Łapacze, handlarze i żywy towar. Niewolnictwo u zarania dziejów Polski

Tomasz Borówka
Długie są dzieje niewolnictwa na ziemiach polskich. Ich mieszkańcy przez wieki byli zwierzyną dla łowców niewolników, ale sami też zarabiali na handlu żywym towarem

Żelazna, niedomknięta obręcz z dwoma owalnymi otworami na końcach załamanych ramion jest jednym z licznych muzealnych eksponatów w Archeoparku Chotěbuz-Podobora, wartym zwiedzenia skansenie archeologicznym pod Czeskim Cieszynem, tuż przy naszej granicy (Chotěbuz to po polsku Kocobędz, Podoborę Oborą i Zwierzyńcem zwano). Powstał on na miejscu pradawnej osady położonej na wznoszącym się nieopodal Olzy wzgórzu. Niegdyś zamieszkiwała tam ludność kultury łużyckiej. Następnie zaś, we wczesnym średniowieczu, wznosił się tam jeden z warownych grodów słowiańskiego plemienia Golęszyców. Zdobyty, splądrowany i spalony pod koniec IX w. po Chrystusie - nie wiadomo przez kogo, choć za głównych podejrzanych uchodzą wojowie wielkomorawskiego księcia Świętopełka I - został ostatecznie porzucony przez mieszkańców w wieku XI. Jego los podzieliły inne grody Golęszyców, m.in. leżące już w dzisiejszych granicach Polski Lubomia i Międzyświeć. Po Golęszycach zaś ślad zaginął, choć geny tego ludu z pewnością przetrwały i posiada je wielu mieszkańców Śląska Cieszyńskiego, a prawdopodobnie także Górnego.

Jakie było przeznaczenie tego żelaznego przedmiotu? Bardziej sceptyczni archeologowie dopatrują się w nim zwyczajnych - no, może nie aż tak zwyczajnych, bo ciężkich przecież i masywnych - pęt dla bydła. Ale to znalezisko bywa też interpretowane inaczej: jako kajdany do krępowania ludzi. A myśląc ówczesnymi kategoriami - nie ludzi, tylko niewolników, tak jak bydło uważanych za żywy inwentarz. Żyjącym w wieku IX Golęszycom z całą pewnością nieobce jeszcze było straszliwe imię Awarów. Ci koczownicy terroryzujący od V w. nie tylko Europę Środkową niewielką różnicę widzieli pomiędzy bydłem a podbitymi, obróconymi w niewolników Słowianami.

Z tego co nam jednak wiadomo, jeszcze starożytni Rzymianie ze Słowianami się nie stykali. I nie tylko dlatego, że legiony nigdy nie podbiły krain na północ od Karpat (ten z nich, który zapędził się najdalej, dotarł tylko do Laurgaricio, czyli dzisiejszego Trenczyna na Słowacji, czego zadowoleni z siebie, dopiero co zwycięscy w bitwie z Germanami legioniści nie omieszkali upamiętnić okolicznościowym, wykutym w skale napisem). Owszem, Imperium Romanum łączyły kontakty handlowe z mieszkańcami ziem, na których powstać w przyszłości miała Polska. Istnieją jednak poważne wątpliwości co do tego, czy zamieszkująca tam wówczas ludność tzw. kultury przeworskiej była słowiańska. Bardziej przekonujące wydają się argumenty przeciwników takiej teorii, dopatrujących się pomiędzy Bałtykiem a Karpatami ludów germańskich, m.in. Wandalów. Przez ich ziemie wiodła nad brzegi Bałtyku sławna magistrala handlowa, popularnie dziś zwana szlakiem bursztynowym.

„Rzymianie kupowali nie tylko bursztyn” - pisze prof. Aleksander Krawczuk w swojej świetnej książce „Polska za Nerona”. „Chyba znacznie ważniejszą rolę gospodarczą odgrywały futra, skóry, żywe bydło, konie, zboża, może drewno - oraz niewolnicy. Znamy z czasów cesarstwa sporo imion ludzi przybyłych, także sprzedanych, zza Dunaju. Wskazują na pochodzenie germańskie, celtyckie, iliryjskie. Nie ma natomiast ani jednego, które można by podejrzewać o rodowód słowiański. To znamienne”.

Myliłby się jednak ten, kto by uważał, że to dopiero od wyrafinowanej cywilizacji Rzymian przejęli niewolnictwo prostoduszni i żyjący w zgodzie z naturą Germanie. W dzikim interiorze rozciągającym się poza ufortyfikowaną i opartą o Ren oraz Dunaj granicą Imperium niewolnictwo z dawien dawna kwitło w najlepsze. Nie omieszkał zauważyć tego rzymski historyk Publiusz Korneliusz Tacyt w swoim klasycznym traktacie „Germania”: „Przyszłego pana od niewolnika nie odróżniłbyś po żadnym rozpieszczeniu w wychowaniu”. Tacyt wspomniał też, że niewolnicy osadzani są przez panów na ziemi, że nie bywają przez swoich właścicieli maltretowani, zabijani zaś tylko w gniewie. Dodał jednak - i jest to wielce wymowne świadectwo pozycji społecznej germańskiego niewolnika - że za jego zabójstwo nie groziła żadna kara. Potwierdzają to zachowane relikty ustawodawstwa germańskiego.

Pod jarzmem koczowników

Nawet nie przez wieki, a przez całe tysiąclecia utrapieniem osiadłych ludów Europy były najazdy koczowniczych plemion zamieszkujących Wielki Step. Nawiasem mówiąc, wśród tych ostatnich byli i Sarmaci, chociaż ani ze Słowianami, ani szlachtą Rzeczypospolitej Obojga Narodów nic niemający wspólnego. Sarmackie rajdy na ziemie Cesarstwa opisywał rzymski historyk Ammianus Marcellinus: „zapuszczali się daleko i uprowadzali jako zdobycz mężczyzn, kobiety i bydło. Delektowali się widokiem popiołów spalonych gospodarstw i cierpieniem mieszkańców, mordując zaskoczonych i nie oszczędzając nikogo”. Swój zbójecki proceder sarmaccy łowcy niewolników uprawiać mieli pospołu z germańskimi Kwadami. Tym ostatnim przypisał w XVII w. Wespazjan Kochowski stolicę w śląskim Raciborzu. Ale prawdy raczej w tym nie więcej, niźli w sarmackim, starożytnym rodowodzie Sarmatów znad Wisły.

Hunowie, kolejny lud koczowniczych łupieżców i zdobywców, niepiśmienny, za to wściekle bitny i roztaczający grozę tak wielką, że wywołała sławetną Wielką Wędrówkę (bardziej pasowałoby tu określenie: ucieczkę) Ludów, wśród nieprzyjemnych zwyczajów miał nie tylko uprowadzanie jasyru, ale też wymuszanie od podbitych i uzależnionych plemion (en masse uważanych za niewolników) specjalnej daninybw formie kontyngentu kobiet. Obyczaj ten już po upadku Imperium Rzymskiego przejęli po nich Awarowie. Ci zostawili po sobie wyjątkowo złą (nawet na tle Hunów) pamięć wśród swych dawnych poddanych. A czasy Awarów to już okres, w którym na arenie dziejowej pojawiają się Słowianie - także na ziemiach polskich. „Co roku spędzają zimę u Słowian, biorą do łoża ich żony i córki, co więcej, Słowianie płacą im trybut, nie wspominając o innych obciążeniach” - zapisał frankijski kronikarz Fredegar. Nie ma się co dziwić, że legenda o smoku wawelskim i krakowskich pannach, których wredny gad się domagał (na pożarcie pono, choć widome by to było marnotrawstwo), wiązana bywa właśnie z Awarami i daniną w postaci hożych Słowianek. Jakieś ziarno prawdy może w tym tkwić - archeologowie badający przed II wojną światową kopiec Kraka, legendarnego pogromcy smoka, odnaleźli u samej jego podstawy awarskiego typu zapinkę.

