Kryminalne historie. „Tajny Detektyw” na tropie złodzieja, który okradł hr. Pusłowskiego

Paweł Stachnik
„Adoracja Dzieciątka”, autorstwa XVI-wiecznego włoskiego malarza Lorenza Lotty.
„Adoracja Dzieciątka”, autorstwa XVI-wiecznego włoskiego malarza Lorenza Lotty. Lorenzo Lotto
Gdy na początku października 1933 r. krakowska policja zajmowała się sprawą głośnego morderstwa przy ulicy Pańskiej, z położonego w pobliżu pałacu zniknął cenny obraz.

Przy ul. Westerplatte 10 (przed wojną ul. Andrzeja Potockiego) stoi cofnięty w głąb parceli piętrowy pałac z charakterystycznym balkonem. Od lat 80. XIX wieku budynek był własnością zamożnej arystokratycznej rodziny Pusłowskich z Ponidzia. Zapuszczony pałac w 1885 r. kupił hr. Zygmunt Pusłowski, wyremontował i przebudował na miejską rezydencję. Hrabia był kolekcjonerem sztuki. Nabywane okazy umieszczał w pałacu. Z czasem wnętrza rezydencji wypełniły się obrazami, rzeźbami, gobelinami, militariami i książkami, przypominając bogato wyposażone muzeum. Po śmierci Zygmunta pałac odziedziczył jego syn hr. Franciszek Xawery. On również był miłośnikiem i kolekcjonerem sztuki, a także niezłym jej znawcą. Jego zakupy wzbogaciły rodową kolekcję przy ul. Potockiego i przydały jej jeszcze większej sławy.

Sam Pusłowski również był znany. Z racji urodzenia, ogłady i znajomości języków, w latach 20. ubiegłego stulecia zaczął pełnić nieformalną funkcję towarzysza ważnych gości przyjeżdżających do Krakowa. We współpracy z władzami państwowymi, miejskimi i uniwersyteckimi - choć zupełnie społecznie - Pusłowski podejmował w pałacu prezydentów, premierów, władców, posłów, pisarzy i artystów. Oprowadzał ich po mieście, wydawał przyjęcia, służył jako tłumacz. Gościł m.in. 31. prezydenta USA Herberta Hoovera, marszałka Francji Ferdynanda Focha, francuskiego generała Maurice’a Gamelina, regenta Węgier Miklósa Horthyego, króla Rumunii Karola II, zięcia Mussoliniego i włoskiego ministra spraw zagranicznych hr. Galeazza Ciano oraz wielu innych VIP-ów.

W salonie na pierwszym piętrze pałacu, na ścianie ozdobionej arcydziełami Watteau, Delacroix i innych mistrzów, wisiał niepozorny obraz, niewielkich rozmiarów, w skromnej złoconej ramie.

„Nie trzeba było jednak być znawcą, by przyjrzawszy mu się uważnie odkryć dzieło wyjątkowo piękne pod względem kompozycji i techniki malarskiej. Pod sceną przedstawiającą Madonnę z Dzieciątkiem w otoczeniu św. Jana, Hieronima, Franciszka i Teresy widniał podpis: Lottus”

- pisał wydawany w Krakowie sensacyjny tygodnik „Tajny Detektyw”.

Chodziło o obraz XVI-wiecznego włoskiego malarza Lorenza Lotty, zatytułowany „Adoracja Dzieciątka”.

„Adoracja Dzieciątka”, autorstwa XVI-wiecznego włoskiego malarza Lorenza Lotty.
„Adoracja Dzieciątka”, autorstwa XVI-wiecznego włoskiego malarza Lorenza Lotty. Lorenzo Lotto

W 1900 r. znany krakowski historyk sztuki z UJ prof. Jerzy Mycielski zainteresował się tym obrazem. Przesłał jego fotograficzną reprodukcję i inne materiały amerykańskiemu badaczowi prof. Bernardowi Berensonowi, znawcy renesansu i twórczości Lotta. Berenson uznał, że obraz istotnie wyszedł spod pędzla włoskiego mistrza i ma dużą wartość artystyczną. Wzmiankę o dziele znajdującym się w Krakowie umieścił w wydanej w 1901 r. w Londynie monografii Lotta. Określił tam rok powstania obrazu na 1508, a jako przypuszczalne miejsce namalowania wymienił Bergamo lub Wenecję. Po ukazaniu się pracy Berensona, w Krakowie zaczęli się zjawiać agenci zachodnich firm zajmujących się obrotem dziełami sztuki. Oferowali hr. Pusłowskiemu wysokie sumy, ale ten nie zdecydował się na sprzedaż obrazu.

Na losy obrazu wpłynął Wielki Kryzys lat 30. Majątek ziemski Pusłowskiego w Czarkowach na Ponidziu i dobra leśne na Wileńszczyźnie wymagały dużych nakładów, same natomiast przynosiły marne zyski. Kosztowne było też utrzymanie pałacu w środku Krakowa.

Sytuacja finansowa hrabiego stale się pogarszała. Zdecydował się wobec tego na oszczędności i ograniczenie swych potrzeb. Wyrazem tego było wynajęcie parteru i pierwszego piętra pałacu rodzinie inż. Stanisława Kremera, prezesa zarządu Spółki Akcyjnej Chodorów z Podola. Kremerowie umieścili w oficynach służbę i zajęli jeden z garaży samochodowych. W ten sposób w pałacu, zamieszkiwanym dotąd przez hrabiego i jego zaufanych służących, pojawili się obcy lokaje, pokojówki, kucharka, szofer itd.

Ponieważ wiadomość o kłopotach finansowych Pusłowskiego rozniosła się, agenci marszandów zaczęli go odwiedzać częściej i coraz natarczywiej namawiać do sprzedania obrazu Lotta. W maju 1933 r. do hrabiego przyjechało dwóch Niemców, których przyjął na prośbę jednego z bliskich znajomych. Pierwsza wizyta przybyszów ograniczyła się do powierzchownego obejrzenia zbiorów. Za drugim razem miała dość nieoczekiwany przebieg. Hrabia nie mógł być obecny, więc zlecił opiekę nad gośćmi wiernemu lokajowi Piotrowi Niziołkowi. Widząc, że nie ma gospodarza, przybysze zachowywali się bardzo swobodnie. Zdejmowali ze ścian obrazy i sztychy, oglądali je, mierzyli i fotografowali. Szczególnie uważnie przyglądali się obrazowi Lotta. Orzekli, że nie jest on oryginałem, lecz kopią. Jak zauważył „Tajny Detektyw” był to trik obliczony na zdeprecjonowanie wartości dzieła. Po wyjściu dziwnych gości lokaj Niziołek stwierdził z ulgą, że „na szczęście nic w domu nie zginęło”.

Cztery miesiące później, 2 października 1933 r., we wczesnych godzinach rannych hr. Pusłowski miał wyjechać w towarzystwie siostrzeńca Emeryka Hutten-Czapskiego do Czarkowów. Przechodząc z sypialni do przedpokoju, spostrzegł w salonie obraz leżący na fotelu. Chcąc go odwiesić na miejsce, wziął obraz do ręki i wtedy okazało się, że trzyma pustą ramę. Malowidło zniknęło. Zbiegła się zaalarmowana służba. Niestety nikt nie widział złodzieja i nikt nie zauważył niczego podejrzanego.

Wezwano policję. Ta jednak zajęta była tego dnia sprawą morderstwa dokonanego przez młode małżeństwo Maliszów przy pobliskiej ul. Pańskiej. Zredukowane kadry brygady śledczej nie wystarczyły, by równocześnie poprowadzić dwa śledztwa - w dwóch wielkich zdarzeniach kryminalnych. Dopiero jakiś czas później, gdy pościg za mordercami Przebindy i Süsskindów zaczął przybierać realne kształty, zainteresowano się bliżej kradzieżą w pałacu hr. Pusłowskiego.

„Wówczas to zdano sobie sprawę z niecodziennych kulis tego wypadku, który w każdem środowisku zachodnio-europejskiem byłby wywołał daleko większe zainteresowanie, niż krwawa, ohydna zbrodnia przy ul. Pańskiej”

- pisał „Tajny Detektyw”.

Tygodnik zamieścił dwa obszerne teksty o sprawie kradzieży. W jednym z nich reporter, oprowadzany przez hrabiego, dokonał wizji lokalnej w pałacu, starając się na miejscu ustalić, w jaki sposób złodziej dostał się do środka, wyciął obraz z ramy, a następnie przez nikogo niezauważony zniknął. Wchodząc głównym wejściem od strony ul. Potockiego, trafiało się do krótkiej sieni, która prowadziła do głównej klatki schodowej. Drugie wejście do budynku znajdowało się niemal przy murze sąsiedniej realności. Można było dostać się nim do innej, tym razem długiej sieni. Biegła ona na wylot przez cały pałac, a wychodziło się z niej na niewielkie wewnętrzne podwórko, ograniczone z jednej strony murem sąsiadów, a z drugiej bocznym skrzydłem pałacu. U jego podstawy znajdowały się niewielkie schodki prowadzące na tylną klatkę schodową. Na parterze i piętrze mijało się wejścia do pomieszczeń gospodarczych zajmowanych przez inż. Kremera. Po wyjściu na drugie piętro stawało się przed drzwiami mieszkania Pusłowskiego. Drzwi tych używał hrabia i jego służba. Były niewielkie, zamykane zwykłym zamkiem Yale. Po prawej ich stronie stała drewniana ławka w stylu zakopiańskim.

Reporter „Tajnego Detektywa” dowiedział się, że lokaj Niziołek, wychodząc na miasto, zostawiał kucharce klucz ukryty za ławką, w miejscu znanym tylko służbie.

„W ten sposób ten, kto przypadkowo odkrył tę tajemnicę, miał zupełnie łatwy dostęp do całego mieszkania”

- skonstatował dziennikarz, kryjący się pod pseudonimem „Dorian”. Doszedł on do wniosku, że jedyną drogą dostania się do mieszkania, w którym wisiał skradziony obraz, było przejście przez tylną klatkę schodową i wspomniane niewielkie drzwi z zamkiem Yale. Klucz do nich wisiał ukryty za stojącą obok ławką, a złodziej mógł o tym wiedzieć, jako bywalec pałacu.

Ważne było też inne spostrzeżenie: „Ponieważ kradzież nastąpiła w niedzielę 1 października między godziną 4 a 6 popołudniu, w czasie, gdy hr. Pusłowski przebywał w Balicach u XX. Radziwiłłów, a cała jego służba na procesji różańcowej, wydaje się więcej niż pewnem, że złodziej należał do ludzi świetnie zorientowanych w stosunkach domowych hrabiego. Wskazuje na to ten także szczegół, że drzwi wejściowe z tylnej klatki schodowej jak również te od salonu pozostały nienaruszone, bez jakichkolwiek śladów włamania, a oba klucze znaleźli domownicy po sutym powrocie w miejscach, gdzie je zostawili”. Ta konstatacja była jednak niczym przy kolejnym spostrzeżeniu bystrego dziennikarza. Otóż na drugie piętro do mieszkania hrabiego można było się dostać także główną klatką schodową, od frontu. Jeżeli złodziej należał do znajomych służby państwa Kremerów, to mógł swobodnie wejść do pałacu, a następnie dostać się schodami do pomieszczeń zajmowanych przez hrabiego.

„Badania nasze były ułatwione dzięki grubej warstwie kurzu, którym pokryta była cała partia głównych schodów od podestu pierwszego piętra aż po podest drugiego. Tam, na stopniach spostrzegliśmy ślady dużych butów, które biegły raz do góry klatki schodowej, drugi raz na dół... Z relacyj hrabiego i jego służby wynikało niezbicie, że pochodziły od stóp kogoś, kto nie należy do mieszkańców drugiego piętra!”

- stwierdzał triumfalnie dziennikarz.

Ustalenia te nie bardzo pomogły policji, która wobec braku oznak włamania nie mogła sobie poradzić z wykryciem sprawcy. Sprawa rozwiązała się sama kilka miesięcy później. Otóż Zofia Berowska, robotnica porządkująca ulicę Okopy (dzisiejsza al. Powstania Warszawskiego), znalazła przypadkiem płótno pozostawione na murze sąsiedniego Ogrodu Botanicznego. Zabrała obraz do domu, nie mając świadomości skąd pochodzi i jaka jest jego wartość. Przeleżał u niej kilka miesięcy, aż zainteresował się nim odwiedzający Zofię brat. Dostrzegł on na obrazie XVI-wieczną datę, a to skłoniło go, by zanieść płótno do antykwariatu Horowitza przy ul. Wiślnej. Antykwariusz rozpoznał „Adorację” i doprowadził do jej zwrócenia właścicielowi.

Jakie były dalsze losy obrazu? Hr. Pusłowski zapisał go chrześniakowi Markowi Rostworowskiemu. Ten zaś w 1971 r. sprzedał dzieło Muzeum Narodowemu w Krakowie. Można je oglądać w Ośrodku Kultury Europejskiej Europeum przy pl. Sikorskiego. Do dziś jednak nie wiadomo, kto dokonał kradzieży 1 października 1933 roku.

Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia