Maciej Sas: Aż trudno uwierzyć, że zmagania z wirusem HIV toczymy już od 35 lat. Pan jako jeden z pierwszych w Polsce zajmował się ludźmi zakażonymi i tymi, którzy zachorowali na AIDS. Kiedy czytam o początkach, wydaje mi się, że przynajmniej część środowiska lekarskiego bagatelizowała skalę zagrożenia.
prof. Andrzej Gładysz: Może nie tyle bagatelizowali, co traktowali to jako nową chorobę, która dotyczy jedynie wybranych grup ludzi o szczególnych preferencjach seksualnych. Przypomnijmy, że wszystko zaczęło się od światowego zlotu homoseksualistów na Haiti - to była wielka impreza w czerwcu 1980 roku. W kilka miesięcy po tym zdarzeniu, w 1981 roku, ku zdumieniu wielu, wśród mężczyzn homoseksualistów z Los Angeles i Nowego Jorku pojawiły się pierwsze przypadki dość dziwnej choroby. Polegała na tym, że u tych ludzi rozwijały się zakażenia oportunistyczne, np. w postaci ciężkiego, bardzo szybko postępującego zapalania płuc aż do niewydolności oddechowej oraz nowotworów. Działo się tak za sprawą pierwotniaka, jak wówczas był klasyfikowany, dzisiaj zaliczanego do grzybów. To była słynna pneumocystydoza (znana dotąd jako częste powikłanie u noworodków wcześniaków, które miały niewykształcony właściwie układ odpornościowy), która atakowała tę odmienną grupę ludzi. Etiologia, czyli przyczyna tych zachorowań u młodych, dotąd zdrowych mężczyzn, była niejasna. Jak początkowo założono, ci ludzie, przez swoje praktyki i za sprawą używania specyficznego dopingu seksualnego doprowadzili do tego, że ich układ odpornościowy bardzo się zmienił, a w związku z tym miało dochodzić do zakażeń. Pamiętam jak dziś, bo byliśmy wtedy razem z profesorem Jackiem Juszczykiem z Poznania za granicą - wracaliśmy właśnie z jakiegoś kongresu naukowego i tam ta informacja o dziwnej, nowej chorobie do nas dotarła. Mówiło się, że jest to odpowiedź na afrodyzjaki używane przez gejów. Potem, gdy się pojawiły podejrzenia, że może to być choroba zakaźna, zaczęto obwiniać wirus cytomegalii.
To jakiś niezwykły drobnoustrój?
Wirus przenoszący się łatwo przez bezpośrednią styczność osób między sobą, również drogą kontaktów seksualnych. Może też być przeniesiony przez krew, w tym w następstwie przeszczepów narządów czy tkanek. Znajduje się w ślinie, w moczu, w wydzielinie pochwy i w nasieniu. Atakuje m.in. płuca, ośrodkowy układ nerwowy i nerki, ale występuje w wielu tkankach, szczególnie w ścianach jelit. Ostre zakażenie może przybrać postać zespołów chorobowych o różnorodnych objawach. Bardzo trudno się go pozbyć, a w czasach, o których mówimy, czyli w latach 80., był wykrywany u około 95 procent homoseksualistów. Założono więc, że skoro się przenosi drogą homoseksualnych kontaktów intymnych, to zapewne zmutował się wskutek tego i atakuje tylko tę grupę ludzi.
Nieprzypadkiem więc początkowo mówiono, że to „zespół niedoborów odporności gejów”?
Tak, stworzono taką szczególną, wyróżniającą się grupę ryzyka. Dopiero obserwacje epidemiologów amerykańskich i pierwsza publikacja, która się ukazała w „New England Journal of Medicine” w grudniu 1981 roku, podająca opis czterech pacjentów, którzy zachorowali na to nietypowe zapalenie płuc, zakończone ich zgonem, nasunęły podejrzenia, że ma to związek z jakimś zupełnie nowym wirusem. Rozpoczęły się badania - przede wszystkim w paryskim Instytucie Pasteura. Materiał do badań pobierano głównie od zmarłych pacjentów, w większości gejów. Większy szacunek dla tego problemu pojawił się, gdy ujawniono pierwsze zakażenia u kobiet. Na to jednak potrzebne było trochę czasu. Dlaczego? Bo oprócz homoseksualizmu zdeklarowanego, jest wiele osób o orientacji biseksualnej. A więc ci, który zakazili się wirusem od mężczyzn, mieli swój udział w szerzeniu się infekcji - później przenosili go na kobiety drogą kontaktów heteroseksualnych.
To pewnie był duży szok?
Tak, bo nagle się okazało, że ta zabójcza choroba szerzy się również drogą kontaktów heteroseksualnych i dotyczy nie tylko gejów, ale może dosięgnąć każdego.
Do tej chwili tę chorobę traktowano chyba jako dopust boży, karę za homoseksualizm. Część lekarzy też tak zresztą myślała.
Rzeczywiście, część z nich uważała, że chory sam jest sobie winien, skoro dopuszczał się takich praktyk seksualnych. Po prostu był dla nich zboczeńcem. „Sam chciał, więc musi cierpieć. Chyba że zrozumie swój błąd i zmieni swoje zachowanie” - mówiono. Wiadomo, że przewód pokarmowy, a szczególnie odbytnica - jako jego końcowy odcinek - jest miejscem ogromnie wrażliwym, w którym układ odpornościowy jest bardzo aktywny. Ściana odbytnicy jest wprost wypełniona swego rodzaju wianuszkiem limfocytów, a więc komórek odpornościowych, które zwalczają intruzów. Jednocześnie nie było jeszcze wiadomo, że to idealna komórka docelowa dla wirusa HIV, który okazał się czynnikiem sprawczym zespołu chorobowego nazwanego AIDS. Wnikał do limfocytu, a ponieważ w trakcie kontaktów homoseksualnych często dochodzi do urazów, w efekcie nawet drobnych uszkodzeń śluzówki i krwawień otwierały się wrota do zakażenia. Pojawiał się dostęp dla porcji wirusa, która, wnikając do organizmu, mając idealną pożywkę z limfocytów, była już zdolna do zakażenia. Kiedy jednak pojawiły się liczne przypadki wśród kobiet, zastanowiono się: „Przecież nabłonek pochwy jest inny, a mimo to zabójczy czynnik przenika do organizmu”. Zaczęły się porządniejsze badania pod kierownictwem profesora Luca Montagniera. Potem on i Françoise Barré-Sinoussi dostali za to Nagrodę Nobla. Oni się zorientowali, że to nowy, nieznany dotąd wirus. Nazwali go HTLV, czyli w wolnym przekładzie „wirus niedoboru odporności wśród gejów”. Dopiero gdy nawiązali współpracę z doktorem Roberto Gallo ze Stanów Zjednoczonych, udało się poznać strukturę wirusa. Wtedy zmieniono nazwę na HTLV3, a potem dopiero HIV (ludzki wirus niedoboru odporności). Kiedy ustalono, że mało znany dotąd retrowirus jest przyczyną AIDS, zaczęto kompletować objawy i choroby, których wystąpienie u danej osoby zapowiadało rozwój AIDS. Stały się one tzw. chorobami wskaźnikowymi, skłaniającymi do wykonania testu diagnostycznego w kierunku HIV i sformułowania przez WHO, czyli Światową Organizację Zdrowia, definicji AIDS opartej na objawach klinicznych.
A kiedy pojawiły się obawy, że ten wredny, zjadliwy wirus może być sprawcą epidemii globalnej?
Takie obawy pojawiły się dopiero w 1983 roku, właśnie wtedy, gdy w laboratoriach w Atlancie poznano biologię HIV i opracowano pierwsze testy pozwalające go wykryć. Zaczęto badać kolejne grupy ludzi i pojawiło się przerażenie związane z tym, jak wielka jest skala zagrożenia. Początkowo myślano, że choroba może dopaść połowę populacji gejów, czyli - licząc bardzo delikatnie - kilkaset tysięcy osób. Od 1983 roku było już wiadomo, że zagrożenie jest znacznie większe, Światowa Organizacja Zdrowia zaczęła wydawać specjalny, kwartalny informator pokazujący, o ile wzrasta liczba osób zakażonych HIV i chorych na AIDS oraz to, w których krajach pojawiają się nowe ogniska choroby i z jakiego powodu tak się dzieje.
Które kraje były wtedy na czarnej liście HIV?
Przede wszystkim kraje Afryki Subsaharyjskiej i Południowej, Stany Zjednoczone, Europa Zachodnia, m.in.: Wielka Brytania, Francja, Niemcy. Najpóźniej choroba dotarła na Daleki Wschód, a więc, poczynając od Azji Południowo-Wschodniej i Indii, obejmowała coraz to nowe regiony. Np. Tajlandia szczyciła się najlepszym w tamtym regionie udokumentowaniem epidemii.
Mówi się, że AIDS dziesiątkuje Afrykę. Od początku tak było?
Kiedy ustalono, że wirus pochodzi od małpy człekokształtnej, zaczęto szukać go w Afryce. Wtedy badacze zorientowali się, że tam mamy do czynienia z prawdziwą eksplozją zakażenia. Działo się tak tym bardziej, że Afrykanie w swojej kulturze, sposobie życia seks traktują jak rzecz codzienną. Kiedy byłem na kongresach związanych z AIDS w Afryce, tam się mawiało, że „dzień bez seksu jest dniem straconym”. A że przy okazji nie stosuje się prezerwatyw, wirus błyskawicznie się rozprzestrzeniał.
Dla sprawiedliwości, trzeba jeszcze podkreślić, że środowisko gejów szybko zrozumiało powagę sytuacji: w San Francisco (które jest uważane za stolicę gejowską), a potem w Edynburgu odbyły się spotkania poświęcone problemowi AIDS. Tam wskazano zasady uprawiania „bezpiecznej miłości”. Po pierwsze, skończyły się nieograniczone kontakty seksualne z wieloma partnerami. Po drugie, oni wprowadzili zasadę przeprowadzania testów przed jakimikolwiek kontaktami seksualnymi. Po trzecie, wreszcie wprowadzono obowiązkowe używanie prezerwatywy. To wszystko udowodniło, że seks jest najważniejszą drogą przenoszenia wirusa, dlatego że liczba nowych zakażeń wśród homoseksualistów zaczęła gwałtownie maleć. To stało się koronnym argumentem za tym, że prezerwatywa jest najskuteczniejszą formą ochrony przed HIV. Te kroki podjęto w 1984-1985 roku.
Mówi Pan, że używanie prezerwatyw wyhamowało szerzenie się epidemii. Ale w wielu krajach ich używanie było trudne ze względów politycznych czy religijnych, również w Polsce.
Długi czas nie było wiadomo, jak to wygląda na Bliskim Wschodzie - tam wtedy było bardzo niespokojnie. Poza tym w świecie arabskim zakładano początkowo, że to choroba dotykająca tylko ludzi z zachodniego świata. Kiedy i tam zdarzyły się pierwsze przypadki, radykalnie zmieniło się podejście do problemu.
Kiedy zabójczy wirus pojawił się w Polsce? Pan jako jeden z pierwszych w kraju zajmował się osobami zakażonymi.
Polskie Ministerstwo Zdrowia od początku potraktowało problem bardzo poważnie. Już od 1982 roku odbywały się narady przygotowujące kraj na pojawienie się pierwszych przypadków AIDS. A w 1985 roku został powołany pełnomocnik ministra do spraw tej choroby. Utworzono też specjalny, kilkuosobowy zespół do spraw AIDS pod przewodnictwem wiceministra zdrowia, któremu podlegały sprawy epidemiologiczno-sanitarne. W jego skład wszedł m.in. dyrektor Instytutu Wenerologii, profesor Andrzej Stapiński. Jego Instytutowi wtedy przypisywało się największą rolę w profilaktyce.
Poza tym w zespole byli też: prof. Adam Nowosławski (szef Zakładu Immunopatologii w Państwowym Zakładzie Higieny), profesor Wiesław Magdzik, który był epidemiologiem krajowym, był dr Jan Suchowiak, epidemiolog, dyrektor departamentu z Ministerstwa Zdrowia, profesor Jacek Juszczyk z Kliniki Chorób Zakaźnych w Poznaniu, ja jako szef wrocławskiej Kliniki Chorób Zakaźnych (obaj byliśmy też członkami zespołu konsultanta krajowego do spraw chorób zakaźnych) i wreszcie pani profesor Halina Seyfredowa - szefowa Instytutu Hematologii, odpowiedzialna za krwiodawstwo w Polsce. Zresztą, ona swoją rolę wypełniła perfekcyjnie - udało się uniknąć jakichkolwiek większych zakażeń drogą krwi. Nie udało się to wśród osób chorych na hemofilię, także leczonych preparatami z importu. Kłopot tkwił w tym, że początkowo dysponowaliśmy testami na HIV o tzw. długim oknie serologicznym, ograniczającym eliminowanie krwi dawców już zakażonych.
Co to znaczy?
To jest zdolność do wykrycia przeciwciał wskazujących obecność wirusa w badanej krwi, a więc mijał długi czas od zakażenia do chwili, gdy można je było wykryć. Początkowo to było przynajmniej 6 tygodni, a dzisiejsze testy skróciły ten czas do około dwóch dni. Wtedy przyjmowano, że Polski ta epidemia nie powinna dotknąć w takim stopniu, jak Europę Zachodnią, bo to przecież kraj katolicki, więc u nas nie ma tak rozbuchanego życia seksualnego… I rzeczywiście, do 1985 roku problem nie istniał u nas. Zaczęliśmy się go bać, gdy pojawiły się pierwsze doniesienia z Zachodu o zakażeniach wśród osób uzależnionych od narkotyków przyjmowanych dożylnie. Zapadły też decyzje, że w Polsce do czasu pojawienia się pojedynczych zachorowań będzie funkcjonowała jedna baza kliniczna. Był nią X Oddział Stołecznego Szpitala Zakaźnego przy ulicy Wolskiej w Warszawie, którym kierowała pani profesor Lidia Babiuchowa. Tam też trafiali pierwsi zakażeni (również narkomani), w tym jeden z Wrocławia.
