Przed wojną młodzieńców z Betaru zawsze można było zobaczyć na paradach z okazji świąt państwowych - od Łodzi i Radomia, poprzez Warszawę, po kresowe sztetle. Nosili brązowe koszule, czarne krawaty i skautowskie czapki. Na ich torsach połyskiwały metalowe emblematy z menorą. Maszerowali równo, z podniesioną głową i wypiętą piersią, w jednej kolumnie z oficjelami, organizacjami i wojskiem. Na ich ramionach spoczywały karabiny. Ludność chrześcijańska, często niezbyt przychylnie nastawiona do Żydów, patrzyła na nich wtedy z uznaniem i szacunkiem. A oni pękali z dumy. Chociaż idąc, śpiewali „Mazurka Dąbrowskiego”, to czuli, że niebawem, gdzieś nad Jordanem, zaintonują hebrajski hymn. I po wiekach, z bronią w ręku, wskrzeszą Izrael z niebytu. Tak jak Polacy swoją ojczyznę w 1918 r.
Głoszona przez nich ideologia i paramilitarna aktywność budziły skrajne emocje. Prasa z zajadle antysemickiego obozu politycznego Romana Dmowskiego miała do betarczyków stosunek ambiwalentny. Raz wyrażała się o nich z szacunkiem. Nazywała Ze’ewa Żabotyńskiego, przywódcę organizacji, „żydowskim endekiem”. Kiedy indziej prezentowała ich jako potencjalnych zdrajców, którzy, „gdy tylko dostaną więcej broni od rządu II RP, to zjudaizują Polskę”. Żydowska lewica, np. socjalistyczny Bund, grzmiała, że są „faszystami”. Politycy tradycyjnych partii syjonistycznych dziwili się ich flirtowi z polską kulturą i władzami II RP. By skomplikować obraz, dodajmy, że sami członkowie Betaru określali siebie czasem mianem „żydowskiej sanacji”.
Czemu działania owego ruchu nie pozostawiały nikogo obojętnym? Skąd taka rozbieżność w jego percepcji? By to zrozumieć, trzeba się przyjrzeć dziejom Betaru. W końcu to z jego szeregów wywodzili się politycy i terroryści, którzy powołali do życia nowoczesny Izrael.
Syjoniści-Rewizjoniści
Idea budowy własnego państwa w Palestynie, na ziemiach historycznego Izraela, narodziła się wśród europejskich Żydów w II połowie XIX w. Już w 1897 r., z inicjatywy Theodora Herzla, utworzono Światową Organizację Syjonistyczną (ŚOS), która zajęła się wprowadzaniem tej idei w czyn. Działała na dwóch polach. Przede wszystkim wspierała logistycznie i finansowo akcję osiedleńczą Żydów z diaspory w znajdującej się wówczas pod tureckim panowaniem Palestynie. Poza tym koordynowała szeroko zakrojoną kampanię dyplomatyczną, która miała przekonać przywódców mocarstw do wsparcia ich dążeń. Jesienią 1917 r. liderom syjonistów wydawało się, że odnieśli na tej niwie wielki sukces. Rząd Wielkiej Brytanii, w osobie ministra spraw zagranicznych Arthura Balfoura, ogłosił deklarację, która mówiła, iż popiera on „ustanowienie w Palestynie narodowego domu dla narodu żydowskiego i dołoży wszelkich starań, aby umożliwić osiągnięcie tego celu”. Jednocześnie, niejako w dowód szczerości swych intencji, Londyn pozwolił na utworzenie w ramach armii brytyjskiej ochotniczego Legionu Żydowskiego. Licząca raptem pięć tysięcy żołnierzy formacja odznaczyła się bitnością w toku walk z Turkami na Ziemi Świętej w 1918 r. Nic więc dziwnego, że gdy zakończyła się I wojna światowa i Liga Narodów powierzyła kontrolę nad Mandatem Palestyny Anglikom, syjoniści patrzyli w przyszłość z optymizmem. Oczekiwali przyśpieszenia tempa żydowskiej kolonizacji i rychłej realizacji deklaracji Balfoura. Tymczasem czekało ich gorzkie rozczarowanie.
W 1922 r. na 750 tys. mieszkańców Palestyny tylko około 80 tys. wyznawało religię mojżeszową. Arabowie mieli więc dominującą pozycję. Mimo to aktywność żydowskich osadników na „ich ziemi” już wtedy napawała ich niepokojem. Tym bardziej że strumień migrantów z Europy na początku lat 20. znacznie się poszerzył. W związku z tym relacje pomiędzy obiema społecznościami stawały się coraz bardziej napięte. Pod różnymi pretekstami dochodziło do krwawych zamieszek, w których ginęły dziesiątki ludzi. Brytyjczycy nie tolerowali tego stanu rzeczy. Chcieli mieć spokój w koloniach. Dlatego też zdecydowali się wygasić spór po myśli Palestyńczyków. Drastycznie okroili limity dla żydowskiej imigracji.
Poczynania Londynu podziałały na syjonistów jak zimny prysznic. Mimo srogiego zawodu większość działaczy, z szefem ŚOS Chaimem Weizmannem na czele, nie zamierzała żadnymi gwałtownymi afrontami psuć relacji z wiarołomnym sojusznikiem. Osłabiając swoją pozycję, pogorszyliby sytuację dziesiątków tysięcy osadników, za których czuli się odpowiedzialni. Koniec końców, jak twierdzili, to przecież imperium dyktowało w tej grze warunki. Znaleźli się jednak i tacy politycy syjonistyczni, których taka zachowawcza postawa drażniła. Spośród nich wpływami i charyzmą wyróżniał się 45-letni Ze’ew Żabotyński. W maju 1925 r. założył własny ruch - Organizację Syjonistów-Rewizjonistów. Miał on dość odważny program.
Żabotyński twierdził, że „służalczość” Weizmanna i jego zwolenników wobec Brytyjczyków to „droga donikąd”. Domagał się więc „bardziej agresywnych ruchów”. Wzywał syjonistycznych liderów do odrzucenia kwot imigracyjnych wyznaczonych przez Londyn. Chciał także, by otwarcie zaczęli domagać się powołania państwa z żydowską większością w ramach Mandatu Palestyny. Przy czym Izrael z jego wizji miał być wielki. Obejmował nie tylko pas ziem nadmorskich, ale także część Transjordanii. Żabotyński podkreślał również, że w zabiegach o siedzibę narodową wszyscy Żydzi powinni być zjednoczeni. Komunistów i socjalistów potępiał stanowczo za głoszenie idei walki klas, która „dzieliła Naród”.
Kwestią nadrzędną dla przywódcy rewizjonistów była konieczność utworzenia żydowskich sił zbrojnych, które w Palestynie dadzą odpór Arabom. Bez tego „żelaznego muru”, jak pisał, „syjonistyczny projekt nigdy się nie powiedzie”. Chciał, niczym Piłsudski przez I wojną, zbudować własny odpowiednik Związku Strzeleckiego, którego członkowie, gdy nadejdzie czas próby, przedzierzgną się w „żydowskie legiony”.
Śmiała wizja Żabotyńskiego zawładnęła wyobraźnią dziesiątków tysięcy młodych Żydów na całym świecie. To oni powołali do życia Betar.
Za ojczyzny
Pierwsza komórka Betaru została utworzona na Łotwie, w Rydze, na jesieni 1923 r. Powstała z inicjatywy kilku młodych Żydów zainspirowanych przemówieniem lidera rewizjonistów. Nazwa organizacji była akronimem hebrajskiej nazwy Stowarzyszenia im. Trumpeldora (hebr. „Brit Trumpeldor”). Józef Trumpeldor został ich patronem nieprzypadkowo. Miał krótkie, ale barwne życie. Walczył na wojnie rosyjsko-japońskiej, gdzie stracił rękę. Był prawdopodobnie najbardziej obsypanym orderami Żydem w carskiej armii. W 1911 r. wyjechał do Palestyny. Tam poznał Ze’ewa Żabotyńskiego, z którym razem współtworzył wspomniany Legion Żydowski. W marcu 1920 r. zginął, broniąc osiedla Tel Hai przed atakiem Arabów. Z czasem przywódca rewizjonistów odpowiednio spreparował jego wizerunek do celów propagandowych. Trumpeldor miał być dla młodych ludzi wzorem idealnego żołnierza, który dla swojej ojczyzny jest gotów poświęcić życie.
Początkowo Żabotyński nie doceniał swoich wpływów wśród żydowskiej młodzieży, a zwłaszcza tej z Polski (kraju, który uważał za centrum żydowskiego wstecznictwa i lewactwa zarazem). Zmienił zdanie, gdy zimą 1927 r. objeżdżał II RP. Na każdym dworcu witały go tłumy rozentuzjazmowanych zwolenników. Na spotkania z nim przybywały setki młodych ludzi. Przemowy o wielkim Izraelu i poświęceniu Trumpeldora przyjmowano owacjami. Przywódca rewizjonistów uznał więc, że nie może takiego potencjału zmarnować. Betar stał się jego oczkiem w głowie, a on coraz częściej postrzegał siebie jako wodza żydowskiej młodzieży z Polski.
Co ciekawe, jego rosnącej popularności z życzliwością przyglądała się ostro antysemicka prasa związana z obozem Narodowej Demokracji. Publicysta „Gazety Warszawskiej Porannej” nazwał Żabotyńskiego „żydowskim endekiem” i zapewniał, że „gdyby był Żydem, to zostałby jego zwolennikiem”. Lider rewizjonistów, nie bez satysfakcji, wspomniał o owym artykule w liście do swojej żony. Pominął jednak milczeniem fragment, w którym dziennikarz uzasadniał swoje zdanie. A brzmiał on: „tylko ten człowiek może zostać bohaterem Polaków, bo uwolni nasz kraj od milionów tych mikrobów”. Tym ostatnim przykrym epitetem autor artykułu określał współobywateli wyznania mojżeszowego.
Betar rozwijał się w II RP powoli od połowy lat 20., włączając w swe szeregi kolejne lokalne organizacje o profilu, nazwijmy to, paramilitarno-antykomunistycznym, jak Żydowski Skaut, Ha-shomer Ha-Tahor („Straż Czystości”) czy warszawski Ha-shachar („Świt”). Każdy z nich wnosił do ideologii i programu ruchu nowe elementy (np. polskie tradycje skautowskie). Z ich kręgów wywodził się także pierwszy przywódca krajowego oddziału Betaru Adalbert Bibring.
Intensywna ekspansja rewizjonistycznej młodzieżówki w Polsce nastąpiła po pierwszym światowym kongresie organizacji, który odbył się w Warszawie zimą 1929 r. Działające dotąd w rozproszeniu filie podporządkowano władzom regionalnym i krajowej Komendzie Naczelnej (mieściła się przy ulicy Leszno 56 w Warszawie). Ujednolicono ich program i sposób działania. Członków zobowiązano do opłacania składek. Komórki, które zalegały z opłatami, a zdarzało się to często w dobie kryzysu gospodarczego, nie otrzymywały wydawnictw ruchu i były z niego wykluczane.
Rewizjonistyczna młodzieżówka w 1932 r. liczyła już około 40 tys. członków. W następnych latach osiągnęła pułap 60 tys., co stanowiło przeszło połowę sił organizacji na całym świecie. Betar był najpopularniejszy wśród młodzieży żydowskiej zamieszkującej Warszawę, a także miasteczka północno-wschodnich Kresów. Garnęli się do niej zwłaszcza młodzieńcy i panienki z lepiej sytuowanych materialnie domów.
Podstawowym celem ruchu było wychowanie młodych ludzi na twardych żydowskich nacjonalistów. Uczono ich hebrajskiego. Egzaminowano z wiedzy o Palestynie. Krzewiono wśród nich kult Żabotyńskiego, biblijnych bohaterów, np. Samsona, a przede wszystkim Trumpeldora. Na cześć tego ostatniego betarczycy organizowali w synagogach starannie wyreżyserowane polityczno-religijne ceremonie. Pojawiali się na nich w mundurach i z flagami, manifestując lokalnym społecznościom swą siłę i przywiązanie do tradycji.
Cechą charakterystyczną ideologii Betaru, która wyróżniała go spośród innych żydowskich organizacji młodzieżowych, było okazywanie lojalności i przywiązania do swojej obecnej ojczyzny - Polski. Członkowie ruchu uczestniczyli w oficjalnych uroczystościach podczas świąt państwowych. Razem z polskimi harcerzami, żołnierzami i oficjelami maszerowali np. podczas parad z okazji Święta Niepodległości. Składali także hołd przy pomnikach i na mogiłach polskich bohaterów narodowych - powstańców styczniowych i legionistów. Po śmierci Piłsudskiego zorganizowali w synagogach całej Polski modły ku jego pamięci. W niektórych nawet, jak wspominali po latach członkowie Betaru, odśpiewano za niego „Boże, coś Polskę”. Wydaje się więc, że dla wielu członków ruchu deklarowanie przywiązania do dwóch ojczyzn, wyśnionego Izraela i realnej II RP, nie było jedynie pustosłowiem. Choć trzeba przyznać, że lojalność względem państwa całkiem się betarczykom opłacała.
Zabawy z bronią
Betar stawiał sobie za cel przygotowanie kadr do przyszłego Legionu Żydowskiego, który miał odbić Palestynę z rąk Arabów. Musiał więc zaznajomić swoich członków z bronią. Organizacja jednak nie mogła tego robić na własną rękę. I tu z pomocą przychodziło państwo.
W 1927 r. Piłsudski powołał do życia Państwowy Urząd Wychowania Fizycznego i Przysposobienia Wojskowego (PW). Miał on za zadanie m.in. szkolić na poziomie podstawowym cywilów w posługiwaniu się bronią, by na wypadek wojny mogli tworzyć formacje paramilitarne i nękać wroga. Betar od swego zarania ściśle współpracował z PW. To urząd dostarczał komórkom ruchu broń i amunicję. A ponadto wysyłał instruktorów wojskowych, którzy zapoznawali młodych Żydów z rudymentami żołnierskiego rzemiosła - obsługą broni, czytaniem map, organizowaniem zasadzek i aktów sabotażu.
Po kursach betarczycy utrwalali zdobytą wiedzę w czasie podmiejskich rajdów bądź specjalnych obozów organizowanych w różnych malowniczych miejscach Polski. Nie zawsze można było należycie odwzorować palestyńskie warunki. Co rusz zdarzało się, jak wspominał jeden z weteranów ruchu, że zmuszani byli przez komendantów do kopania okopów w śniegu.
Warto wspomnieć także, że od 1931 r. betarczycy mieli własną wojskową „szkołę liderów” w Zielonce. Założył ją kapitan Yirmiyahu Halpern, bojownik Betaru z Palestyny. Co ciekawe, był on również założycielem morskiej szkoły ruchu kształcącej marynarzy. Działała ona pod auspicjami włoskich faszystów w Civitavecchia.
Rewizjonistyczna młodzieżówka starała się także przygotować swoich członków, najczęściej synów rzemieślników i kupców, do pracy na roli, co mogło ich czekać po przybyciu do Palestyny. W tym celu zalecała swoim instruktorom omawianie z podopiecznymi „Chłopów” Władysława Reymonta. Żeby pokazać im, „jak ciężko trzeba pracować, żeby zebrać dobre plony na nieurodzajnej ziemi”.
Ojcowie założyciele
Przygniatająca większość członków polskiego Betaru nigdy nie zobaczyła obiecywanego im przez Żabotyńskiego „Wielkiego Izraela”. Zginęli podczas okupacji - w gettach i obozach zagłady. Niektórzy popisali się bohaterstwem. Mowa tu o niemal 200 bojownikach Żydowskiego Związku Wojskowego, którzy brali udział w powstaniu w getcie warszawskim.
Nie można zapomnieć jednak, że kilku członków przedwojennego Betaru przeszło do końca drogę, do której przygotował ich zmarły w 1940 r. Żabotyński. Najbardziej znaczącymi postaciami w tym gronie byli Icchak Szamir i Menachem Begin, ostatni komendant ruchu w II RP. Obaj odpowiadają za przygotowanie w latach 40. kampanii terrorystycznej, która doprowadziła do zrzucenia brytyjskiego panowania w Mandacie i w konsekwencji do powstania niepodległego Izraela. Zresztą obaj później pełnili funkcję premierów tego kraju.
Patrząc na obecny kształt państwa żydowskiego, i poczynania jego kolejnych rządów, możemy powiedzieć, że idee Żabotyńskiego są ciągle żywe. Które? To oceńcie sami.