Był poranek 27 kwietnia 1935 r. Nowojorski Manhattan robił się coraz bardziej gwarny. W luksusowym mieszkaniu na 18. piętrze własnego wieżowca przy 687 Lexington Avenue Ludwik Hammerling właśnie kończył śniadanie. Spożywał je samotnie, ponieważ jego żona przebywała wówczas na francuskiej Riwierze. Sześćdziesięciolatek jadł w pośpiechu. Nie chciał się spóźnić na umówioną wizytę u dentysty. Nagle wstał. Chyba zbyt szybko jak na swój wiek i kondycję. Zakręciło mu się w głowie akurat wtedy, gdy przechodził obok otwartego okna. Stracił równowagę. Przechyliło go przez barierkę i z krzykiem runął w otchłań. Jego głowa roztrzaskała się na chodniku.
Tak, przynajmniej według oficjalnej wersji, zakończył życie najbardziej wpływowy Polak w Stanach Zjednoczonych w początkach ubiegłego stulecia. Był ucieleśnieniem idei american dream. Z nędznej galicyjskiej wioski zawędrował aż na orbitę waszyngtońskich elit. Pracował jako polityczny macher dla Partii Republikańskiej. Mimo że ledwo umiał pisać i czytać, zarobił fortunę jako prezes koncernu prasowego. Co więcej, nabyte za oceanem środki pozwoliły mu wejść także w polityczny świat II Rzeczypospolitej - został senatorem PSL. Jego bogate życie obfitowało w kontrowersje. Oskarżano go o liczne oszustwa i nawet, nie bez racji, o szpiegostwo na rzecz Niemiec. Mimo że kilkakrotnie kariera Ludwika Hammerlinga obracała się w perzynę, to potrafił on odradzać się jak Feniks z popiołów.
Przypomnijmy zatem sylwetkę tego fascynującego, acz kompletnie zapomnianego polonijnego krezusa. Pewne fragmenty jego biografii giną we mgle tajemnicy, nie mniej gęstej niż ta, która spowija okoliczności jego śmierci.
Hawajczyk z wyboru
Ludwik Hammerling urodził się w 1870 r. w niewielkiej wiosce Drohojów pod Przemyślem. Pochodził z wielodzietnej rodziny żydowskiej. Żyła ona w tak rozpaczliwej nędzy, że - jak relacjonował potem nasz bohater - „jeden z miejscowych chłopów z litości wziął go na wychowanie”. Jego adopcyjny ojciec, prawdopodobnie Polak, opiekował się nim troskliwie przez parę lat. Jednak nie posłał go do szkoły. Inaczej widział jego przyszłość. Kiedy chłopak miał około 10 lat, zafundował mu podróż do Ameryki, do której wówczas co roku „za chlebem” wyruszały dziesiątki tysięcy Galicjan, najbiedniejszych poddanych Jego Cesarskiej Mości Franciszka Józefa.
Małoletni Hammerling przebywał w USA tylko cztery lata. Pracował w kopalni antracytu w Pensylwanii jako tzw. breaker boy - wraz z grupą dzieci, w której niektóre miały zaledwie siedem lat, rozbijał duże bryły węgla na mniejsze. W końcu porzucił tę znojną i rujnującą zdrowie robotę z powodu narastającego terroru ze strony irlandzkich gangów, tzw. Molly Maguires, które prześladowały imigrantów z innych części świata. I tak około 1884 r. nasz bohater znów pojawił się w rodzinnej wsi.
Trudno dokładnie ustalić, co działo się z nim przez następną dekadę. Wiadome jest jedynie to, że biologiczna rodzina zaaranżowała mu małżeństwo - poślubił galicyjską żydówkę Klarę Szechter. Poza tym prawdopodobnie odbył służbę wojskową w CK Armii. W każdym razie nie wiodło mu się najlepiej, skoro znów gdzieś w połowie lat 90. XIX w. wyruszył szukać szczęścia za oceanem.
W niejasnych okolicznościach trafił do zupełnie innego regionu Stanów Zjednoczonych, lecz i tym razem znalazł sobie nie mniej ciężkie zajęcie. Razem z Japończykami, Chińczykami i Afroamerykanami pracował jako robotnik na plantacji trzciny cukrowej na Hawajach. Pozostał tam co najwyżej do 1897 r. Wtedy właśnie z Galicji do Pensylwanii przybyła jego żona i Hammerling naturalnie do niej dołączył. Osiedlili się w górniczym Wilkes-Barre. Nasz bohater znów wylądował w kopalni.
To właśnie w tym mieście galicyjski imigrant położył podwaliny pod swoją późniejszą karierę w świecie biznesu i polityki. Znał już dobrze miejscowe realia i swobodnie władał angielskim, chociaż do końca życia pozostał mu ciężki żydowski akcent. A co ważniejsze, był wystarczająco pomysłowy i zaradny, by nie zabawić nazbyt długo na przodku. Najpierw zajął się pośrednictwem pracy. Organizował imigrancką siłę roboczą, głównie Słowian, konieczną do funkcjonowania gwałtownie rozwijających się kopalń i fabryk. Szybko zdobył zaufanie robotników. Został popularnym liderem związków zawodowych w regionie, zwłaszcza cieszył się sławą wśród licznie reprezentowanych w Pensylwanii Polaków. Jednocześnie zaczął działać w Partii Republikańskiej. Organizował jej kampanie reklamowe w prasie wydawanej dla imigrantów w językach narodowych, np. po polsku, szwedzku czy ukraińsku. Na tym pośrednictwie zaczął zarabiać całkiem pokaźne sumy. Efektywnie je inwestował. Wkrótce jego konto zasiliły wpływy z dobrze prosperującego biura tłumaczeń (na zamówienie korporacji przygotowywał ulotki rozprowadzane wśród imigranckich społeczności) oraz z udziałów w drukarniach i lokalnych gazetach wydawanych w rodzimych językach imigrantów.
Apetyt Galicjanina rósł w miarę jedzenia. Hammerling miał wielkie ambicje i iście imperialne plany. Jego przyjaciel, imigrant z Irlandii, ostrzegł go wówczas, że wszystkie one mogą legnąć w gruzach, jeśli nie zakamufluje swoje pochodzenia. „Amerykanie nie poważają polskich Żydów” - wyjaśniał. Ponadto Słowianie, o których rząd dusz zabiegał, także nie darzyli wyznawców religii mojżeszowej szczególną estymą.
Galicjanina nie trzeba było długo przekonywać do słuszności tych sugestii. W 1901 r. złożył wniosek o naturalizację, w którym podał, że miał polskie korzenie, ale urodził się w… Honolulu. Amerykańskie władze oficjalnie uznały tę wersję jego życiorysu. Niedługo potem, by udoskonalić swój kamuflaż, Hammerling prawdopodobnie ochrzcił się. Został praktykującym katolikiem. Do tego stopnia wczuł się w swoją rolę, że gdy zdobył fortunę, nigdy nie opuścił żadnej ważnej dla polskiej społeczności uroczystości religijnej, np. ceremonii wyświęcenia kleryków polonusów na księży. Ale nie uprzedzajmy faktów. Jego droga do bogactwa wiodła przez krainę brudnej polityki.
Republikanie i browary
Na przełomie XIX i XX w. Pensylwania była głównym górniczym zagłębiem Ameryki. W 1902 r. miejscowe kopalnie sparaliżował strajk generalny. Górnicy, w sporej części słowiańscy imigranci, domagali się podwyżek płac i poprawy warunków pracy. Tymczasem magnaci węglowi nie mieli najmniejszego zamiaru im ustąpić. Kryzys z miesiąca na miesiąc narastał. Dochodziło do licznych aktów przemocy i zamieszek. Nad amerykańskimi domami zawisło widmo zimy bez paliwa do pieców. Wtedy do akcji wkroczył prezydent Theodore Roosevelt. Zainicjował szeroko zakrojone mediacje pomiędzy szefami górniczych związków, właścicielami kopalń i prominentami Partii Republikańskiej (ugrupowania, z którego wywodził się ówczesny lokator Białego Domu). Rolę głównego zakulisowego negocjatora w tych niełatwych rozmowach odgrywał Ludwik Hammerling, cieszący się zaufaniem zarówno ludzi pracy, jak i polityków. W dużej mierze dzięki jego zabiegom, np. aranżowaniu sekretnych rozmów, doszło do porozumienia, które wreszcie zakończyło strajk. Jego skuteczność i dyskrecja zrobiły wrażenie na włodarzach Partii Republikańskiej. Postanowili więc zaangażować go do kolejnych operacji politycznych.
W 1904 r. wówczas przeszło trzydziestoletni Galicjanin, jeszcze niedawno robotnik na plantacji, został delegatem na krajową konwencję Republikanów. W czasie kampanii prezydenckiej Roosevelta znów się wykazał. Dysponował pokaźnym budżetem na propagandę. Spotykał się z właścicielami dziesiątków gazet wydawanych w językach mniejszości etnicznych na obszarze całego wschodniego wybrzeża USA. Proponował im sute kontrakty reklamowe bądź po prostu korumpował, byle tylko prezentowali w korzystnym świetle republikańskiego kandydata. Te zabiegi przyczyniły się do pozyskania istotnej części imigranckiego elektoratu. Theodore Roosevelt wygrał. W uznaniu zasług Hammerling został potem zaproszony do Białego Domu, gdzie prezydent osobiście podziękował mu za jego pracę.
W następnych latach Galicjanin stopniowo wycofywał się z działalności w związkach zawodowych. Skoncentrował się na pomnażaniu własnych zysków i zdobywaniu kolejnych polityczno-biznesowych koneksji. Wreszcie w 1908 r. zrobił „interes życia”. Kupił, prawdopodobnie z finansowym wsparciem majętnych przyjaciół z Partii Republikańskiej, agencję Grella, która dostarczała reklamy do włoskojęzycznych gazet ukazujących się w USA. Na jej bazie zbudował medialno-reklamowy koncern o nazwie Amerykańskie Zrzeszenie Obcojęzycznych Gazet (American Association of Foreign Language Newspapers, AAFLN). Jakie były jego zasady działania?
W 1908 r. w USA wychodziło niemal 1200 nieanglojęzycznych gazet, które docierały do milionów czytelników. Jednak jako twory małe, wydawane w egzotycznych językach miały one niewielkie szanse na pozyskanie reklamodawców w postaci dużych krajowych firm. I tu „z pomocą” przychodził im Hammerling. Stowarzyszonym w AAFLN gazetom dostarczał odpowiednio przetłumaczone reklamy, które zdobywał od takich gigantów jak Standard Oil czy American Tobacco Company. Szczególnie duże środki na kampanie pozyskiwał od browarów, np. od Buscha, które ostro musiały walczyć o klienta w dobie rosnącego poparcia dla prohibicji. Chociaż od każdego sprzedanego ogłoszenia pobierał dla siebie całkiem spory procent, to nie mógł narzekać na brak chętnych do współpracy. Tuż przed wybuchem I wojny światowej pod marketingowym parasolem AAFLN znajdowało się 800 tytułów prasowych, wydawanych w 33 językach, o zasięgu szacowanym na 20 mln czytelników.
Koncern w ciągu kilku lat prawdopodobnie uczynił Hammerlinga milionerem. Prawdopodobnie, ponieważ nasz bohater zawsze starannie ukrywał swoje dochody oraz dbał oto, by księgowość prowadzona była „odpowiednio mętnie”. Manifestacją prosperity AAFLN była prestiżowa lokalizacja jej biur. Znajdowały się na kilku piętrach Woolworth Building, wówczas najwyższego wieżowca świata, znajdującego się na nowojorskim Manhattanie.
Louis Hammerling, bo pod takim imieniem był znany za oceanem, osiągnął szczyt swoich wpływów. Na organizowanych przez niego bankietach bywały nowojorskie rekiny biznesu, a także czołowi politycy Republikanów. Z tymi ostatnimi zresztą nadal ściśle współpracował, organizując kolejne kampanie w imigranckiej prasie na rzecz kandydatów GOP w wyborach prezydenckich i do Kongresu. Nie musiał już przekupywać wielu naczelnych, by zyskać ich przychylność. Wystarczyło, że trzymał ich na „marketingowej smyczy”.
Nie zapominał także o swoich „zatartych” korzeniach. Latami niestrudzenie lobbował na rzecz zniesienia „testu wiedzy” dla imigrantów przebywających na Ellis Island. Wspierał także polskie i żydowskie organizacje kulturalne i charytatywne.
Wraz ze zmianą statusu społecznego uległo też zmianie jego życie prywatne. Około 1910 r. rozwiódł się ze swoją pierwszą żoną, która dała mu trzech synów, i wziął ślub z inną - kobietą na miarę swoich aspiracji. Jego wybranką była piękna 22-letnia szlachcianka rodem ze Lwowa Zofia Janina z Brzezickich. Pobrali się w nowojorskiej katedrze św. Patryka w lutym 1915 r.
W owym czasie wydawało się, że bogowie będą sprzyjać Hammerlingowi do końca życia. Jednak wtedy popełnił on błąd, który na lata zniszczył mu reputację i złamał karierę.
Niemiecki szpieg
W 1915 r. w Europie trwała krwawa I wojna światowa. Stany Zjednoczone co prawda jeszcze się do niej nie przyłączyły, ale wyraźnie widać było, komu sprzyjają. Wysyłały pomoc, amunicję i broń wyłącznie państwom ententy. Nic więc dziwnego, że na terenie USA uaktywnił się niemiecki wywiad, który chciał to wsparcie jakoś sabotować. Koordynatorem wszystkich operacji był nie kto inny jak Franz von Papen, ówczesny attaché wojskowy kajzerowskiej ambasady w Waszyngtonie.
Jeden z jego agentów, biznesmen znany w amerykańskiej branży prasowej, w początkach 1915 r. spotkał się z Hammerlingiem. Wyłożył na stół przeszło 200 tys. dol. W zamian chciał, by ten opublikował w gazetach zrzeszonych w AAFLN pacyfistyczny apel skierowany do robotników pracujących w zakładach amunicyjnych. Miał on trafiać do sumień i skłonić ich do zaprzestania pracy przy liniach produkujących „okrutne narzędzia niosące masową śmierć”. Hammerling, prawdopodobnie skuszony ogromną sumą, z miejsca przystał na tę propozycję. Na początku kwietnia w ponad 400 gazetach współpracujących z koncernem opublikowano napisaną łzawym stylem odezwę. Naturalnie nie odniosła ona spodziewanego propagandowego skutku. Amunicja płynęła do Anglii, Francji i Rosji szerokim strumieniem. Jedyną jej ofiarą był sam Hammerling.
Po ukazaniu się apelu w prasie imigranckiej, powiązanej z narodami sprzyjającymi entencie, jak Serbowie czy Włosi, rozpętała się przeciwko niemu nagonka. Wspierał ją zresztą brytyjski wywiad, dla którego prezes AAFLN był osobą o wysoce podejrzanych koneksjach. Na łamach wielu pism Hammerlinga otwarcie oskarżano o współpracę ze służbami państw centralnych i, nie bez racji, o przestępstwa gospodarcze.
W następnych latach, po tym jak w 1917 r. USA przystąpiły do wojny, Galicjanin starał się „przykryć” sprawę apelu patriotycznym zaangażowaniem. Bezskutecznie. Jego wrogowie nie pozwolili tamtej sprawy zamieść pod dywan. W rezultacie pod koniec 1918 r. Hammerling stanął przed specjalną senacką podkomisją zajmującą się m.in. niemiecką propagandą prowadzoną na terenie USA. Zarzekał się, że publikując apel, kierował się tylko i wyłącznie humanitaryzmem. Udawał głupiego, mówiąc śledczym, iż nie wiedział, że amerykańska amunicja trafia tylko do ententy. Przedstawiał siebie jako ofiarę niemieckiego podstępu. Wszystko na nic. Senatorowie jednogłośnie uznali go za winnego świadomej współpracy z kajzerowską propagandą.
Ludwik Hammerling postanowił nie czekać na dalszy rozwój wydarzeń - kolejne śledztwa, a może i wyrok. Wiedział, że z reputacją zdrajcy jest na amerykańskiej ziemi skończony. W marcu 1919 r. zrezygnował z prezesury AAFLN. Szybko wygasił swoje interesy i sprzedał nieruchomości. W sierpniu 1919 r. wsiadł na statek i wrócił do wskrzeszonej z niebytu Polski.
Senator z Honolulu
Biznesmen, wracając do rodzinnego kraju, miał się gdzie zatrzymać. Jeszcze przed I wojną zakupił w Brodach pod Kalwarią Zebrzydowską wspaniały klasycystyczny dwór wraz ze sporym majątkiem. Teraz musiał tylko znaleźć dojście do elit polityki i pieniądza, w których towarzystwie zwykł się obracać i ubijać interesy.
Początkowo Hammerling próbował się „zaczepić” w otoczeniu Ignacego Paderewskiego. Ten jednak szybko stracił wpływy, więc Galicjanin błyskawicznie znalazł nowego przyjaciela. Był nim Wincenty Witos, przywódca PSL-Piast. Szef ludowców pragnął ze swojej partii, popularnej jedynie w Galicji, uczynić siłę krajową. A nie mógłby tego zrobić bez pieniędzy i medialno-marketingowego know-how byłego prezesa AAFLN. Natomiast Hammerling potrzebował kogoś, kto wepchnąłby go do polityczno-biznesowych elit.
W 1922 r. były macher Republikanów poprowadził kampanię wyborczą PSL z iście amerykańskim rozmachem, nie szczędząc grosza na propagandę i przekupując, kogo trzeba. W rezultacie Piast uzyskał drugi wynik w kraju, a sam Hammerling został wybrany na senatora z okręgu stanisławowskiego.
W następnych miesiącach jeszcze bardziej przysłużył się Witosowi, okazując się ponownie mistrzem trudnych zakulisowych negocjacji. To on doprowadził do podpisania w maju 1923 r. umowy koalicyjnej pomiędzy ludowcami a prawicą, zrzeszoną w Chrześcijańskim Związku Jedności Narodowej. Zresztą umowa ta przeszła do historii jako pakt lanckoroński, dlatego że została wynegocjowana w majątku Hammerlinga znajdującym się właśnie nieopodal Lanckorony. Dzięki niej, w kilka dni później, Witos po raz drugi objął tekę premiera.
Niestety następnego politycznego sojusznika nasz bohater wybrał sobie maksymalnie niekorzystnie. Endek Władysław Kucharski, bo o nim tu mowa, był w rządzie Chjeno-Piasta ministrem przemysłu i handlu. Nie dość, że był skorumpowany, to jeszcze nie potrafił tego procederu ukryć. Gdy więc wybuchła tzw. afera żyrardowska (patrz tekst obok), która skutecznie zniszczyła jego polityczną karierę, to pociągnął za sobą na dno również swojego kolegę, Hammerlinga. Tak jak wcześniej w Stanach, tak i teraz najpierw na celownik wzięła go prasa. Oskarżano go, że to on zrobił z polskiego rządu „marionetkę Żydów i Niemców”. By to uzasadnić, wskazywano na jego prawdziwe pochodzenie (jeden z artykułów nosił ironiczny tytuł „Senator z Honolulu”) i „brudne” rozdziały życiorysu znane za oceanem. Przypomniano m.in. jego współpracę z kajzerowskim wywiadem.
Prasowa nagonka znów spowodowała, że Hammerling trafił przed senacki sąd honorowy. Amerykanie dostarczyli Polakom obciążające go dokumenty. W grudniu parlamentarzyści wydali dość osobliwy wyrok. Uznano, że chociaż nie można ludowcowi postawić żadnych zarzutów natury kryminalnej, to biorąc pod uwagę jego zachowanie w USA, „można było uznać go za osobę niewartą szacunku”.
Po niecałym roku w Senacie były magnat prasowy musiał odejść z PSL, a następnie gdzieś w 1924 r. złożył mandat.
Zagadki
O ostatnich latach życia Hammerlinga wiemy najmniej. W Polsce przebywał do 1928 r. Potem wrócił na stałe do USA. Jego przewiny albo zapomniano, albo były senator poszedł na jakiś układ z władzą, by nie wyciągano wobec niego konsekwencji. Znów stanął na czele firmy reklamowej, działającej na identycznych zasadach co wcześniej AAFLN. Wydawało się, że szło mu nieźle, skoro w 1934 r. stać go było na kupno wieżowca w Nowym Jorku wartego około 900 tys. dol.
Jego życie przerwał tajemniczy wypadek z kwietnia 1935 r. Ostatecznie nigdy nie stwierdzono, czy Hammerling wyskoczył z okna, czy z niego wypadł. Może „pomogli mu” ludzie z przeszłości, o których wiedział za dużo? Tego zapewne nie dowiemy się już nigdy. Zresztą tak jak nie poznamy dokładnej wielkości jego majątku, a także całej prawdy o jego współpracy z niemieckim wywiadem.