Mordercy w sowieckich mundurach

Adam Czesław Dobroński
Antonina z Deputatów i Wincenty Wilczewscy oraz ich najstarsze dzieci: Monika, Piotr, Bronisław, Franciszek
Antonina z Deputatów i Wincenty Wilczewscy oraz ich najstarsze dzieci: Monika, Piotr, Bronisław, Franciszek Archiwum rodzinne
Rano przyszedł sanitariusz sowiecki, zrobił opatrunek. Za jakieś pół godziny przyszedł drugi i "zwyczajnie ot… butem. W głowę. Kilka razy butem w głowę dostał. Kopał go".
Za przyzwoleniem pani Danuty Sajur sięgam - jak na seniora przystało - po zasoby białostockiego Uniwersytetu Trzeciego Wieku. Są to wspomnienia zebrane w ramach projektu Congenial. Barbara Wilczyńska swoje cenne materiały zatytułowała "Wojenne losy moich stryjów". To sześciu synów Antoniny i Wincentego Wilczewskich.

Piotr urodził się w 1913 r. jako pierwsze dziecko Wincentego i Antoniny Wilczewskich zamieszkujących we wsi Wyłudki w gminie Korycin. Pełną szkołę powszechną (7 klas) ukończył w Janowie, w latach 1934 -1936 odbył służbę wojskową w Grodnie. Może w 81 Pułku Piechoty im. króla Stefana Batorego, a może w 76 Lidzkim Pułku im. Ludwika Narbutta, sławetnego dowódcy z powstania styczniowego? Mniej prawdopodobne, że w 7 baonie pancernym, bo i ten stacjonował w mieście.

Potem młodzieniec pracował w mleczarni w Romaszkówce i w Poświętnem. Kiedy wybuchła wojna, rezerwista Piotr otrzymał kartę mobilizacyjną. W drodze do garnizonu zrobił sobie zdjęcie na ulicy w Białymstoku. Kolega post factum opowiedział, że namawiał Piotra, by wrócił do domu, wojska niemieckie szybko parły na wschód, 17 września wkroczyła w granice II RP Armia Czerwona.

Piotr nałożył jednak mundur, jest raczej pewne, że wziął udział w obronie miasta przed kolumną pancerną wroga i następnie przed oddziałami piechoty.

Dzień 20 września można było uznać za zwycięski, w nocy dotarły nawet rezerwowe pułki kawalerii. Niestety zapadła decyzja o odwrocie ku granicy z Litwą. Piotr Wilczewski nie dotarł do obozów internowania, zginął w Grodnie, czy na szlaku wiodącym przez Hożą, Sopoćkinie, Kalety? Nie wiadomo gdzie spoczął. Pani Barbara pamięta, że w domu niewiele mówiono o tym obrońcy Polski. Takie to były lata. Ale jak było można, to Józef Wilczewski (ojciec) z udziałem sąsiadów postawił w Wyłudkach pomnik "ku czci siedmiorga mieszkańców tej małej miejscowości, którzy zginęli podczas II wojny światowej".

Młodszy brat Piotra urodził się w okresie I wojny światowej, w 1916 r. "Był wesołym chłopakiem, zawsze skłonnym do żartów i zabawy". Szybciej zaczął życie samodzielne, pracował w mleczarni w Janowie, potem zmienił fach na stolarza, czarował okoliczne panny. W 1937 r. i o niego upomniała się ojczyzna, pojechał do Suwałk, do garnizonu jeszcze większego od Grodna.

Jesienią 1939 r. miał wrócić do cywila, Piotr zawiózł mu ubranie. Nie było potrzebne, wszystkich żołnierzy zatrzymano, bo wojna wisiała na włosku. Ziomek ze wsi Skindzierz widział Bronka we wrześniu nad Wisłą w roli sapera przewożącego przez rzekę sprzęt i ludzi.

Co stało się dalej? Dopiero w 1979 r. nadszedł list z Tyszowiec na Lubelszczyźnie od Wiktora Jurkiewicza. Stary, chory człowiek czuł potrzebę, by wyjawić tajemnicę. To w jego domu skonał ranny Bronisław Wilczewski, został pochowany na miejscowym cmentarzu. "Groby są pojedyncze i utrzymane w porządku przez dzieci szkolne."

Wróćmy do nocy 24 na 25 września 1939 r. Pododdział saperów został zaatakowany podstępnie przez Sowietów, Polacy próbowali się przebić atakiem na bagnety. Pan Jurkiewicz rano, po wyjściu z piwnicy, gdzie się schronił z rodziną, znalazł żołnierza polskiego koło domu, przekłutego bagnetem w plecy.

Krwawił, zaniesiono go do sieni. Rano przyszedł sanitariusz sowiecki, zrobił opatrunek. Za jakieś pół godziny przyszedł drugi i "zwyczajnie ot… butem. W głowę. Kilka razy butem w głowę dostał. Kopał go". Przy zamordowanym Jurkiewicz znalazł dowód osobisty, książeczkę do nabożeństwa i biały różaniec, listy do rodziny i dziewcząt oraz zdjęcia.

Od 1992 r. jest pomnik w Tyszowcach, na uroczystość jego otwarcia pojechało trzech braci Bronisława.

Trzeci z braci Wilczewskich urodził się w 1918 r., na kilka miesięcy przed niepodległością. Podjął naukę w Wyłudkach i była to droga przez mękę: "Kłopoty były ze zdobyciem ubrania, obuwia, a jeszcze większe z przyborami szkolnymi. Zamiast zeszytów była tabliczka, ciemnego koloru z kruchego materiału w ramce drewnianej. Po zapisaniu ścierało się gąbką lub wilgotną szmatką. Wielkim rarytasem był zeszyt do kaligrafii w duże linie z pionowymi liniami. Szkołę zastępowała mała izba z małymi oknami..." (fragment wspomnień własnych).

Po 4 klasach zdolny uczeń przeniósł się do Janowa, a w dalszej edukacji pomagał wuj. Dzięki temu Franciszek trafił do Białegostoku, uczył się w gimnazjum Zeligmana i w Państwowym Liceum Pedagogicznym, w budynku przy pałacu. Tu miał wspaniałych profesorów, kształtował charakter, chłonął wiedzę.

Wybuchła wojna, z której nie wrócili starsi bracia. Franciszek, by nie pójść z poboru do Armii Czerwonej, ukrywał się do czerwca 1941 r. po parafiach, dużo się modlił, snuł refleksje. Już "za Niemca" z pomocą ks. Józefa Marcinkiewicza wstąpił do Seminarium Duchownego w Wilnie. Wszystko się to działo konspiracyjnie, łącznie z przejazdem pociągiem w październiku 1941 r. Zachowały się obszerne wspomnienia kleryka, uwięzionego na dwa miesiące, potem uciekiniera w Grodnie z transportu.

Franciszek przeżył wojnę, prowadził tajne nauczanie w Wyłudkach, po przejściu frontu wznowił kurs seminaryjny na krótko w okolicach Lublina i do uzyskania święceń kapłańskich w Białymstoku. Tu przerwę opowieść o późniejszym ks. Franciszku, proboszczu w Niewodnicy i rektorze kościoła św. Stanisława w Białymstoku. Pamiętam i ja tego przezacnego kapłana, duszpasterza rolników. Zmarł w 2009 r. w wieku 91 lat, spoczął na cmentarzu w ulubionej Niewodnicy Kościelnej.

Pierwsza córka Wincentego i Antoniny Wilczewskich zmarła jako małe dziecko, po niej przyszedł na świat w 1922 r. czwarty syn. I on doznał nieszczęść wojny, znalazł się na liście przeznaczonych przez Niemców do wywózki na przymusowe roboty. "Wiele razy żandarmi niemieccy próbowali go zabrać. Przedtem jednak zawsze zachodzili do sołtysa, który ich gościnnie przyjmował posiłkiem suto zakrapianym alkoholem. W tym czasie żona sołtysa wymykała się z domu i biegła przez pola na skróty, żeby uprzedzić rodzinę moich dziadków. Stryj Karol zawsze zdążył się ukryć".

Ukrywali się i jego bracia, których żandarmi mogli wziąć w trybie zastępczym. Ta gra musiała się skończyć, gdy zagrożono Wilczewskim spaleniem gospodarstwa. I tym razem funkcjonariuszy niemieckich rodzina przyjęła kolacją i alkoholem. Złoczyńcy się solidnie napili, w końcu odjechali wraz z Karolem. W ślad za nimi podążyli do Korycina dwaj bracia, wspomniany Franciszek i przyszły ojciec pani Barbary.

"Niewolników" umieszczono na noc w szopie (stodole), żandarmi udali się na odpoczynek. Dwaj Wilczewscy przy pomocy zabranych z domu narzędzi otworzyli wierzeje i wszyscy uwięzieni się rozbiegli. Został tylko Karol, który - niestety - też skosztował bimbru i nie dał się zabrać do domu nawet siłą. Powtarzał, że nigdzie nie pójdzie, bo Niemcy spalą ojcowiznę. Finał był jednak szczęśliwy.

Po pierwsze nikogo z Wilczewskich Niemcy nie podejrzewali o dywersję (uwolnienie przygotowanych do wywózki), a po wtóre Karol uciekł przy najbliższej okazji z pędzącego pociągu. Inna sprawa, że potem on i jego bracia długo musieli się ukrywać. Karol po śmierci ojca przejął gospodarstwo, doczekał się licznej rodziny. Zmarł w 2002 r. i mógł w przeciwieństwie do starszych braci spocząć na wieki na cmentarzu parafialnym w Korycinie. Namawiam gorąco panią Barbarę Wilczewską do napisania książki o wszystkich stryjach i ciociach również.


emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Pozostałe

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia