Od redakcji: Halina Poświatowska była jedną z najważniejszych polskich poetek XX w. Piękna i krucha, bardzo poważnie chorowała na serce - zmarła w wieku zaledwie 32 lat. Pozostawiła po sobie niezwykłe, intensywnie emocjonalne wiersze, które do dziś są punktem odniesienia dla kolejnych pokoleń artystów. Właśnie ukazała się niezwykła książka pełna wspomnień ludzi, którzy dzielili życie z Haliną Poświatowską lub inspirowali się jej twórczością. Oto wspomnienia brata poetki:
Uroda
Bez wątpienia uroda jest bardzo istotną rzeczą dla wszystkich kobiet na świecie. A dla Haśki - młodej dziewczyny okrutnie pokrzywdzonej przez los - była chyba jeszcze ważniejsza. Przed wyjazdem do Stanów to dbanie właściwie nie rzucało się w oczy. W kraju, gdzie jedynym dostępnym kosmetykiem był krem Nivea, trzeba było sobie radzić inaczej. Oczywiście miałem w tym swój skromny udział, bo ktoś w końcu musiał pobuszować po ogrodowych zaroślach i narwać młodziutkich pachnących wiosną pokrzyw albo nałapać wody deszczowej do mycia włosów. Pokrzywy też służyły jako kosmetyk. Haśka okładała nimi włosy, na tym wszystkim zawiązywała turban z ręcznika i urzędowała w takim zawoju co najmniej przez pół dnia. Co najważniejsze, te zabiegi - rodem z medycyny ludowej - okazywały się skuteczne. Nasza rodzina nie należała nigdy do ludzi wyposażonych w bujne owłosienie, ale Haśka była posiadaczką czupryny o gęstości porównywalnej z sierścią renifera.
Pobyt w Stanach zaowocował zmianą przyzwyczajeń i metod dbania o urodę. Pewnie było to spowodowane podglądaniem amerykańskich koleżanek, które poza nauką i własnym wyglądem nie miały innych trosk - w końcu Smith College było i pewnie jest do tej pory uważane za szkołę dla córek milionerów. W domu pojawiły się prawdziwe kosmetyki. Kremy Heleny Rubinstein, maseczki kosmetyczne w różnych kolorach. Wprawdzie miałem już dziesięć lat, ale malowanie twarzy na zielono w jakiś nieuzasadniony sposób powodowało u mnie coś w rodzaju strachu. Byłem przyzwyczajony do tego, że nasze domowe kobiety czasami stosowały maseczki z żółtka. Najpierw smarowały się takim koglem-moglem, potem czekały, aż to wszystko wyschnie, aż w końcu po jakimś czasie odrywały to od twarzy w postaci suchych żółtych płatków. Ale może nie to było najważniejsze. Otóż po przyjściu do domu Haśka natychmiast naklejała sobie na czole kawałek szkockiej taśmy samoprzylepnej. Taki pięciocentymetrowy odcinek plastra działał przeciwzmarszczkowo i do tego miał działanie podwójne, bo nie tylko fizycznie utrudniał marszczenie, ale na dodatek kazał pamiętać o panowaniu nad mimiką twarzy.
Haśka chciała te swoje kosmetyczne praktyki przekazać siostrze Małgorzacie. Usiłowała przekonać ją do plastrowej metody zachowania gładkiego czoła, jednak siostra nader niechętnie poddawała się takim praktykom. Trzeba było zastosować inny rodzaj perswazji. Ktoś coś śmiesznego powiedział, Małgorzatka oczywiście marszczyła się jak suszone jabłko, więc po kilku srogich napomnieniach dostawała w pysk, no to zaczynała płakać, przy czym marszczyła się jeszcze bardziej. Wtedy dostawała z drugiej strony i już była pomarszczona w kratkę. Haśka uważała, że kobieta dbająca o urodę musi płakać i śmiać się bezzmarszczkowo.
Uroda siostry dla brata - szczególnie dużo młodszego brata - jest dekoracją raczej obojętną, szczególnie gdy nie można tego skonfrontować z odmienną opcją. Tak się złożyło, że nie miałem żadnej brzydkiej siostry, a obydwie moje były niezwykle urodziwe. Na dodatek Haśka należała do bardzo rzadkiego gatunku kobiet świetlistych. Gdziekolwiek wchodziła, tam robiło się jaśniej. Nie sposób było nie zauważać spojrzeń obecnych i to niezależnie od płci. Zarówno mężczyźni, jak i kobiety pojawienie się Haśki w towarzystwie kwitowali bezgłośnym, ale dającym się zauważyć wyrazem aprobaty.
Jedną z moich braterskich powinności było zdobywanie dla Haśki miejsc siedzących w środkach lokomocji publicznej. Gdy autobus podjeżdżał na przystanek, nie patrząc na wysiadających pasażerów, nurkowałem między nich, by dopaść zwolnione miejsce. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki stawała nade mną jakaś starsza pani - dziwne, nie pamiętam, żeby kiedykolwiek był to mężczyzna - i scenicznym szeptem mamrotała na cały autobus: „Taki młody i siedzi, taki młody i siedzi”, usiłując zachęcić mnie do ustąpienia jej miejsca. Odgryzałem się, że ja to miejsce dla chorej siostry zająłem. Tłumaczenie odnosiło pewien skutek, ale kiedy przychodziła ta moja chora siostra, po której nie było widać żadnych oznak choroby, to znowu rozlegał się w autobusie zduszony szept: „Taka młoda i siedzi, taka młoda i siedzi...”.
Stroje
Obraz Haśki byłby niepełny, gdybym nie wspomniał o strojach. Dziewczyny, które studiowały w Smith College, ubierały się bogato i zgodnie z nakazami mody światowej, a że zbyt częste pokazywanie się w tej samej kreacji nie było dobrze odbierane przez ogół, więc takimi „znoszonymi” sukienkami obdarowywało się gorzej sytuowane koleżanki. Haśka przywiozła ze Stanów spory zapas odzieży, więc na ulicach szarego Peerelu wyglądała jak rajski ptak wśród wróbli. Na dodatek dosyć często przyjaciółki dosyłały jej kolejne ciuchy. Był nawet z tym pewien kłopot, bo wprawdzie rzeczy używane były zwolnione z cła, ale to, co przychodziło w paczkach, było prawie nowe, więc nastręczało celnikom trudności w ocenie. Pamiętam, jak para butów była opisana następująco: „Obuwie damskie nowe z upozorowaniem śladów chodzenia”. Oczywiście pociągało to za sobą naliczenie stawki celnej.
Nie wszystkie ciuchy przyjeżdżały z zagranicy. Coś tam trzeba było uszyć z krajowych materiałów i w tym przypadku pomocą służyła sąsiadka z bloku naprzeciwko, która uważana była za świetną krawcową. Wzory czerpano z katalogów zachodnich sklepów wysyłkowych, które w komunistycznej rzeczywistości robiły za żurnale. Takie wydawnictwa egzystowały aż do zaczytania przez wiele lat. Prezentowane fasony ubrań już dawno wyszły z mody, ale nikt na to nie zwracał uwagi. Ważne, że były kolorowe i zachodnie. Kiedy w roku 1965 Haśka szykowała się na wyjazd do Paryża, obowiązek przygotowania odzieżowej wyprawki spadł oczywiście na sąsiadkę krawcową. Kiedy po powrocie Haśka pojawiła się w domu, pani krawcowa natychmiast zjawiła się z pytaniem: „Pani Hasiu, jak się pani czuła w tych ubraniach, które pani uszyłam?”. Haśka odpowiedziała z właściwą sobie szczerością: „Wie pani co, jak ostatni żebrak”. W Paryżu dziewczyny chodziły poowijane szmatkami, zwykła chusta odpowiednio zawiązana służyła za bluzkę. Solidne garsonki uszyte z masywnych tkanin wyglądały komicznie na paryskich ulicach. Ilekroć spotykam sąsiadkę krawcową - teraz już damę w bardzo słusznym wieku - to przypominam sobie tamten epizod i jej kwaśno-zaskoczoną minę.
