Maciej Sas: Aż trudno uwierzyć, że zmagania z wirusem HIV toczymy już od 35 lat. Pan jako jeden z pierwszych w Polsce zajmował się ludźmi zakażonymi i tymi, którzy zachorowali na AIDS. Kiedy czytam o początkach, wydaje mi się, że przynajmniej część środowiska lekarskiego bagatelizowała skalę zagrożenia.
prof. Andrzej Gładysz: Może nie tyle bagatelizowali, co traktowali to jako nową chorobę, która dotyczy jedynie wybranych grup ludzi o szczególnych preferencjach seksualnych. Przypomnijmy, że wszystko zaczęło się od światowego zlotu homoseksualistów na Haiti - to była wielka impreza w czerwcu 1980 roku. W kilka miesięcy po tym zdarzeniu, w 1981 roku, ku zdumieniu wielu, wśród mężczyzn homoseksualistów z Los Angeles i Nowego Jorku pojawiły się pierwsze przypadki dość dziwnej choroby. Polegała na tym, że u tych ludzi rozwijały się zakażenia oportunistyczne, np. w postaci ciężkiego, bardzo szybko postępującego zapalania płuc aż do niewydolności oddechowej oraz nowotworów. Działo się tak za sprawą pierwotniaka, jak wówczas był klasyfikowany, dzisiaj zaliczanego do grzybów. To była słynna pneumocystydoza (znana dotąd jako częste powikłanie u noworodków wcześniaków, które miały niewykształcony właściwie układ odpornościowy), która atakowała tę odmienną grupę ludzi. Etiologia, czyli przyczyna tych zachorowań u młodych, dotąd zdrowych mężczyzn, była niejasna. Jak początkowo założono, ci ludzie, przez swoje praktyki i za sprawą używania specyficznego dopingu seksualnego doprowadzili do tego, że ich układ odpornościowy bardzo się zmienił, a w związku z tym miało dochodzić do zakażeń. Pamiętam jak dziś, bo byliśmy wtedy razem z profesorem Jackiem Juszczykiem z Poznania za granicą - wracaliśmy właśnie z jakiegoś kongresu naukowego i tam ta informacja o dziwnej, nowej chorobie do nas dotarła. Mówiło się, że jest to odpowiedź na afrodyzjaki używane przez gejów. Potem, gdy się pojawiły podejrzenia, że może to być choroba zakaźna, zaczęto obwiniać wirus cytomegalii.