Non violence - ta dewiza Mahatmy Gandhiego po wprowadzeniu stanu wojennego i tragedii w kopalni Wujek, gdzie w czasie pacyfikacji strajku okupacyjnego zginęli górnicy, wcale nie przekonywała wszystkich. Bierny opór nie odpowiadał - z jednej strony - Solidarności Walczącej, która najwyraźniej zgodnie z przymiotnikiem w nazwie chciała walczyć, i to niekoniecznie na słowa, z drugiej - zadymy i możliwość stawienia czynnego oporu pociągały młodzież, w tym w znacznej mierze środowiska kibiców.
Ta chęć walki nie ograniczała się tylko do malowania antyrządowych haseł na murach czy rozrzucania ulotek. W czasie zadym, które odbywały się w takich miastach jak Wrocław, Gdańsk czy Warszawa, od połowy 1982 r. regularnie w rocznicę wprowadzenia stanu wojennego i podpisania porozumień sierpniowych, bronią były kubły na śmieci, cegłówki, płyty chodnikowe. Wszystko, co dało się wyrwać. Budowane barykady zwykle nie stały długo i nie chroniły zadymiarzy przez pałkami, armatkami wodnymi i gazem łzawiącym, którego używało ZOMO rozbijające manifestacje.
Koncepcja walki zbrojnej w stanie wojennym traktowana była przez większą część ówczesnej opozycji jako niebezpieczna droga. Stąd też konflikt środowisk związanych z Tymczasową Komisją Koordynacyjną i Solidarnością Walczącą, we Wrocławiu wyraźny od lata 1982 r., kiedy doszło do swoistego zerwania Władysława Frasyniuka, stojącego na czele podziemnego Regionalnego Komitetu Strajkowego, z Kornelem Morawieckim, liderem SW. Wcześniej jednak, bo już w lutym 1982 r., w Warszawie doszło do tragicznego zdarzenia, które położyło się wyraźnym cieniem na tych podziemnych dyskusjach o tym, jak walczyć z władzą.
Był 18 lutego 1982 r., Warszawa. Mroźno. Sierżant milicji Zdzisław Karos, rocznik 1947, ojciec dwójki dzieci, nie pojechał tego dnia do pracy trabantem, ale wsiadł do tramwaju linii 24 - na pętli na Kole. Niedaleko placu Magistrackiego przed Karosem stanął chłopak. Nastolatek. Szczupły, drobny. Zakrawało to na jakiś absurd, ale chłopak trzymał w trzęsących się dłoniach pistolet - wycelowany prosto w mężczyznę w mundurze milicjanta. Oniemiali pasażerowie usłyszeli, jak chłopak mówi: „Ręce do góry!”, a milicjant odwraca ze śmiechem głowę do okna.
17-letni Robert Chechłacz, mieszkaniec Grodziska Mazowieckiego, członek organizacji Siły Zbrojne Polski Podziemnej, nie był w tramwaju sam. Razem z „Grotem”, bo taki pseudonim przybrał chłopak zafascynowany Armią Krajową i bohaterstwem powstańców warszawskich, jechał jego kolega Tomasz Łupanów, pseudonim Kowacz. I koleżanka, Anka, która miała zdobyczną broń zawieźć do Grodziska, by tam w ukryciu czekała na odpowiedni moment, a na akcję załapała się, bo wybrała wagary razem z kolegami.
To była ich kolejna akcja. Drugiego lutego zdobyli pistolet TT, rozbrajając w swoim rodzinnym Grodzisku pijanego żołnierza LWP Stanisława Paducha. 16 lutego w autobusie linii 187 odbierali broń służbową chorążemu Marianowi Mirkowskiemu. Ale starszy sierżant milicji pracujący na co dzień w ochronie jednej z ambasad, po pierwsze, był trzeźwy, po drugie, nie wystraszył go trzęsący się jak osika chłopak. Ten jednak nie był pewien, czy milicjant go usłyszał. Trącił go dla pewności w ramię.
Wówczas milicjant znowu zaczął się uśmiechać.
W trwającym zaledwie pięć minut przesłuchaniu Zdzisław Karos na krótko przed śmiercią zeznał:
Ja mówię "ty, synu" do niego. Złapałem go za tę broń.
Jego zabójca opisywał tę mającą za chwilę nastąpić szarpaninę tak:
Mówił "daj to". Ja wyszarpnąłem pistolet mu z ręki, odskoczyłem około dwa metry do tyłu. Milicjant ten szedł do mnie. Ja podniosłem pistolet. Powiedziałem dwa razy "stój”.
Karos złapał za pistolet, próbując go wyrwać chłopakowi stojącemu przed nim.
I zbiłem go w bok, bo patrzę, a strzelał mi tak na wysokości klatki, bo on z dołu strzelał. I to mnie uratowało, bobym dostał w serce. Złapałem go za tę broń, zaczęliśmy się... ale miał tam takiego pomocnika. I tamci szarpnęli, i poszedł strzał. Później upadłem, jeszcze wyciągnąłem broń na leżący... jeszcze go chciałem... tego, ale tyle ludzi było i już się nie zdecydowałem
- zeznawał milicjant w szpitalu przy ulicy Komarowa.
Kula wystrzelona z pistoletu przeszła na wylot. Lekarze stwierdzili rozerwanie trzustki i prawej nerki z miedniczkami, dwie rany żołądka, rozległą ranę dwunastnicy. Starszy sierżant milicji Zdzisław Karos zmarł 23 lutego. Członkowie „Podziemnej Armii Polskiej” trafili przed sąd, a razem z nimi ksiądz Sylwester Zych, jak się okazało, opiekun duchowy grupy, która chciała robić w Polsce powstanie.
Ten proces budził ogromne emocje, skutecznie podsycane przez reżimowe media. Władza wykorzystywała go propagandowo, przekonując, że opozycja wcale nie jest pokojowa, ale rękami nastolatków gotowa jest siać śmierć i strach. Sama opozycja zaś wyraźnie podzieliła się, nie bardzo wiedząc, jak właściwie traktować tę sprawę - gdyby nie śmierć przypadkowego milicjanta, który osierocił dwójkę dzieci, można by żartować, że dzieciakom marzyły się wielkie czyny zbrojne, ale żartować się jednak nie dało.
Cała trójka biorąca udział w akcji była sądzona jak przestępcy kryminalni. Nie objęła ich amnestia. Robert Chechłacz został skazany na 25 lat więzienia, wyszedł dzięki staraniom Zbigniewa Romaszewskiego w 1989 r. Jego towarzyszy skazano na dwa lata więzienia w zawieszeniu na pięć lat. Zatrzymano również pozostałych członków „Podziemnej Armii Polskiej”, a wyroki, jakie zapadły wobec nich, sięgały nawet 13 lat. Skazano też księdza Zycha - miał dostarczyć fałszywego alibi oraz przechowywać broń zarekwirowaną w czasie akcji. Oskarżonego o próbę obalenia siłą ustroju PRL i przynależność do organizacji zbrojnej skazano na sześć lat więzienia. Wtajemniczony w ich plany zgodził się przyjąć na przechowanie dwa zdobyczne pistolety, które ukrył w kościelnym głośniku, i udostępnić im plebanię na konspiracyjne zebrania. Odmówił jednak objęcia funkcji dowódcy „Sił Zbrojnych Polski Podziemnej”.
Ksiądz od początku procesu był atakowany szczególnie. Generał Czesław Kiszczak, szef bezpieki, wprost zarzucał mu odpowiedzialność za śmierć sierżanta Karosa. On sam w czasie śledztwa zeznawał: „Jako ksiądz czułem się zobowiązany udzielić pomocy i schronienia wszystkim, którzy takiej pomocy potrzebują, a więc i tym chłopcom. Po wtóre - chciałem udzielić pomocy i z tego względu, że traktowałem ich jako członków organizacji o poważnych zadaniach, którzy w moim odczuciu nie popełnili zbrodni kryminalnej, prostuję - nie mieli zamiaru jej popełnić, a jedynie okoliczności doprowadziły do tego, że stali się sprawcami czynu, który tak może być traktowany.
Po trzecie - chciałem im pomóc, gdyż z racji swoich powiązań i niejako opieki duchowej nad tymi chłopcami, czułem się za nich moralnie odpowiedzialny. Z tych też pobudek, w rozmowie, jaką miałem z nimi tego wieczoru, złożyłem obietnicę, że zapewnię im alibi...
Kapłan trafił do ciężkiego więzienia. Ostatecznie znalazł się w celi z liderem Konfederacji Polski Niepodległej Leszkiem Moczulskim, któremu opowiadał o groźbach i szykanach, jakie go dotykały od aresztowania. Informacje Moczulski przekazał swojemu obrońcy mecenasowi Edwardowi Wende, ale nie poprawiło to w niczym sytuacji księdza. Po wyjściu na wolność był śledzony, odbierał telefony z pogróżkami, listy... Po pobiciu w Zielonce nawet nagrał na taśmie magnetofonowej swój testament, ale wiele wskazuje na to, że decyzja zapadła.
W styczniu 1989 r. zginęli księża Stefan Niedzielak i Stanisław Suchowolec. Dwa miesiące później doszło do napadu, który siostra księdza Sylwestra wspominała tak:
Brat został napadnięty przez trzech mężczyzn. Dwóch trzymało go, a trzeci usiłował lać mu do gardła wódkę. Spłoszył ich nadjeżdżający samochód. Wysiadła z niego jakaś dziewczyna, pomogła bratu się pozbierać.
W lipcu 1989 r. ksiądz Zych pojechał do Braniewa, do znajomego księdza Tadeusza Brandysa. 10 lipca, po wspólnym śniadaniu, pojechał na przystań we Fromborku. Tam widziano go po raz ostatni...
Ciało księdza Sylwestra Zycha znaleziono w nocy 11 lipca 1989 r. - przy dworcu PKS w Krynicy Morskiej. W zupełnie innym ubraniu niż to, które miał na sobie, gdy widziano go ostatni raz. Autopsja wykazała liczne obrażenia, w tym pręgi z tyłu głowy, być może spowodowane uderzeniami pałki. Po rozpoznaniu zwłok pracownik TVP w Gdańsku Witold Gołębiowski dostał osobiste polecenie Jerzego Urbana - miał nakręcić w Krynicy Morskiej reportaż „o księdzu, który się zapił na śmierć”. Ten reportaż powstał, a według oficjalnej wersji ksiądz po wypiciu litra wódki opuścił lokal i zmarł kilkaset metrów dalej. 15 września 1989 r. prokuratura zwróciła się do ministra spraw wewnętrznych o dostarczenie założonej księdzu teczki. Trzy dni później ministerstwo powołało komisję do zniszczenia tej teczki, a prokuraturze odpowiedziano, że ksiądz nigdy nie był obiektem inwigilacji służb. Śledztwo umorzono w 1993 r.
Zginął też Emil Barchański, uczeń XI Liceum Ogólnokształcącego im. Mikołaja Reja w Warszawie - w czerwcu 1982 r. Rocznik 1965. Kiedy wybuchła Solidarność, założył w szkole kabaret o jakże znaczącej nazwie Wywrotowiec. I zaczął wydawać pisemko satyryczno-polityczne „Kabel”. Kiedy 13 grudnia 1981 r. władza wprowadziła stan wojenny, 16-latek uznał, że teraz przyszedł czas na prawdziwie opozycyjną działalność i założył z kolegami konspiracyjną grupę - nazwali ją Piłsudczycy. Oni również starali się zbierać broń - udało im się jednak pozyskać tylko jeden stary rewolwer.
Pierwszą spektakularną akcję zorganizowali 10 lutego - wyraźnie wzorując się na małej dywersji prowadzonej przez harcerzy w czasie okupacji hitlerowskiej. Barchański z Markiem Marciniakiem i Arturem Nieszczerzewiczem oblali pomnik Feliksa Dzierżyńskiego w centrum Warszawy czerwoną farbą. Dla większego efektu w stronę „krwawego Feliksa” poleciały też koktajle Mołotowa, ale nie udało się rozbić pomnika twórcy wszechwładnej Czeka. Nieszczerzewicz uciekał po tej akcji przed milicją z rewolwerem w ręku. Wszystko działo się na kilka dni przed opisywanym już zabójstwem milicjanta Karosa, dlatego SB poszukiwała młodych bojowców ze szczególnym zapałem.
Już miesiąc później, 3 marca, Emil został zatrzymany przez bezpiekę w nielegalnej drukarni - w czasie druku publikacji Adama Michnika „Będę krzyczał” z 1977 r. Chłopak został aresztowany, a w trakcie przesłuchań i w celi był bity. Zastraszaniem i przemocą próbowano zmusić go do złożenia fałszywych zeznań obciążających kolegów. Termin rozprawy Tomasza Sokolewicza i Marka Marciniaka, podczas której Emil Barchański miał zeznawać jako świadek, wyznaczono na 17 czerwca. Na jednym z wcześniejszych posiedzeń sądu chłopak zeznał:
Ci panowie, kiedy biją, nie przedstawiają się, ale jestem gotów w każdej chwili ich rozpoznać.
Wypuszczony z aresztu zdążył jeszcze wziąć udział w manifestacjach w Warszawie 3, 9 i 13 maja 1982 r. A 3 czerwca pojechał na plażę nad Wisłą i ślad o nim zaginął. Według relacji świadka Huberta Iwanowskiego, który widział Emila ostatni, chłopak miał się kąpać w Wiśle: „...najpewniej Emil wskoczył do rwącego nurtu za topiącym się psem” - zeznawał świadek. Szkopuł tylko w tym, że według relacji matki Emil nie znosił wody, wręcz panicznie się jej bał. Jak zeznawała kobieta, rok wcześniej, w czasie wakacji na Wybrzeżu, ani razu nie wszedł do morza. Nigdy nie chodził też na basen z kolegami. Więc skąd nagle ta wyprawa nad Wisłę?
Ciało chłopca znaleziono dwa dni od zgłoszenia zaginięcia, 5 czerwca. Na dzień przed 17. urodzinami martwy Emil wypłynął przy pięćsetnym kilometrze Wisły. Pochowano go 16 czerwca na cmentarzu Bródnowskim.
Okoliczności śmierci Emila Barchańskiego uważanego za najmłodszą ofiarę stanu wojennego próbowali wyjaśnić prokuratorzy z Instytutu Pamięci Narodowej, którzy w 2009 r. wszczęli postępowanie w sprawie zabójstwa chłopaka. Jak do tej pory nie ustalono nic nowego, nie natrafiono na żaden ślad, który mógłby jednoznacznie wskazać, że Emil został zamordowany.
O walce zbrojnej mówiła też Solidarność Walcząca. Tadeusz Rustejko, działacz wrocławskiego podziemia, początkowo związany z Regionalnym Komitetem Strajkowym, a później z SW, tak wyłuszczył tę koncepcję na łamach książki „Archiwum Kajetana. 80 milionów w dokumentach”: „Tadeusz Świerczewski, pseudonim »Rustejko« i »Brat«, tłumaczy, jak tworzył struktury zakładowe z ramienia Regionalnego Komitetu Strajkowego: - Podzieliłem Wrocław przy pomocy działaczy. Ustaliliśmy, że oni oddelegują swoich przedstawicieli, którzy będą szefami grup działających w zakładach, a sami się odsuną, by się nie narażać na aresztowanie, i tylko i wyłącznie poprzez moich, wskazanych przeze mnie ludzi będą się kontaktować”.
Regionalny Komitet Strajkowy, który we Wrocławiu przejął rolę zdelegalizowanej przez władze Solidarności, został powołany w hali W-7 w Pafawagu 14 grudnia 1981 r., dzień po wprowadzeniu stanu wojennego. Świerczewski też tam był. Kilka lat temu tak oceniał przebieg strajku okupacyjnego i jego pacyfikację:
„- Należało stawić czynny opór. I było jak. Tam była benzyna, tlen, acetylen. Były środki. Te czołgi, te skoty by płonęły.
- Ale zginęliby ludzie.
- To zginęliby. W Wujku też zginęli.
- I sprawców do dzisiaj nie ukarano. Jakby przyjęto wojsko ogniem, to wróciłoby z większymi siłami.
- Ale nas by już nie było. Ucieklibyśmy”.
A Frasyniuk mówił na łamach książki o rozliczeniach dolnośląskiego podziemia tak: „Mam wrażenie, że opowiadamy różne historie. Te różnice pojawiły się, kiedy Kornel powiedział, że potrzebna jest krew. Ta poważna różnica zdań wyostrzyła się w sprawie demonstracji ulicznych. On uważał, że dają szansę, że poleje się krew, a ja uważałem, że ważniejsze jest to, co robimy. Ludzie łatwo wychodzą na ulicę, bo na tej ulicy stają się tłumem. I mówiąc krótko - za tajną komisję zakładową groziły wtedy lata więzienia, za gazetkę dostawało się kilka lat, a za zadymę na ulicy grzywnę albo kilka miesięcy.
Pierwszy przywódca RKS pamięta, że pierwszy konflikt o zadymę dotyczył manifestacji, która miała się odbyć 1 maja, a potem kolejnej - 13 czerwca.
Turkowski szybko dodaje: - Zadymę robiły chłopaki z Władka parafii. Kibice z okolic Grabiszyńskiej i Pereca. Rozmawiałem z nimi o tej pierwszej zadymie. Na pewno z Kornelem, ale chyba ktoś jeszcze od Kornela uczestniczył w tej rozmowie. To już było po rozwodzie. Pytam „no i co było na tej demonstracji?”. I słyszę „do 2 w nocy budowaliśmy barykady”. „A co było po 2?” - pytam dalej. „A transporter przyjechał i chuj był po barykadzie”. To tylko pokazywało, że ten czerwony zręcznie nas rozgrywał. Dał im poczucie sukcesu, a potem zrobił porządek, przyjechał skot i rzeczywiście było po tej barykadzie”.
SW, do niedawna raczej marginalizowana w opowieściach o walce z władzą w stanie wojennym, dzisiaj skutecznie przejęła pałeczkę pierwszeństwa, choć nie da się ukryć, że wśród dawnych opozycjonistów ocena koncepcji walki wręcz wciąż budzi wiele emocji i rozbieżne oceny. Trzy lata temu Piotr Woyciechowski, pisząc o książce Igora Jankego „Twierdza Wrocław”, kilka słów poświęcił sensacyjnej informacji ujawnionej na łamach reportażu o Solidarności Walczącej - SW miała otrzymywać skanery do podsłuchu częstotliwości używanych przez bezpiekę, a na podstawie przemyconej z USA na mikrofilmach instrukcji miała wyprodukować w Stoczni im. Komuny Paryskiej karabiny maszynowe.
Woyciechowski wytknął Jankemu, że nie sprawdził podstawowej informacji - skanery miały pochodzić od RAF, czyli Rote Armee Fraktion, zachodnioniemieckiej organizacji terrorystycznej powiązanej ze Stasi... Ale faktem jest, że część sprzętu wykorzystywanego przez SW kupowano za pieniądze RKS, czyli ze słynnych ukrytych 80 mln Solidarności. Od kolejarzy, wojskowych - tak między innymi poprzez własne kanały budowano system radia SW. A co do karabinu...
- Słyszeliśmy, że był jeden, może kilka egzemplarzy. Na szczęście nikt nie wpadł na pomysł, by ich użyć, nawet nie chcę sobie wyobrażać, co by się działo... - mówi jeden z przywódców wrocławskiego podziemia, który jednak nazwiska podawać nie chce. - Te stare konflikty sprzed lat znów wróciły, z nową siłą. Młodym niepokornym wydaje się, że w 1982 r. należało wywołać wojnę domową i obalić komunę siłą. A ja jestem za stary, żeby udowadniać, że komunistów rozliczać należało, ale nie zabijać się w bratobójczej walce