Jeszcze nie umarła do końca młodopolska, zielonobalonikowa legenda. Żyła we wspomnieniach starych ludzi i w naszych marzeniach. Ach, gdybyśmy tak mogli sprawić sobie młodopolskie peleryny i szerokoskrzydłe kapelusze, gdybyśmy mogli zanurzyć się w kawiarniany gwar, w kawiarniany dym!
Być jak bohater starej, w gruncie rzeczy smutnej piosenki "Szumiały mu echa kawiarni":
W kawiarni stałym gościem był,
Cel życia miał utarty.
Zwyczajnie, ot, bezmyślnie żył:
Kobietki, wino, karty!
Kawiarnia domem była dlań,
Tam oddychał piersią całą,
Przy boku Helek, Zosiek, Mań
Wcale spać mu się nie chciało.
A rankiem w biurze, jak przez mgły,
Złociste roił sny...
Szumiały mu echa kawiarni,
Całunem się kładły na skroń,
Antośki, Maniuśki, koledzy tak gwarni
Zza mgły uśmiechali się doń.
Całusy pieściły mu usta,
Muzyki upajał go czar
I wrzała zabawa tak miła, choć pusta,
W korowód splatając się mar.
Niestety, w pięćdziesiątych i sześćdziesiątych latach przekroczenie kawiarnianego progu było występkiem, ostrym naruszeniem szkolnej dyscypliny. Dlatego, jeżeli w uczniowskiej kieszeni zabrzęczały jakieś monety i można było pomyśleć o wypiciu małej czarnej, należało zachować jak największą ostrożność.
Moją pierwszą kawiarnią - nie licząc "Europejskiej", w której w towarzystwie ojca od czasu do czasu popijałem jakąś paskudną "wodę firmową" (przez prawdziwą słomkę, nie przez plastykową rurkę), nie licząc cukierni - było "Rio" przy ulicy św. Jana. Zaprowadził mnie tam szkolny kolega, Roman S., człowiek bywały, znający nie tylko słynną zielonobalonikową "Jamę", nawiasem mówiąc, ogromnie wtedy podupadłą i zaniedbaną, ale ponoć odwiedzający nawet winiarnię "Pod szóstką".
Ach to "Rio" niegdysiejsze, zwane "Ryjem"! Zaokrąglone ściany czarne niczym tropikalna noc. Przy wejściu egzotyczne maski wymalowane na szkle, kręta lada, przy której zasiadało się na wysokich, barowych stołkach. I staroświecki ekspres, syczący i buchający parą. I woń kawy (kawa z "Rio" uchodziła za najlepszą w Krakowie), ciągnący się wzdłuż ulicy aż do linii A-B. I zapach tytoniowego dymu, bo jeszcze wtedy w całej Europie w kawiarniach się paliło.
Czasami pierwsza miłość nie do końca wygasa, dlatego ciągle wpadam do "Ryja". Już trochę innego, bo znikła czerń ścian, stołki wprawdzie te same, ale nie takie same. Malowidła przy wejściu nie ma, nie ma pani Kazi, która przez lata była nieodłączną częścią kawiarenki. Pofukiwała na bywalców, osobliwie w Wielki Piątek lub Wigilię, kiedy "Rio" wypełniali przede wszystkim mężczyźni uciekający przed domowymi obowiązkami. "Siedzą, gadają, papierosy palą, kawę piją, zamiast żonom pomagać" - mamrotała pani Kazia, głośno grzechocząc filiżankami, gniewnie opróżniając pełne niedopałków popielniczki.
"Rio" zmieniło się, ale trwa. Trwa nieprzerwanie od 1959 roku (wcześniej działał w tym miejscu "Wschodni Targ" ze słynnymi ciasteczkami od pana Kuryły i "Krokus"), podczas gdy o rok starszy "Fafik" przy niezbyt odległej ulicy Siennej dawno zakończył życie.
Swą nazwę "Fafik" zawdzięczał ulubionemu psu Mariana Eilego, naczelnego "Przekroju". Czym był "Przekrój", nie zrozumie nikt, kto nie biegał po Krakowie w poszukiwaniu najnowszego numeru tego tygodnika, kto nie zabiegał o przychylność kioskarzy, a posiadanie tak zwanej "teczki", do której odkładano upragnione tytuły, oczywiście z "Przekrojem" na czele, było szczytem szczęścia.
"Fafika" z popularnym tygodnikiem wiązała nie tylko nazwa; ściany pokrywały złote myśli "przekrojowego" psa, a wystrój wnętrza - tak zwane "pikasy", mebelki (niewygodne!) reprezentowały styl w Krakowie nazywany często "przekrojowym". No i - rzecz wówczas niebywała - kawiarnię mogli odwiedzać pobratymcy pupila naczelnego redaktora "Przekroju". Napis na drzwiach wejściowych głosił: "Grzeczne psy mile widziane".
Przepadł "Fafik", podobnie jak sąsiednia stara jadłodajnia nieoficjalnie zwana "U Polew-kowej", chociaż od dawna władała nią pani Kwaśniewska. Restauracyjka, przyciśnięta przez właścicieli domu, przeniosła się na drugą stronę Wisły, kawiarenka przepadła wraz ze śmiesznawą metaloplastyką i złotymi psimi myślami.
Nie ma też już bliskich kuzynek kawiarenek ze św. Jana i Siennej - "Kolorowej" przy Gołębiej i "Parkowej" przy ówczesnej ulicy Dzierżyńskiego, dzisiejszej Lea. Obie powstały mniej więcej w tym samym czasie, tuż po polskim Październiku, który zaowocował także zmianami w kawiarnianych wystrojach. Po prostu trochę zelżało, zrobiło się odrobinę bardziej kolorowo.
A "Kolorowa" zapisała się w historii polskiego kabaretu. Nie tak jak niegdyś "Jama", ale jednak. Była miejscem, w którym spotykała się sławna "Piwnica" spod "Baranów" oczywiście z Piotrem Skrzyneckim na czele. Po latach Piotr wyprowadził "piwniczan" do innej kawiarni, ciągle działającego baru "Vis a Vis" w Rynku Głównym. I przed nią siedzi dzisiaj, ubrązowiony, z brązowym papierosem na skraju brązowej popielniczki, z tomem ulubionego Montaigne'a. Pani Krysia, przemiła pani Krysia, zawsze wkładała w dłoń Piotra świeże kwiaty i chociaż wyjechała za Ocean, tradycja ta ciągle trwa.
Jeszcze jedna kawiarnia przyciągała na Gołębią, "Mozaika". Przeżyła "Kolorową", aby zniknąć przed kilku laty. Wracając zaś do popaździernikowych kawiarni, trzeba powiedzieć, że wspomniana już "Parkowa", rzeczywiście położona tuż obok parku Krakowskiego, mieściła się w gmachu otoczonym posępną sławą. Mieścił się w nim Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa Publicznego, osławione UB. Pamiętam wartownika stojącego przed głównym wejściem i skrzynkę na listy. Inną niż zwyczajne skrzynki pocztowe, czerwone, z państwowym godłem, przeznaczoną, jak głosił napis, na listy do szefa urzędu. Była to po prostu skrzynka na donosy.
Radzieccy towarzysze, przodujący we wszystkim, poszli o krok dalej: w ZSRR wymyślono gotowe pocztówki-donosy z wydrukowanymi adresami. Październik ożywił potężne gmaszysko nie tylko małą kawiarenką; kino dla milicjantów i bezpieczniaków stało się kinem dostępnym dla wszystkich. Na zmianę nazwy ulicy (adekwatną, bo przecież Dzierżyński był oberczekistą) trzeba było czekać o wiele dłużej...
Znikły nie tylko kawiarnie powstałe podczas popaździernikowej odwilży. Nie ma też "Warszawianek" przy Sławkowskiej, kawiarni rzeczywiście założonej przez dwie panie z Warszawy, odwiedzanej, jak niegdyś "Jama", przez malarię z placu Matejki.
Nie ma "Lili" u wylotu Grodzkiej do Rynku, gromadzącej nobliwą klientelę i, jak szeptano, ówczesnych narkomanów. Nie ma "Malwy", "Śnieżki", "Telimeny", "Kopciuszka", w którym narodził się słynny profesorski stolik, przeniesiony następnie do kawiarenki w pasażu Bielaka i wreszcie do "Grandu". Nie ma "Marago" przy Zwierzynieckiej, w której pijało się kawę pod sufitem obwieszonym puszkami po pierwszej polskiej rozpuszczalnej kawie.
Znikła "Literacka" na rogu Plant i Sławkowskiej. Przepadła pobliska "Mokka", gdzie w zimne dni można było pokrzepić się nie tylko kawą, ale także grzanym winem i barszczykiem ze świetnymi pasztecikami. Odeszły popularne kawiarnie poza śródmieściem, podgórskie "Milano" w prywatnej willi i kazimierska "Esterka".
Odeszły, zostając tylko w pamięci starszych krakowian i, na szczęście, w książce Krzysztofa Jakubowskiego, znawcy wszystkiego, co kawiarniane i cukierniane..