Polacy kochali swych kawalerzystów. A międzywojenne Wojsko Polskie właśnie na kawalerii budowało swój wizerunek. Wielkie defilady w dużych miastach można było oglądać co najmniej trzykrotnie w ciągu roku - na 3 maja, na 15 sierpnia i 11 listopada. Towarzyszyły im rekonstrukcje historyczne z udziałem ułanów - na przykład widowiskowe szarże na bolszewików odgrywanych przez żołnierzy, którzy wylosowali taką rolę, czy pokazy sprawności we władaniu szablą i lancą. Swoje doroczne święto lub też święta miał dosłownie każdy z mniej więcej 40 (sic!) pułków kawalerii Wojska Polskiego. Do tego należy dodać setki regionalnych i dziesiątki krajowych czy międzynarodowych zawodów jeździeckich, podczas których to właśnie kawalerzyści (często biorący udział w zawodach w mundurze) wiedli prym.
Widok pięknie umundurowanych i naprawdę sprawnych oficerów i żołnierzy na starannie selekcjonowanych wierzchowcach budował w widzach poczucie mocy, które we wrześniu 1939 r. okazało się jednak ułudą. Z drugiej strony, warto pamiętać, że przynajmniej do połowy lat 30. polska doktryna obronna opierała się na wówczas jedynym realnym zagrożeniu - ze strony Sowietów. Rozbrojone po I wojnie światowej Niemcy praktycznie nie stanowiły wtedy niebezpieczeństwa. Historycy i analitycy strategii wojskowej są dziś zgodni - w obronie wschodniej granicy przed niezbyt nowoczesną Armią Czerwoną mobilne i liczne jednostki kawalerii byłyby o wiele skuteczniejsze niż w starciu ze zmechanizowaną i lotniczą potęgą Niemiec hitlerowskich.