniał się każdego dnia. Tymczasem 25-letni zwiadowca Lew Lazarewicz Nikolski – niski, chudy i śniady, o przenikliwym spojrzeniu i lekko kwadratowej głowie - szedł powoli i ostrożnie ze swoimi dwoma ludźmi przez brzozowy las. Żołnierze mieli za zadanie znaleźć wyłom w polskich liniach, który byłby dogodny do przeprowadzenia ataku na tyły wroga.
Nagle zastygli, ściągnąwszy z pleców karabiny. Usłyszeli rżenie konia i trzask łamanych gałęzi. Po chwili z gęstwiny wypadł prosto na nich jeździec na pięknym kasztanowym koniu. Był ubrany elegancko, jak szlachcic na polowanie. Zaskoczony mężczyzna, widząc wycelowaną w siebie broń, podniósł ręce do góry. Nie stawiał oporu, gdy czerwonoarmiści pojmali go i zabrali do najbliższej przyfrontowej kwatery.
Nikolski przesłuchiwał jeńca osobiście kilka dni pod rząd. W jego zeznaniach nic się nie zgadzało. Mówił, że nazywa się Wodziński. Podawał się za korespondenta wojennego polskiej prasy i fotografa. Tymczasem, po skonfrontowaniu z fachowcami, okazało się, że zupełnie nie potrafi obsługiwać aparatury do robienia zdjęć. Co więcej, na znalezionym przy nim notesie widniało zupełnie inne nazwisko - Sękowski. Kompromitowała go także zawartość brulionu i kilka innych detali, które wzbudziły najwyższą czujność Nikolskiego.
By ostatecznie zdemaskować podejrzanego dziennikarza, młody kontrwywiadowca postanowił posłużyć się klasyczną prowokacją. Wodzińskiego zamknięto w celi z więźniem, który podawał się za majora Wojska Polskiego. Po jakimś czasie towarzysze niedoli zaprzyjaźnili się. Wreszcie ten pierwszy wyjawił koledze prawdę o sobie. Wyznał, że naprawdę nazywa się Sękowski i jest dezerterem z Armii Czerwonej. Przed kilkoma tygodniami zdradził bolszewików, by przyłączyć się do Polaków. Stał na czele jednego z oddziałów dywersyjnych, prowadzących wypady na tyły „czerwonych”. Teraz obawia się, że Rosjanie łatwo go rozgryzą i rozstrzelają.
I nie mylił się. Domniemany major w rzeczywistości był polskim komunistą, pracującym dla Nikolskiego. Ten ustalił wkrótce, że w istocie Polak o nazwisku Sękowski zdezerterował z 58. Dywizji Strzelców. W czasie kolejnego przesłuchania oznajmił „dziennikarzowi”, że zna jego prawdziwą tożsamość i wie, że jest zdrajcą.
Sękowski załamał się. Zaczął opowiadać Nikolskiemu o swoim życiu. Wielokrotnie wspominał, że w dzieciństwie przyjaźnił się z szefem Czeki Feliksem Dzierżyńskim i jego siostrą Aldoną. Na koniec poprosił tylko, by po rozstrzelaniu, wyprawiono mu katolicki pogrzeb.
Nikolski nie za bardzo wierzył w opowieść Sękowskiego. Skoro jednak wielokrotnie padło nazwisko ówczesnego „człowieka numer dwa” w Sowietach, to nie szkodziło tych faktów zweryfikować. Wysłał więc depeszę streszczającą sytuację do Moskwy.
Ku jego zaskoczeniu, niebawem nadszedł telegram, nakazujący przesłanie więźnia pod strażą do stolicy.
Po jakimś czasie Nikolski dowiedział się, że Dzierżyński przyjął Sękowskiego z otwartymi ramionami. W istocie obaj znali się od najmłodszych lat. Szef Czeki ocalił życie staremu przyjacielowi, a ten odwdzięczył mu się obszernym raportem na temat organizacji polskich działań dywersyjnych na tyłach Armii Czerwonej.
Od tamtej pory kariera Lwa Lazarewicza Nikolskiego rozkwitła. Dzierżyński wciągnął go z armii do wywiadu. Sympatia „pierwszego czekisty” zapewniała mu potem szybkie awanse.
Tak zaczął się marsz Aleksandra Orłowa - bo to jest imię, pod którym Nikolski przeszedł do historii - na szczyty sowieckich służb. Przynajmniej tak przedstawił wydarzenia ze swojej młodości agentowi FBI Edwardowi Gazurowi, gdy rozmawiali w latach 60. Ile było w tym prawdy, a ile bajdurzenia, nie wiadomo. Nawet wtedy, po kilku dekadach, zbiegły szpieg mówił o Dzierżyńskim z wielkim szacunkiem, jako o „wspaniałym profesjonaliście pełnym empatii dla swoich ludzi”. Z pewnością dożyłby swoich dni w ojczyźnie proletariatu, a nie w Ohio, gdyby tylko mógł. Co zmusiło go do ucieczki? By zrozumieć Orłowa, musimy przybliżyć jego nietuzinkowy życiorys od początku.
Lejba z Bobrujska
Aleksandr Orłow vel Lew Lazarewicz Nikolski naprawdę nazywał się Lejba Lazarewicz Feldbin. Urodził się 21 sierpnia 1895 r. w Bobrujsku - miasteczku słynącym z carskiej twierdzy, położonym obecnie na terenie środkowej Białorusi. Jego rodzice, jak większość mieszkańców grodu, byli głęboko religijnymi konserwatywnymi Żydami. Ojciec zapewniał rodzinie godziwy byt, handlując drewnem. Spokojne życie Feldbinów zakłóciła I wojna światowa. W jej efekcie biznes drzewny zamarł, więc głowa rodziny zdecydowała o przeprowadzce do Moskwy. Tutaj obrotny kupiec dostrzegł lepsze możliwości zarobku.
W Moskwie młody Feldbin rozpoczął studia. Najpierw dostał się do prestiżowego Instytutu Łazarewskiego, którego absolwenci robili zawrotne kariery w carskiej administracji i dyplomacji. Jednak szybko zorientował się, że jako Żyd raczej nie ma na to szans. W rok później przeniósł się więc na niemniej renomowany Uniwersytet Moskiewski, gdzie zaczął studia prawnicze.
Nie posiedział na wykładach zbyt długo. Na jesieni został powołany do wojska, w którym spędził, z przerwami, kilka następnych lat.
Początkowo Lejba Feldbin czuł się źle w mundurze. Nie mógł zaspokoić swoich wielkich ambicji. Marzył o zostaniu oficerem, a jako Żyd w carskiej armii nie miał na to najmniejszych szans. Szersze perspektywy otworzyły się przed nim dopiero tuż przed abdykacją Mikołaja II na początku 1917 r. Dzięki reformom rządu tymczasowego, mógł wstąpić do szkoły wojskowej w Moskwie. Z powodzeniem ukończył ją w marcu tego roku w randze podporucznika. Niedługo potem, w maju, porwany przez komunistyczne idee, wstąpił do partii bolszewickiej pod imieniem Lew Lazarewicz Nikolski. Po raz pierwszy zmienił wówczas swoje imię, by zatrzeć „problematyczne” pochodzenie.
Po triumfie rewolucji październikowej Nikolski kilka miesięcy pracował w administracji cywilnej, by potem trafić w szeregi wojska, tym razem Armii Czerwonej. Podczas wojny polsko-bolszewickiej dowodził oddziałem wywiadowczo-dywersyjnym 12. Armii. Wtedy to, we wspomnianych na wstępie okolicznościach, zwrócił na siebie uwagę samego szefa Czeki, Feliksa Dzierżyńskiego. Ten widział w nim duży potencjał. Wobec tego wciągnął Nikolskiego do służby w wywiadzie i został jego protektorem.
Dywersja, złoto, zbrodnie
Feldbin vel Nikolski rozpoczął służbę pod skrzydłami „krwawego Feliksa” w Archangielsku. W 1921 r., przez kilka miesięcy, był szefem kontrwywiadu przy tamtejszym oddziale pograniczników Czeka. Następnie, gdy Czeka działała już pod nazwą OGPU, powierzono mu m.in. dowodzenie brygadą wojsk obrony pogranicza, stacjonujących w Tibilisi. Wreszcie w 1926 r. skierowano go do pracy w wywiadzie zagranicznym OGPU. Nadawał się do tego jak mało kto, gdyż biegle władał francuskim, niemieckim, polskim, a także opanował podstawy angielskiego. Przez następne pięć lat pracował jako rezydent wywiadu przy ambasadach sowieckich kolejno w Paryżu i w Berlinie. Niezbyt dobre doświadczenia z tego okresu spowodowały, że zainicjował ważną reformę funkcjonowania OGPU za granicą. Uważał budowanie siatek opartych na pracownikach wywiadu z paszportami dyplomatycznymi za całkowicie nieskuteczne. Wskazywał, że wrogie kontrwywiady nazbyt często trafnie typowały szpiegów wśród personelu sowieckich ambasad, paraliżując ich działania. Proponował więc oprzeć pracę wywiadu zagranicznego na nielegalnych rezydenturach i tzw. nielegałach, czyli agentach operujących na terenie obcego państwa pod przykryciem, ale bez paszportu dyplomatycznego. Przekonał do swoich racji szefa wydziału zagranicznego OGPU Artura Artuzowa. Od kwietnia 1931 r. wprowadzono reformę systemu pracy agentury w kolejnych placówkach dyplomatycznych. Jego skuteczność potwierdziły sukcesy sowieckich służb w następnych latach, a zwłaszcza w czasie II wojny światowej.
Po latach pracy na trudnej placówce NKWD (następczyni OGPU) w Berlinie, Nikolski wrócił do Moskwy w sierpniu 1936 r. Nie zabawił tu długo. Sowieckie Biuro Polityczne, z uwagi na jego osiągnięcia i doświadczenie, wysyłało go do Hiszpanii, w charakterze doradcy rządu Republiki w sprawach dotyczących wywiadu, kontrwywiadu i dywersji. Agent niezwłocznie wyruszył razem z żoną Marią i 13-letnią córką Werą do pogrążonego w wojnie domowej kraju. Wówczas przedstawiał się już jako Aleksandr Orłow. Pod tym imieniem przeszedł do historii konfliktu na Półwyspie Iberyjskim. Zresztą zapisał się w nim raczej krwią niż złotymi zgłoskami. Ale wszystko po kolei.
W pierwszej kolejności Orłow wziął się za organizowanie specjalnych jednostek republikańskiej armii, które miały operować na tyłach wojsk generała Franco. Z jego inicjatywy utworzono dwa centra szkoleń dla przyszłych dywersantów - w Madrycie i Benimamet pod Walencją. Nauczali w nich głównie sowieccy wojskowi. Wkrótce zapełniły się one ochotnikami z szeregów republikańskiej armii, różnych partyjnych milicji, a potem także z Brygad Międzynarodowych (jednym z nich był opisywany na naszych łamach dąbrowszczak Antoni Chrost). W przeciągu całej wojny 3 tys. absolwentów tych kursów, działając w mniejszych lub większych grupach, mocno dawało się we znaki armii nacjonalistów, niszcząc linie kolejowe, wysadzając pociągi, napadając na lotniska i konwoje. Jednak, jak dziś wiadomo, ich działania nie wystarczyły, by zmienić losy tamtego konfliktu.
Niemal równocześnie Orłow brał udział w dużo bardziej kontrowersyjnym przedsięwzięciu. Hiszpania posiadała wówczas czwarte co wielkości rezerwy złota, szacowane na przeszło 630 ton. Jesienią 1936 r. republikański rząd zdecydował się wysłać około 70 proc. z nich, czyli ok. 510 ton, do Związku Sowieckiego. Uznano, że tam, w rękach „zaufanego sojusznika” i z dala od wojsk nacjonalistów, będą one bezpieczniejsze. To właśnie Orłow w październiku 1936 r. zaplanował logistycznie i nadzorował transport olbrzymiego skarbu do portu w Cartagenie i jego załadunek na cztery radzieckie okręty. Wszystkim statkom udało się potem dotrzeć do portu w Odessie. Nie trzeba dodawać, że Hiszpanie już nigdy nie zobaczyli swojego złota.
Nieoficjalnym zadaniem powierzonym Orłowowi przez Stalina była eliminacja „elementów trockistowskich” w republikańskiej armii i Brygadach Międzynarodowych. Tysiące działaczy anarchistycznych, związkowych lub socjalistycznych podejrzanych o trockistowskie sympatie aresztowano i potajemnie rozstrzeliwano. Często towarzyszyły temu oskarżenia o szpiegostwo, a śmierć niewinnych ofiar poprzedzały wielogodzinne przesłuchania z użyciem tortur. Na rozkaz rezydenta NKWD latem 1937 r. zamęczono m.in. Andreu Nina, lidera Partii Robotniczej Zjednoczenia Marksistowskiego (POUM). Zastrzelono go dopiero wtedy, gdy oprawcy zmienili mu twarz w „krwawą, bezkształtną masę”. „Oni traktują Hiszpanię jak kolonię, nawet hiszpańskich przywódców traktują jak koloniści tubylców” - opisywał poczynania Orłowa i jego ekipy kolega z kierownictwa NKWD.
Wreszcie Orłow walnie przyczynił się do powstania niesławnego Servicio de Investigacion Militar (SIM), czyli nowej służby kontrwywiadowczej. Organizacja była mocno zinfiltrowana przez agentów NKWD i hiszpańskich komunistów. Także miała na sumieniu szeroko zakrojone czystki i śmierć wielu niewinnych ludzi. Z tego względu historyk Anthony Beevor nazwał SIM „marksistowskim odpowiednikiem inkwizycji w Hiszpanii za czasów Filipa II”.
Kiedy Aleksandr Orłow „czyścił” Hiszpanię, nad jego głową także zawisł topór.
Ucieczka
Jesienią 1936 r., zaraz po wyjeździe Orłowa na Półwysep Iberyjski, na czele NKWD stanął Nikołaj Jeżow. Stalin uczynił go głównym katem „Wielkiej Czystki”. W jej ramach eliminowano także ważniejszych współpracowników poprzedniego naczelnego enkawudysty Gienricha Jagody. Niepokojące echa tych wydarzeń docierały także do Hiszpanii. Orłow co i rusz słyszał o kolegach, których wezwano do kraju i słuch po nich zaginął. W lipcu 1937 r. dowiedział się o rozstrzelaniu swojego kuzyna, który pracował w NKWD, Zinowija Kancelsona. Wiedział, że we wrześniu 1937 r. specjalne komando NKWD zastrzeliło w Lozannie Ignaca Reissa, też agenta tej służby, który odmówił powrotu do kraju. Gdy więc w lipcu 1938 r. Stalin wezwał go do powrotu do Moskwy, Orłow wiedział, czym to pachnie. Dlatego też zdecydował się zbiec. Sprzedał antyki, ukradł powierzone mu środki NKWD i wyczyścił konto z oszczędności. Tak zgromadził kilkadziesiąt tysięcy dolarów na rozpoczęcie nowego życia. Następnie z żoną i córką uciekał z Hiszpanii do Francji. Potem udał się z nimi do Kanady.
W pierwszych latach emigracji Orłow, podróżując oczywiście pod kolejnym przybranym nazwiskiem, obawiał się, że wysłano za nim komando śmierci, więc często zmienił miejsce zamieszkania. Przeniósł się do USA. Mieszkał kolejno w Nowym Jorku, Los Angeles, Bostonie, aż w końcu w 1943 r. osiadł z żoną na stałe w Cleveland. W międzyczasie jego córka, Wera, zmarła w 1940 r. na serce w następstwie gorączki reumatycznej. Z tą chorobą zmagała się od dziecka.
Aleksandr Orłow przebywał w USA bez wiedzy tamtejszych służb specjalnych aż do 1953 r., czyli do śmierci Stalina. Wówczas ujawnił się, publikując serię artykułów w magazynie „Life”, poświęconą stalinowskim zbrodniom. Wywołały one w Stanach olbrzymią sensację. Dlatego też niedługo potem wydał na ten temat książkę pt. „Sekretne dzieje zbrodni Stalina”.
W następstwie publikacji, dotarły do niego amerykańskie służby. W zmian za przekazanie cennych informacji na temat działań sowieckiego wywiadu, CIA trzymało go na swoim garnuszku.
Aleksandr Orłow, najwyższy rangą sowiecki szpieg, jaki zbiegł na Zachód, zmarł 25 marca 1973 r. w Cleveland, przeżywszy swoją żonę o niespełna dwa lata. Do końca życia, obawiając się zabójców z KGB, chodził spać z nabitą strzelbą pod poduszką.