Zakuwał Golęszyc, zakuli i Golęszyca?

Jednak Słowianie nie tylko jęczeli w niewolniczych okowach. Wróćmy bowiem do kajdan z Chotěbuza. Jak tam trafiły? Wiemy, że gród Golęszyców padł ofiarą napaści, że wzięto go szturmem i spalono, a ci z mieszkańców, którzy przeżyli, popaść musieli w niewolę. Być może więc odnalezione przez archeologów pęta są niemym świadectwem tragedii ludności. „Przypuszcza się bowiem [warto tu przywołać mistrzowskie pióro Janusza Roszki, nieżyjącego już niestety autora fenomenalnych reportaży historycznych poświęconych wczesnośredniowiecznej Polsce], że książęta wielkomorawscy poza szlachetnymi celami - jak utwierdzenie chrześcijaństwa i niepodległości Moraw - uprawiali po prostu handel niewolnikami. Był to niejako przemysł państwowy, przynoszący podstawowy dochód do książęcego skarbca. Niewolników musieli Morawianie szukać wśród pogan - inaczej bowiem weszliby w konflikt z Kościołem. A zresztą gorliwość neofitów nigdy by im na to nie pozwoliła. Wystarczyło tylko przekroczyć Karpaty, aby mieć towar... pogański i niezły jakościowo”.

Ale też pęta z Chotěbuza mogły służyć do krępowania nie kogo innego, a Morawian właśnie. Gdyż możliwe, że i sami Golęszyce parali się polowaniem na niewolników, a przyczyną domniemanego najazdu Wielkich Moraw nie była wyłącznie ich agresywna polityka. Jak może wynikać z tekstu zwanego „Żywotem świętego Metodego”, Świętopełk Wielki wyprawił się za Bramę Morawską, by przymusem ochrzcić nieznanego nam z imienia pogańskiego księcia, który „urągał wiele chrześcijanom i krzywdy im wyrządzał”. Nasuwa się tu nieodparcie wniosek, że tym wyrządzaniem krzywd chrześcijanom (czyli poddanym Świętopełka, o których zapewne chodzi) było organizowanie wypraw po łupy i niewolników. Niezależnie od tego, kim właściwie był ów pogański książę - czy władcą państwa Wiślan ze stolicą najpewniej w Krakowie, czy też niezbyt w gruncie rzeczy wielkiego plemienia Golęszyców - ci ostatni, kontrolując strategicznie położoną Bramę Morawską, musieli mieć coś wspólnego z tymi atakami. Albo uczestniczyli w nich czynnie, albo czerpali z nich inne profity - bardzo prawdopodobne, że w formie morawskich brańców. Nieopodal Międzyświecia pod Skoczowem, gdzie również wznosi się gród Golęszyców spustoszony w tym samym czasie co Chotěbuz, natkniemy się na przysiółek Morawiny. Czyżby był to ślad po wziętych w niewolę jeszcze w IX w. Morawianach? Historycy nie mają wątpliwości, że geneza nazw tego rodzaju osad wiąże się z osiedlaniem jeńców. Wygląda na to, że i nasi poczciwi Golęszyce musieli maczać palce w uprowadzaniu niewolników. W takiej sytuacji trudno by więc dziwić się Świętopełkowi, że odpłacił im w końcu pięknym za nadobne.

Niewolniczym szlakiem

Żydowski kupiec Ibrahim ibn Jakub z X w., autor bezcennego świadectwa o państwie Mieszka I (choć na ziemiach nabierającej właśnie formy piastowskiej Polski nigdy nie zagościł), nie przypadkiem zawędrował w kraje Słowian i odwiedził czeską Pragę. Ta metropolia, z którą nie miał co się równać ówczesny Kraków, nie mówiąc już o Gnieźnie czy Poznaniu, rozwój swój i bogactwo zawdzięczała obrotowi żywym towarem. Nie zmienił tego sprzeciw samego Wojciecha Sławnikowica, biskupa praskiego i późniejszego świętego, który negatywne stanowisko wobec niewolniczego interesu prażan przypłacił wygnaniem. Przez Pragę biegła jedna z najważniejszych arterii handlowych Europy, łącząca Kijów na Rusi z wielkimi miastami Zachodu, takimi jak Moguncja i Verdun. Spory odcinek tego szlaku przebiegał przez Małopolskę i Śląsk - z Przemyśla na Kraków, Będzin, Opole i Wrocław, stamtąd zaś przez Kłodzko do Pragi. Przemierzały go liczne niewolnicze karawany i to zapewne z którąś z nich dotarł nad Wełtawę Ibrahim ibn Jakub. Nie był to jedyny niewolniczy szlak na północ od Karpat. Inne prowadziły do bogatych emporiów handlowych wikingów w Wolinie u ujścia Odry oraz Truso w pobliżu ujścia Wisły. Dostarczani tam drogą lądową lub rzeczną niewolnicy podróż kontynuowali przez kraje niemieckie i Francję, kończąc ją najczęściej w podbitej przez muzułmanów Hiszpanii.

Szlak wiodący z Pragi dalej na południe kończył się w Wenecji, również ciągnącej ogromne zyski z handlu niewolnikami sprzedawanymi na muzułmańskich rynkach Afryki Północnej i Lewantu - w Aleksandrii, Tunisie czy Damaszku. Brańcy docierali do Wenecji także dawniejszym szlakiem bursztynowym, dostarczani przez państwo wielkomorawskie, a następnie Węgrów. Koczownicy ci przyłożyli rękę do upadku Wielkich Moraw i przejęli po nich władzę na terenie dzisiejszej Słowacji. Weszli w ten sposób w kontakt z ziemiami nad Górną Wisłą. Bardzo prawdopodobne, że także tam polowali na niewolników. Kolejne ważne niewolnicze szlaki wykorzystywały wielkie drogi wodne Rusi - Dniepr i Wołgę. Niewolników przerzucano nimi na wybrzeża mórz Czarnego i Kaspijskiego. Najczęstszym przystankiem końcowym ich przymusowej podróży był Bagdad.

Zamieszkana przez Słowian część Europy do przełomu X i XI w. była więc terenem regularnych łowów na ludzi. Do tego czasu łaciński termin servus, w starożytności oznaczający niewolnika, w przeważającym stopniu ustąpił nowemu: sclavus. Identycznie określano Słowianina i nie było to dziełem przypadku.

Państwowy biznes i drobni przedsiębiorcy

Także Piastowie uczynili z niewolnictwa liczące się źródło dochodów, by nie rzec - całą gałąź państwowej gospodarki. Profity z handlu niewolnikami były istotnym składnikiem budżetu ich państwa. „Polska więcej niezawodnie sprzedawała w tym handlu, niźli potrzebowała kupować; nie miała bowiem tyle zasobów, żeby drogie pieniądze na to wydawać, co jej wojenne rzemiosło samo przynosiło” - pisał przed laty historyk Stanisław Smolka.

Bardzo wymowna jest nazwa miejscowości Niewolno, położonej przecież nieopodal samego stołecznego Gniezna. Toponimów wywodzących się od niewolnictwa jest zresztą w Polsce zatrzęsienie. Często pochodzą od nacji, których członków pojmano podczas wojennych wypraw: Pomorzany, Ślęzany, Prusy, Czechy, Węgrzce, Pieczonogi, Płowce. Tego typu nazwy występują nie tylko w Polsce. Podobny system stosowali między innymi Czesi i Morawianie. Gdy w trudnych latach upadku Polski po śmierci Mieszka II spadł na nią najazd księcia Czech Brzetysława I, wielkopolski Giecz - jeden z głównych piastowskich grodów - skapitulował bez walki. Powracająca do kraju czeska armia całą ludność Giecza uprowadziła ze sobą. Brzetysław osiedlił ją w Czechach, w miejscowości nazwanej Hedczany, czyli Gieczanie. Ich potomkowie żyją tam nadal. Z kolei na terenach dawnego państwa wielkomorawskiego znajdują się Osvetimany, a nawet Krakovany. Czyżby Oświęcimianie i Krakowianie, relikty wyprawy Świętopełka nad Górną Wisłę? Znajomo brzmią też Holasice pod Brnem: Golęszyce!