No bo to było nieuniknione - pojawił się wreszcie polski zakażony…
To była wiosna 1987 roku - pamiętam jak dziś. Chodziło o ponad czterdziestoletniego mężczyznę, który trafił do Kliniki Hematologii Akademii Medycznej we Wrocławiu. Przyjechał tam z małego, dolnośląskiego szpitala rejonowego z powodu uporczywego, pogłębiającego się zapalenia płuc, które nie reagowało na standardowe leczenie. W klinice też nikt nie potrafił sobie z tym poradzić. Już głośno było wtedy o HIV i AIDS, więc pani doktor Zofia Gałązkowa z Kliniki Hematologii poprosiła mnie o skonsultowanie tego przypadku. Po zadaniu mu kilku pytań uznałem, że trzeba mu zrobić tekst w kierunku AIDS.
Co wzbudziło Pana podejrzenia - był homoseksualistą?
Nie, to był heteroseksualista, miał żonę i dwójkę dzieci. Miał jednak na koncie ryzykowne zachowania w czasie wyjazdów do Niemiec na saksy. Z wywiadu dowiedziałem się, że często odwiedzał Hamburg, a tam korzystał z usług prostytutek w znanej dzielnicy St. Pauli. Może nawet nie przyznał tego wprost, ale tego nie wykluczył… Test potwierdził moje obawy. Ponieważ to był rok 1987, a wcześniej zapadły decyzje odnośnie postępowania z pierwszymi przypadkami zakażeń (dotyczyło to również chorych na hemofilię oraz biseksualistów), zapadła decyzja, że naszego pacjenta musimy przewieźć właśnie do Szpitala Chorób Zakaźnych przy ul. Wolskiej w Warszawie.
Nie mógł Pan więc leczyć pacjenta we Wrocławiu?
Nie, bo obowiązywała zasada, że dopóki to będą pojedyncze przypadki, chorzy mają być leczeni w jednym ośrodku. To było w czerwcu. Dodajmy, że lekarz sprawujący opiekę nad pacjentem, który był transportowany śmigłowcem lotniczego pogotowia ratunkowego, nie został poinformowany, że jest to chory z HIV. To świetnie obrazuje, jak się wtedy w służbie zdrowia podchodziło do tego zakażenia... Po kilku dniach mężczyzna zmarł.
To działo się lata przed pojawieniem się pierwszych, skutecznych leków hamujących rozwój wirusa HIV…
Oj, pierwszy lek antyretrowirusowy pojawił się 10 lat później, to jest w 1997 roku. Była to azydotymidyna, która dała początek współcześnie dostępnej terapii.
Jak długo od rozpoznania choroby żyli Wasi pacjenci chorzy na AIDS?
Przeciętnie żyli trzy do sześciu miesięcy.
Pierwszymi objawami były chyba nowotwory, m.in. mięsak Kaposiego?
Nie, nie był najczęstszy - on dotyczył głównie mężczyzn. Mieliśmy w klinice kilkanaście takich przypadków. Mamy największą w Polsce liczbę pacjentów udokumentowanych klinicznie z tego typu chorobą. Pierwszym takim pacjentem był znany przedstawiciel świata kultury z Poznania.
Dlaczego leczył się we Wrocławiu?
Dlatego, że wówczas klinika poznańska specjalizowała się głównie w klasyce chorób zakaźnych i nie miała w personelu gotowego do zajmowania się chorymi na AIDS.
A od kiedy leczyliście chorych we Wrocławiu?
W 1987 roku klinika została przeniesiona do szpitala przy ulicy Piwnej. Tam już mieliśmy warunki takie, że mogłem przyjmować pacjentów chorych na AIDS, bo ciągle tacy ludzie byli traktowani jak trędowaci - nawet pracownicy służby zdrowia za wszelką cenę starali się unikać kontaktu z tymi pacjentami! Przyznanie się, że się jest nosicielem wirusa HIV powodowało, że pacjentowi odmawiano interwencji nawet w czasie krwawienia z przewodu pokarmowego. Pamiętam chorego, który został przyjęty i udzielono mu pomocy dopiero wtedy, gdy zataił nosicielstwo HIV. Nie trwało to jednak długo - był to czas, kiedy wszystkie szpitale dostawały ze stacji krwiodawstwa wykaz osób, u których wykryto zakażenie wirusem HIV. Natychmiast tego mężczyznę zidentyfikowano i na całym oddziale wybuchła panika!
Nikt nie chciał pewnie takim ludziom pomagać?
Ba, pytano mnie, czy powinno się spalić wszystko, z czym taki człowiek miał do czynienia. Zawsze mówiłem wtedy złośliwie, że „trzeba spalić wszystko, łącznie ze stalowym łóżkiem”. Istnienie tego zagrożenia uznanego za podstępne wciąż budzi lęk, wyzwalający często gwałtowne, nieracjonalne reakcje nawet wśród pracowników zawodów medycznych - on do dziś nie został całkowicie przezwyciężony. Nie mogę nie wspomnieć w tym miejscu o zdarzeniu, które miało miejsce już na początku lat 90. w jednej z wrocławskich szkół podstawowych, gdzie rodzice zdrowych uczniów gwałtownie zaprotestowali przeciwko uczęszczaniu wraz z nimi ucznia o imieniu Grześ, który zakaził się wirusem HIV podczas przetaczania osocza (był chory na hemofilię). Poproszony przez dyrekcję szkoły próbowałem rozwiać wątpliwości, uwolnić rodziców od strachu rzeczową argumentacją o tym, jak nie można się zakazić HIV-em. Ale wszystko to było na nic - przegrałem. Chłopiec musiał uczyć się w domu w ramach tzw. indywidualnego nauczania.
Ale przecież wtedy już powszechna była wiedza, że podanie takiemu człowiekowi ręki niczym nie grozi.
Oczywiście, to było wiadome od początku i tego wszystkich sam uczyłem. Mój pierwszy wykład na ten temat - zorganizowany z inicjatywy pani profesor Bożeny Zawirskiej z Zakładu Anatomii Patologicznej we Wrocławiu - odbył się w ramach Towarzystwa Anatomopatologów. Chodziło m.in. o to, jak wykonywać sekcję zwłok osób, które zmarły na AIDS, jakie są zagrożenia z tym związane. Pani profesor Zawirska była pierwszym anatomopatologiem we Wrocławiu, który osobiście wykonał sekcję zmarłego na AIDS. To był chyba rok 1987.
Z czym były największe problemy wśród lekarzy?
Najpoważniejszy był kłopot z dentystami i, niestety, z ginekologami.
Dlaczego?
Już wiedzieliśmy, że choroba szerzy się drogą kontaktów seksualnych, co było stygmatem wyróżniającym ją spośród innych chorób przenoszonych w ten sposób, bo nie poddawała się skutecznemu leczeniu. W związku z tym spotkałem się wręcz z żądaniami ze strony kolegów ginekologów (nie tylko z Wrocławia), żeby im dostarczać wykazy wszystkich kobiet zakażonych HIV-em. Jako argument podawano to, że dzięki temu będą się mogli lepiej zabezpieczyć. A przecież my cały czas głosiliśmy, że jest to wirus zdecydowanie mniej oporny na zniszczenie niż wirus zapalenia wątroby typu B. Jeśli więc stosujemy profilaktykę przeciw WZW typu B, to tym samym uniemożliwiamy rozprzestrzenianie się wirusa HIV. To jednak do nich nie trafiało - ja to nawet rozumiałem, bo na WZW B umierali pojedynczy ludzie, to nie budziło paniki. Natomiast w przypadku HIV do połowy lat 90. umierała większość osób zakażonych. I to w krótkim czasie.
Ale społecznych skutków pojawienia się HIV i AIDS było chyba znacznie więcej?
Oczywiście! Pamięta pan pewnie wydarzenia z Lasek pod Warszawą, gdy Marek Kotański, twórca Monaru, chciał zorganizować ośrodek dla ludzi uzależnionych od narkotyków, a z kolei ośrodek w Kawęczynie próbowano nawet podpalić. Wybuchły wielkie protesty, bo już wtedy kojarzono ich z zarazą HIV, doszło do rękoczynów ze strony okolicznej ludności. Dopiero włączenie się w sprawę księdza Arkadiusza Nowaka pozwoliło ludziom wyperswadować, że to nie jest choroba szerząca się „przez powietrze”.
Był to czas, kiedy AIDS spowodował poważny kryzys w świadomości i zachowaniach społeczeństwa.
Ludzie nieznający się na biologii mieli prawo do obaw. Dziwią mnie jednak obawy „światłych” i wykształconych doktorów, choćby wspomnianych przez Pana dentystów. Czego oni się bali?
Również przejawy niechęci, często jaskrawe, szczególnie ze strony lekarzy, wyróżniające się nierzadko odmową pomocy budziły niepokój, bo kłóciły się z podstawowymi zasadami etyki. Wiadomo było, że przez ślinę niełatwo się zakazić - dzieje się tak tylko wtedy, gdy dojdzie do kontaktu śliny z krwią. No a w trakcie zabiegów w jamie ustnej ciągle dochodzi do mikrourazów. Dentyści bali się więc, bo wtedy nie było zwyczaju pracy w rękawiczkach jednorazowych. Nie było osłon na oczy, a nawet maseczek na twarz. Dopiero HIV spowodował, że zaczęto ich używać. To były lata 80., a więc zupełnie inna kultura higieny niż dziś. Zmieniła to zakrojona na szeroką skalę akcja edukacyjna, w którą mocno się zaangażowałem - jeździłem z wykładami po całej Polsce. Czasami miałem trzy prelekcje dziennie. W krajach, w których prowadzi się systematyczną edukację, do świadomości społecznej dotarł fakt podstawowy, że ryzyko zakażenia HIV wiąże się z osobistymi zachowaniami ludzi. Wpłynęło to na racjonalizację postaw nie tylko pracowników służby zdrowia, ale też całego społeczeństwa wobec osób żyjących z HIV. Często też pojawiało się pytanie, czy HIV może być przenoszony przez komary.
A nie może przecież…
Nie, ale myślano, że te owady mogą go przenosić, skoro tak samo dzieje się z malarią. Dopiero poważne badania epidemiologiczne wykazały, że organ kłująco-ssący komarów nie jest przyjaznym miejscem dla wirusa, który tam nie może się namnażać. Dlatego ukąszenie owada nie jest groźne. Kłopot był też z przenoszeniem mechanicznym, np. czy wystarczy jedna cząsteczka wirusa, by się zakazić? No nie, bo układ odpornościowy szybko ją zwalczy. To były też czasy, gdy w szpitalach dostępna była tylko tzw. dezynfekcja łóżek. Dotyczyło to jednak oddziałów zakaźnych, a innych - nie. Trzeba było więc to wszystko gruntownie zmienić, wprowadzić realną kontrolę zakażeń.
O ile pamiętam, nie używało się też np. strzykawek jednorazowych.
Ma pan rację, to nie był wtedy sprzęt powszechnie dostępny. Wiadomo było, że sterylizacja sprzętu dawała pełną gwarancję - wirus HIV wytrzymuje temperaturę nie wyższą niż 56 stopni, ale to musi trwać przynajmniej 10 minut. Nie wystarczy więc doprowadzić do takiej czy nawet nieco wyższej temperatury, ale trzeba zapewnić ją przez odpowiedni czas. Wirus ginie też w zwłokach wraz z upływającym czasem - on nie wytrzymuje wysychania i nie utrzymuje się na powierzchniach, jeśli nie ma krwi albo innej, żywej tkanki. Największym przeżyciem było stwierdzenie zaraz na początku epidemii przenoszenie się HIV wśród biorców krwi czy preparatów krwiopochodnych oraz chorych na hemofilię, którzy byli Bogu ducha winni - otrzymywali osocze, niestety, nierzadko zakażone HIV-em. Ono pochodziło albo z importu, albo od rodzimych dawców, będących w okresie tzw. okna serologicznego, o którym wspominaliśmy przed chwilą. Zauważono również, że gdy preparat osocza pochodzi z krwi oddanej przez Afrykańczyków, częściej dochodziło do zakażeń.
Dlaczego?
Bo wśród nich było znacznie więcej osób wcześniej zakażonych wirusem, o czym początkowo nie wiedziano.
A kiedy pojawił się pomysł, by wszyscy krwiodawcy musieli robić testy w kierunku HIV?
W Polsce stało się to jesienią 1987 roku. Ograniczeniem była jakość testów, o czym mówiłem przed chwilą. Jak sobie z tym radzono? Instytut Hematologii i Krwiolecznictwa wydał rozporządzenie, by każdy dawca musiał najpierw wypełnić ankietę: czy nie jest homoseksualistą, kiedy i gdzie ostatnio był za granicą i czy nie miał w tym czasie kontaktów intymnych, czy nie miał pobieranej krwi, czy nie przyjmował narkotyków dożylnie itd. Skuteczność ankiety zależała od uczciwości dawcy. Zasada była taka: jeśli ktoś udzielił pozytywnej odpowiedzi choćby na jedno pytanie, nie mógł zostać dawcą krwi. Wprowadzono też półroczną karencję krwi (ponowne badania dawcy) przed jej dopuszczeniem do użycia. Skutkiem ubocznym tej ostrożności było to, że spadła wtedy bardzo liczba krwiodawców i dostępność krwi rzadszych grup. Natomiast „korzyścią” było wykrywanie zakażonych HIV wśród nowych kandydatów na dawców krwi. Najwyższy ich odsetek dotyczył lat 1989-1990.
Mówił Pan, że środowisko gejowskie szybko zaczęło stosować odpowiednią profilaktykę. Pewnie dlatego u nas najczęściej wirusem zakażali się narkomani?
Tak, w Polsce uzależnieni od narkotyków od początku stanowili około 75 procent zakażonych. Nasz kraj słynął z tego, że mieliśmy mnóstwo osób uzależnionych od heroiny domowej produkcji przyjmowanej dożylnie. Na ogół kilka osób wstrzykiwało sobie narkotyk tą samą, niezmienioną, zakażoną igłą. Pamięta pan pewnie słynne akcje streetworkerów: chodziło m.in. o to, by tym uzależnionym dostarczyć strzykawki jednorazowe, igły i prezerwatywy. Chociaż doskonale wiemy, że człowieka „na haju” nie przekona się do racjonalnego zachowania, to znaczy do zmieniania igły czy używania prezerwatywy. Dlatego do pewnego czasu narkomani zostali nawet wyłączeni z leczenia antyretrowirusowego.
Z jakiego powodu?
Bo jeśli ktoś był czynnym narkomanem, nie rozwinęły się jeszcze u niego objawy AIDS, a nie poddawał się leczeniu zamkniętemu w szpitalu, inaczej nie można tego było robić - leki musiały być podawane systematycznie, pod kontrolą. Ale to się zaczęło dopiero w roku 1989, gdy pojawił się pierwszy skuteczny lek przeciw HIV - słynna zydowudyna. Rozpoczęły się również starania o szersze zastosowanie metadonu jako substytutu polskiej heroiny, narkotyku używanego najczęściej w naszym kraju, aby dzięki temu móc również osoby uzależnione objąć odpowiednim leczeniem farmakologicznym.
To jedna z granicznych dat w walce z HIV i AIDS?
Tak, bez wątpienia. Lek opracowano w USA, ale wyprodukowano w laboratorium brytyjskiej firmy Wellcome Foundation. Blokował on jedno z ważnych ogniw cyklu biologicznego (namnażanie się) wirusa u osoby zakażonej. Był tak ważny i rewolucyjny, że nawet nie dokończono jego badań klinicznych (co jest procedurą absolutnie standardową), gdy się zorientowano, że hamuje skutecznie namnażanie się wirusa. Ale jako że działał na jeden z etapów cyklu rozwojowego HIV, wydłużał choremu życie, ale nie umożliwiał całkowitego zahamowania procesu namnażania się. Rewolucję przyniósł 1993 rok, gdy odkryto inhibitory proteazy - leki, które hamowały drugi etap replikacji wirusa. To był kamień milowy.
Pojawiły się też, niestety, przykre działania niepożądane, ale i tak życie chorych mogło być przedłużone już o kilka lat. Obecnie dysponujemy kilkudziesięcioma lekami antyretrowirusowymi hamującymi łączenie się materiału genetycznego wirusa HIV i komórki zakażonej, czy też blokującymi łączenie się z koreceptorami (białkami ułatwiającymi wirusowi wnikanie do komórek docelowych).
Od tej chwili AIDS został uznany za chorobę przewlekłą, a nie śmiertelną, jak do tej pory.
Tak, a każdy rok przynosił nowe odkrycia - przełom wieków XX i XXI, a szczególnie ostatnie 10-lecie, gdy właściwie z dnia na dzień pojawiały się nowe generacje leków. Dzięki temu udało się zakażenie wirusem HIV uznać za przewlekłe, a więc AIDS rozwijał się tylko u tych, którzy nie przyjmowali leków albo byli zakażeni wirusem opornym na znane specyfiki lub też przyjmowali je w sposób niewłaściwy. To, niestety, pokutowało i pokutuje do tej pory, mimo że dziś mamy tabletki zawierające jednocześnie trzy leki, które działają na trzy różne punkty cyklu biologicznego wirusa. Właśnie to, czyli niewłaściwe stosowanie się do zaleceń i niepełna współpraca pacjenta z lekarzem sprawiają, że ciągle nie udaje się nam zapanować nad tą epidemią.
Jest coś, co z perspektywy tych 35 lat uznałby Pan za porażkę? Że można było coś zrobić lepiej, sprawniej, skuteczniej?
Nie, moim zdaniem to jest modelowa jednostka chorobowa, a więc należałoby się wręcz wzorować na tym, jak sobie radzono od początku z HIV i AIDS. Takie sztaby ludzi, jakie pracowały nad tym, nie działały dotąd w przypadku żadnej, innej choroby. Jedyne, co można było zrobić lepiej, to skuteczniej motywować ludzi do uprawiania bezpiecznego seksu. Skupiona obecnie we wrocławskim ośrodku grupa specjalistów (diagnostów, lekarzy, pielęgniarek, psychologów, a także farmakologów i prawników) może być dumna z osiągnięć z walce z HIV/AIDS, dotyczy to zarówno dorosłych, jak i dzieci. Między innymi właśnie za to zespół Katedry i Kliniki Chorób Zakaźnych, Chorób Wątroby i Nabytych Niedoborów Odpornościowych Akademii Medycznej we Wrocławiu otrzymał w 2005 roku Nagrodę Prezydenta Miasta Wrocławia.
A jaką rolę w tym, o czym Pan mówi, odegrał Kościół katolicki, który użycie prezerwatywy uznaje za grzeszne?
Rzeczywiście, najgorzej było do momentu, gdy prezerwatywę uważano za bezwzględnie zakazaną. Na pewno wypowiedź papieża Benedykta XVI na tyle zmieniła sytuację, że użycie prezerwatywy w trosce o dobro drugiego człowieka można było uznać za wyjątkowe remedium na zakażenie. Oczywiście, posłaniem Kościoła jest nawoływanie przede wszystkim do wierności jako najlepszego sposobu na uniknięcie zakażenia i z moralnego punktu widzenia ma w tym względzie rację. Ale wiem też, że z kolei biologicznie człowiekiem kierują często emocje silniejsze od rozumu i woli - krótko mówiąc, zdarzają się chwilę uniesienia, które przy ułomności ludzkiej natury sprawiają, że zapominamy o wierności wobec drugiej osoby i o własnym bezpieczeństwie. Podam przykład takiej sytuacji, który usłyszałem od pacjenta. Zapytałem go, czy ma na koncie jakieś ryzykowne zachowania. Odpowiedział, że nie. Na pytanie, czy żyje w związku, stwierdził, że nie. A czy i kiedy miał ostatnio kontakty seksualne? Przyznał, że tak - dwa tygodnie temu. „To był kontakt z przygodną osobą?” - dopytywałem. Odpowiedział mi: „No nie, z koleżanką z pracy”. Oczywiście bez zabezpieczenia... Założył, że intymny kontakt z koleżanką z pracy nie stanowi ryzykownego zachowania. Zadziałały emocje w czasie jakiegoś spotkania towarzyskiego z alkoholem. A każdy kontakt z osobą, która nie jest ze mną w stałym, wiernym związku, musi być traktowany właśnie jak ryzykowne zachowanie - jest z tym podobnie jak z braniem narkotyku. Mam w doświadczeniu klinicznym przypadek imprezy z okazji 18. urodzin. W jej trakcie jubilatka dała się namówić na wzięcie dożylnie narkotyku. Efekt? Zakażenie wirusem HIV. Zrobiła to jeden jedyny raz w życiu! Niestety, było to wiele lat temu, w czasach, gdy nie dysponowaliśmy lekami tak skutecznymi jak dziś. Skończyło się to dramatycznie…
Jakie znaczenie dla badań miała choroba znanych ludzi - np. koszykarza Earwina Magica Johnsona czy wokalisty grupy Queen, Freddy’ego Mercury’ego?
Moim zdaniem to było ważnym czynnikiem motywującym, przyspieszającym badania. Trudno sobie wyobrazić życie bez seksu. Dlatego obserwowane rozluźnienie obyczajów uświadomiło zarówno epidemiologom, jak i badaczom, że zagrożenie jest ogromne. Wyraziło się to ogromnym postępem w doskonaleniu terapii - obecnie dysponujemy sześcioma klasami bardzo skutecznych leków antyretrowirusowych, co pozwala każdemu pacjentowi dobrać optymalne dla niego leczenie skojarzone.
Mercury’emu zabrakło może 1,5 roku do pojawienia się leków antyretrowirusowych. Można więc domniemywać, że gdyby więc zakaził się półtora roku później, na pewno żyłby do dzisiaj i nadal występowałby na scenie.
![]() Profesor Andrzej Gładysz Wieloletni kierownik Katedry i Kliniki Chorób Zakaźnych, Chorób Wątroby i Nabytych Niedoborów Odpornościowych Uniwersytetu Medycznego we Wrocławiu (wcześniej Akademii Medycznej), wieloletni Konsultant Wojewódzki i Krajowy w dziedzinie Chorób Zakaźnych, jeden z kilku polskich pionierów walki z HIV i AIDS. |