W roku 1964 kadra polskich bokserów przygotowywała się do olimpiady w Tokio w luksusowym jak na owe czasy ośrodku w Cetniewie. Przyjaciółka Haśki - Anna - pełniła na tym zgrupowaniu rolę nadwornego psychologa. Warunki mieszkaniowe były wspaniałe, jedzenia w bród, więc Anna zaprosiła moje siostry, czyli Haśkę i Małgorzatę, na darmowe wakacje. Chłopcy pod wodzą Papy Stamma wylewali siódme poty na ringu i w salach gimnastycznych, a dziewczyny sekundowały im dzielnie. Kiedy wróciły do domu, w ślad za nimi zaczęły nadciągać listy od zakochanych bokserów. Listy były nieortograficzne, niegramatyczne, widać chłopcy nie przywiązywali większej wagi do nauki języka polskiego. Haśka i Małgorzata wymieniały się tymi listami i zaśmiewały do rozpuku, a moje serce trzynastolatka po prostu wyło. To przecież byli moi idole! W głowie nie mogłem sobie pomieścić, jak można się było w bezczelny sposób nabijać z takich mistrzów. A potem przyszła olimpiada. Nasi bokserzy odnieśli niesłychany sukces. W sumie sześć medali w różnych kolorach - najlepszy występ naszych sportowców w dziejach występów olimpijskich. Ja nie miałem wątpliwości, że to nie trening, ale uroda moich sióstr spowodowała, że nasi chłopcy wznieśli się na wyżyny sztuki mordobicia.
Goście
Częstochowa jest miastem ubogim w zabytki. Mamy jeden istotny i przy okazji duży. Oczywiście mam na myśli Jasną Górę. Goście Haśki, którzy odwiedzali nasz dom, byli obowiązkowo prowadzeni do klasztoru. Stosunkowo często odwiedzała nas Karolina.
Karolina urodziła się w Stanach, ale jej rodzice byli polskimi emigrantami, więc z domu rodzinnego wyniosła niezłą znajomość języka polskiego. Była historykiem sztuki i pracowała w Metropolitan Musem of Art. Haśka poznała ją na jakimś wieczorku polonijnym w Nowym Jorku. Dziewczyny zaprzyjaźniły się, nawet jakiś czas mieszkały razem. Wprawdzie Karolina była specjalistką od sztuki Dalekiego Wschodu, ale - będąc w Europie - odwiedzała znane miejsca. Do Częstochowy przyjechała prosto z czeskiej Pragi i szeroko rozwodziła się nad urodą wówczas jeszcze czechosłowackich zabytków. Spodziewaliśmy się, że podobne wrażenie zrobi na niej wizyta w sanktuarium jasnogórskim. Zawiedliśmy się sromotnie, wprawdzie kaplica Matki Boskiej była po kapitalnym remoncie, ale hebanowy ołtarz z biało-srebrnymi detalami był skąpo oświetlony, w kaplicy panował półmrok, żadnego przepychu. Kwintesencją oszczędnego komentarza Karoliny było to, że gdyby to robili Czesi, to kaplica kapałaby od złota, a ołtarz z cudownym obrazem byłby rzęsiście oświetlony. W tym momencie moja matka wykazała się niezwykłym refleksem i wyciągnęła jak asa z rękawa dziwny argument. Zapytała, a jak by Matka Boska - w końcu nazywana na świecie czarną madonną - wyglądała jasno oświetlona? - Jak Murzynka? Trafiony, zatopiony. Więcej komentarzy nie było. Natomiast jarmarczno-odpustowy, wyzłocony i pomalowany w papuzie kolory kościół główny wzbudził wyłącznie pozytywne odczucia.
W roku 1964 Haśka przywiozła na święta angielskiego lorda, właściwie jeszcze nie lorda, lecz przyszłego dziedzica lordowskiego tytułu. Leslie studiował na UJ historię narodów Związku Radzieckiego i w jakiś dziwny, i trudno powiedzieć, czy w uzasadniony, sposób zaistniał w społeczności krakowskiej. Jan Izydor Sztaudynger napisał o nim fraszkę, profesor Andrzej Stopka zamieścił w „Życiu Literackim” jego karykaturę. Jednym słowem: był osobą nietuzinkową. Pierwszy raz przyjechał do nas na święta Bożego Narodzenia. Przywiózł rzecz niespotykaną, a mianowicie magnetofon i kilkanaście godzin nagrań prawdziwego jazzu. Koniecznie musieliśmy wysłuchać wszystkich nagrań. Siostrom pewnie się to podobało, ja natomiast słuchałem bardziej z obowiązku niż z ochoty. Prawdę mówiąc, taka awangardowa wówczas muzyka nie powaliła mnie na kolana. Po raz drugi Leslie odwiedził nas na Wielkanoc i właśnie wtedy w Wielką Sobotę zaprosiliśmy go do klasztoru. Akurat trafiliśmy na odsłonięcie cudownego obrazu. Przy dźwiękach trąb, kotłów i werbli srebrna płyta uniosła się w górę, pokazując twarz madonny. Naród w pokornych pozach wił się po posadzce, a Leslie stał niewzruszony. Haśka ciągnie go za rękaw, ten nie rozumie, o co chodzi, w końcu przybrał pokorniejszą postawę, ale zaczął wyciągać papierosy. Znowu trzeba mu było tłumaczyć, że w klasztorze nie wypada palić. Natomiast w Wielką Niedzielę zdarzyło się coś, co zupełnie rozbiło wewnętrzny spokój Anglika. W Częstochowie od niepamiętnych lat panował zwyczaj głośnego świętowania zmartwychwstania Chrystusa. Strzelało się ze wszystkiego, co było w stanie wydać głos. Z karbidu, kalichlorku, z korków, kapiszonów, ale to jeszcze nic. Wokół Częstochowy były czynne kopalnie rud żelaza, a górnicy - naród bogobojny i tradycję szanujący - mieli dostęp do prawdziwego dynamitu i oczywiście robili z niego użytek. Kanonada trwała od czwartej rano. Szyby w oknach się trzęsły. Leslie wyskoczył z łóżka w gaciach z okrzykiem: „Halina! Bloody revolution!” - był przekonany, że właśnie do przedmieść Częstochowy docierają ruskie czołgi. Nie dało mu się wytłumaczyć, że to tylko taki niewinny obyczaj, nawet dodatkowa butelka goldwassera zakupionego w Peweksie nie pomogła. Leslie pierwszym pociągiem wrócił do spokojnego Krakowa, nie doczekawszy świątecznego obiadu.
Nie tylko tradycyjne święta były obchodzone hucznie na ulicy Jasnogórskiej. Do kanonu imprez należały również imieniny rodziców obchodzone w gronie rodziny i przyjaciół. W maju 1962 roku przy stole biesiadnym spotkali się przyjaciółka Haśki - Agata, i kolega ojca - adwokat Józek. Agata, aktorka krakowska, kobieta niezwykle urodziwa, zrobiła wielkie wrażenie na obecnych panach. Po kilku mniej lub bardziej nieudanych próbach nawiązania kontaktu w końcu Józkowi udało się znaleźć platformę porozumienia: „Pani Agato” - powiedział. „Pani jest aktorką, a ja adwokatem. Oboje pracujemy głosem... Pani tak pięknie wymawia słowa, czy mogłaby pani przekazać mi nieco z tajemnic pani warsztatu?”. Agata oczywiście zgodziła się i natychmiast rozpoczęła lekcję: „Panie Józefie” - powiedziała. - „Niech pan powie na przykład wyraz - sowa”. Józef - „Sowa”, Agata - „No, nie tak, panie Józefie, przepona musi być wyżej, usta otwarte inaczej, niech pan posłucha i powtórzy”. Agata - „Sowa”, Józek - „Sowa”. - „No, nie tak, znowu źle, niech pan patrzy na moje usta”. Agata -„Sowa”, Józek - „Sowa. - Sowa, - sowa, - sowa, - sowa”. Lekcja trwa w najlepsze. Kolejka zatrzymana na wiele minut, kielichy nalane, towarzystwo się niepokoi, a tu sowa i sowa, sowa i sowa. W końcu ojciec podniósł się z miejsca, podszedł do Józefa, palnął go otwartą ręką w plecy i powiedział - „Józiu, powiedz »sowa« i napijmy się”. Powiedzenie ojca zagnieździło się w domowym dialekcie. Od tej pory, gdy ktoś zbyt długo przynudzał przy stole, mówiło mu się: „Józiu, powiedz »sowa«”. Od razu wiadomo było, o co chodzi.
Zbigniew Myga
Brat Haliny Poświatowskiej i kustosz jej muzeum w Częstochowie, współautor książki „Poświatowska we wspomnieniach i inspiracjach”, z której pochodzą opublikowane przez nas materiały