Przodkowie Polaków raźno włączali się w nurt międzynarodowego biznesu, choć bardzo możliwe, że przy udziale Normanów, zapuszczających się na nasze ziemie bodaj już od IX w.

Normańską eksplorację lasów wschodniej Europy należy postrzegać w kategoriach działalności szeregu drobnych »firm«, które czasem narzucały własne prawa siłą, a kiedy indziej uzyskiwały je na zasadzie rokowań” - ocenia historyk Peter Heather, opisując tu wprawdzie stosunki na Rusi, ale wydaje się, że jego słowa równie dobrze odnieść można do dorzecza Wisły i Odry. „Dostarczycielami większości towarów eksportowych byli tubylcy, wkładem wikingów były organizacja, transport i wiedza o odległych rynkach zbytu. Ta wizja, podkreślająca symbiotyczny charakter lokalnych układów, daleko odbiega od hermetyczności poglądów dawnych normanistów i antynormanistów. IX i X stulecia nie były epoką konfrontacji normańsko-słowiańskiej, lecz raczej okresem normalnej rywalizacji między drobnymi kupcami: każde takie lokalne »przedsiębiorstwo«, złożone ze Skandynawów i miejscowych łowców (Finów, Bałtów czy Słowian) sprzedawało ten sam asortyment na tych samych rynkach.

Tajemnicze ślady

Zdzisław Skrok, autor książki „Czy wikingowie stworzyli Polskę?” (i jeden z czołowych popularyzatorów teorii, że tak właśnie było), wysunął tu hipotezę wręcz szokującą. Otóż według niego liczne grody Małopolski, jak Naszacowice, Zawada Lanckorońska, Biegonice, Trzcinica, Wietrzno, Wietrzychowice czy najpotężniejszy z nich Stradów, nie pełniły funkcji mieszkalnych, tylko były siedzibami garnizonów oraz punktami zbornymi, w których gromadzono pojmanych niewolników. „Wokół większości tych grodów brakuje śladów współczesnego im osadnictwa” - zauważa Skrok. Fakt ten tłumaczy następująco: „Niewolnicy, choć mogli przebywać w nim długo przed sformowaniem transportu, oprócz glinianej miski czy kubka nie mieli przy sobie wiele przedmiotów, które mogliby zgubić i w ten sposób pozostawić po sobie czytelny ślad dla archeologów”. Gdyby okazało się to prawdą, mielibyśmy do czynienia z par excellence obozami koncentracyjnymi średniowiecza! „Znamienne jest też - dodaje autor - położenie wielu z nich w miejscach, w których rzeki spływające z Karpat tracą swą spławność”. W krainach na północ od Karpat, o słabo rozwiniętej jeszcze sieci dróg, rolę kluczowych arterii komunikacyjnych pełnić musiały rzeki. I to nie tylko te największe, jak Wisła, Odra, Warta czy Bug, ale też mniejsze (dajmy na to Poprad, Dunajec czy Przemsza), których poziom we wczesnym średniowieczu był wyższy od obecnego. Dlatego właśnie w pobliżu ówczesnych magistral wodnych szukać należy śladów po penetrujących ziemie polskie łowcach niewolników, w tym Waregach - wikingach z Rusi.

To z nimi wiązać się może często spotykana nie tylko w Polsce nazwa Żabi Kruk. Żabi Kruk był u stóp Wawelu, nazwę Żabi Krug nosiły pierwotnie Koziegłowy, Żabokruki to także staw w pobliżu Oświęcimia, są też Żabokruki na Ukrainie i aż dwa Žabokreky na Słowacji, w dawnych granicach Wielkich Moraw. Niejeden Żabi Kruk (czy też, ściślej mówiąc, jego niemiecki odpowiednik - Poggenkrug) znajdziemy też na Pomorzu (m.in. w Gdańsku) i w północnych Niemczech. Skąd Kruk, i to Żabi? Nazwa ta nie wywodzi się od skrzeczenia żab, raczej może mieć coś wspólnego z polującym na nie drapieżnym ptakiem ślepowronem (Ślepowron to także jeden z polskich herbów szlacheckich, w którym jednak zamiast tego ptaka wodnego występuje kruk). Mimo że kruka i w inny sposób kojarzyć można z Normanami (jak choćby przez mityczne kruki boga Odyna), to kluczem do wyjaśnienia zagadki wydaje się nie tyle kruk, co krug. Ten zaś oznacza gospodę, średniowieczną stację podróżną i zarazem ośrodek gospodarczy. Nawet we współczesnym języku szwedzkim krog to knajpa czy pub. Czemu jednak Żabi? Jakąś wskazówką jest to, że po węgiersku (a przecież Węgrzy również byli aktywni w niewolniczej branży) ropucha to varangy... Tropów podpowiadających normańską genezę Żabich Kruków jest więcej. „Krog (staronordyckie krókr) w duńskich toponimiach oznacza zakręt rzeki, małą zatokę utworzoną przez wygięcie linii brzegowej, a także obszar lądu ograniczony łukiem rzeki lub kątowo ograniczoną przestrzeń, np. pole” - stwierdza Jan Wołucki, badacz skandynawskich śladów na Pomorzu.

Niewolnictwo z chrześcijańską twarzą

Po chrystianizacji Polski jej chrześcijańskim ludem handlować już nie wypadało. Mimo to niewolnictwo w piastowskim państwie wciąż miało się dobrze. Jeńców obficie dostarczały wyprawy wojenne na pogańskich wciąż Pomorzan czy Prusów. „Pomorze było aż do ostatecznego zawojowania istną kopalnią jeńców dla Krzywoustego” - podkreśla Smolka. Za pierwszym polskim kronikarzem, panegirystą Bolesława Krzywoustego znanym jako Gall Anonim, przytoczyć też można taki chociażby obrazek z poczynań jego bohatera w Prusach: „rozpuściwszy zagony wszerz i wzdłuż po owym barbarzyńskim kraju, zgromadził niezmierne łupy, biorąc do niewoli mężów i kobiety, chłopców i dziewczęta, niewolników i niewolnice niezliczone”. Jednak w piastowskie pęta dostawali się nie tylko poganie. Kiedy w roku 979 lub 980 Mieszko I pojął za żonę niemiecką margrabiankę Odę, „powróciło do ojczyzny wielu jeńców, zdjęto skutym okowy” - odnotował kronikarz Thietmar z Merseburga. Podobnie prawnuk Mieszka Kazimierz Odnowiciel z okazji swego ślubu z ruską księżniczką Dobroniegą w roku 1038 lub 1039 „dał za wiano 800 ludzi, których jeńcami zabrał był Bolesław, zwyciężywszy Jarosława”. Skoro ujęto ich podczas słynnej wyprawy kijowskiej Bolesława Chrobrego w roku 1018, to w polskiej niewoli przebywali dobre 20 lat. Syn Odnowiciela Bolesław Śmiały, który również na Ruś i nie tylko z wojami chadzał, też przyprowadzał do kraju licznych niewolników. Całymi setkami (dosłownie, bo funkcjonowała tak właśnie zwana jednostka majątkowa) nadawał ich... Kościołowi. Przedstawiciele tego ostatniego stawiali ponad miłością bliźniego swe prawo własności, egzekwując je surowo i bez śladu miłosierdzia. Przetrwała pamięć o burzliwych losach niejakiego Miłoszki, pojmanego w niewolę w czasach Krzywoustego i podarowanego klasztorowi w Czerwińsku. Biedak dwukrotnie próbował ucieczki, lecz za każdym razem opaci klasztoru nie spoczęli, nim nie wytropili zbiega, by przymusem sprowadzić go na powrót w szeregi niewolniczej czeladzi.

Pod koniec XI w. władzy zdarzało się zaprzedawać w niewolę także swojaków. „Z błahego powodu” - jak to ujął Gall Anonim - miał tak postępować za panowania Władysława Hermana jego wszechwładny palatyn Sieciech (jeśli wierzyć rodowej tradycji - potomek owego pogańskiego księcia, z którym miał na pieńku morawski Świętopełk). W niewolę popaść też można było za długi. I to nawet w kościelną, gdyż znany jest przypadek, gdy takiego pechowego dłużnika i jego synów pobożny wielmoża sprezentował klasztorowi. Bywały wreszcie i takie przypadki, że biedacy, popadłszy w skrajną nędzę, sprzedawali się w niewolę sami.

Jak powstanie Spartakusa

Nic więc dziwnego, że ucisk i wyzysk, jakiem właściciele poddawali niewolników, antagonizowały ich, wywołując gwałtowne, spazmatyczne wręcz wybuchy sprzeciwu, groźne dla samego istnienia państwa niczym słynne powstanie Spartakusa dla Rzymu.

Albowiem niewolnicy powstali na panów, wyzwoleńcy przeciw szlachetnie urodzonym, sami się do rządów wynosząc, i jednych z nich na odwrót zatrzymali u siebie w niewoli, drugich pozabijali, a żony ich pobrali sobie w sprośny sposób i zbrodniczo rozdrapali dostojeństwa

- czytamy u Galla Anonima. O podobnej próbie rewolucji za czasów Bolesława Śmiałego (choć część historyków uważa, że chodzi tu o to samo zdarzenie) wspomina z wyraźnym oburzeniem Wincenty Kadłubek: „nakłonili niewolnicy żony i córki swych panów do poddania się ich chuciom; jedne wyglądaniem mężów już znużone, inne zwątpieniem uwiedzione a niektóre nawet przemocą porwane w uściski niewolników. Ci pańskie zajęli siedziby, obwarowali miasta i wracającym panom nie tylko przystępu wzbraniali, lecz im po powrocie nawet wojnę wydali. Za tak niezwykłe zuchwalstwo niezwykłemi też karami panowie ich wytępili. Lecz też i żony, które dobrowolnie na związki z niewolnikami zezwoliły, zasłużoną odebrały karę, bo najsprośniejszego dopuściły się czynu, który z żadną zbrodnią porównać się nie da”.

Polska zniewolona

System był więc głęboko zakorzeniony, potrafił się obronić. I choć w przyszłych wiekach nieraz jeszcze najeźdźcy uprowadzali z Polski niewolników (począwszy od 1241 r. nasze ziemie przez blisko pół tysiąclecia dręczyć mieli Tatarzy, za powrotem w stepy pędząc ze sobą tłumy jasyru), to jednak największe i permanentne piekło zorganizowali Polakom ich współziomkowie z wyższych szczebli społecznej drabiny. Niewolnicy i pozostała część polskiej ludności nieswobodnej, też zresztą w znacznej mierze wywodzącej się z wojennych brańców, poddawani byli nieludzkiej eksploatacji. „Z chłopem »do gleby przywiązanym« nie o wiele lepiej się obchodzono jak z bydłem - ocenia Smolka. - Był on panu nie mniej potrzebny jak bydlę w jarzmie, a każdy dbał o to, by mu wół nie zdechł z głodu, to i chłopu musiał dać tyle pożywienia, żeby był zdolny do pracy”. Majaczyły też już powoli na horyzoncie czasy, w których szlachta uznać miała, że od innych przodków się wywodzi niż jej poddani chłopi, będący jakoby potomkami biblijnego Chama. Paradoksalnie, jako że chłopstwo po części pochodziło od średniowiecznych niewolników obcego często pochodzenia, była w tym szowinistycznym micie odrobina prawdy. Oczywiście na czym innym ona polegała, niż zdawało się to samozwańczym potomkom Sarmatów.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Pozostałe

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia