Frederick Forsyth, słynny autor powieści sensacyjnych, opowiadał, jak tworzył bohaterów do jednej ze swoich książek „Akta Odessy”. Akcja książki rozgrywa się w Republice Federalnej Niemiec w roku 1963. Niemiecki dziennikarz Peter Miller rozpoczyna prywatne śledztwo, poszukując hitlerowskiego zbrodniarza wojennego Eduarda Roschmanna, byłego komendanta obozu koncentracyjnego w Rydze. Odkrywa istnienie podziemnej Organizacji Byłych Członków SS o nazwie ODESSA.
Ale gdy Forsyth pisał książkę, spotkał się z Szymonem Wiesenthalem, słynnym łowcą niemieckich zbrodniarzy ukrywających się po wojnie. Poprosił o wskazanie kilku, których historie mogłyby mu pomóc w skonstruowaniu postaci książki. Wiesenthal powiedział: „Po co wymyślać? Jest tylu prawdziwych”. I wyjął akta kilkudziesięciu esesmanów. Forsyth wybrał Roschmanna, Austriaka, fanatycznego i okrutnego nazistę, komendanta obozu w Rydze. Choć w 1945 r. został on aresztowany, zdołał uciec do Argentyny.
Pięć lat po wydaniu książki, która stała się globalnym bestsellerem, nakręcono na jej podstawie film. To wszystko przypomniało też światu o katach, którzy uciekli sprawiedliwości, w tym o Roschmannie, po którym słuch, zdałoby się, bezpowrotnie zaginął. Gdy film był wyświetlany w Argentynie, jeden z widzów zawołał: „Roschmann, znam go! Mieszka na mojej ulicy!”. Roschmann znów próbował uciekać, tym razem do Paragwaju. Ale na promie dostał ataku serca. Forsyth mówił później, że ta śmierć była największym jego pisarskim sukcesem.
Są takie momenty, w których wydaje nam się, że sprawiedliwość ostatecznie przegrała. Zbrodnie, które pozostały na zawsze nierozliczone. Ofiary, które nie doczekały się odpłaty za swoje cierpienie. Zawsze gdy tak myślimy, warto spojrzeć w przeszłość. I zobaczyć sprawiedliwość, która jednak zwyciężała - nawet po dekadach.
Bo sprawiedliwość chodzi czasem dziwnymi ścieżkami.
Tak naprawdę to Forsyth miał w życiu wiele pisarskich sukcesów. Ale ten szczególny rodzaj satysfakcji z przyczynienia się do zakończenia ucieczki przed sprawiedliwością byłego esesmana można zrozumieć bez najmniejszego problemu.
W tym numerze „Naszej Historii” przedstawiamy historie kilku zbrodniarzy Trzeciej Rzeszy, którzy podobnie jak Roschmann sądzili już, że aż do śmierci uda im się uniknąć Kary. Tak myślał Joachim Peiper, esesman, który wykazał się wyjątkowym okrucieństwem zarówno na Wschodzie, jak i później w Ardenach. Tak sądził kat Rygi Herberts Cukurs. Tak też zdawało się Adolfowi Eichmannowi, architektowi Holokaustu. Ale mylili się. Peipera dopadły na francuskiej prowincji w latach 70. jego byłe ofiary. Cukursa zlikwidowali w Montevideo agenci Mossadu. Eichmanna izraelski wywiad zdołał porwać, a następnie postawić przed sądem i sprawiedliwie ukarać.
Seryjni mordercy PRL, o których sporo piszemy w tym numerze „Naszej Historii”, potrafili siać strach i zadawać cierpienie całymi latami, zabijając swe przypadkowe ofiary. Prawie wszystkich z nich jednak zdołała w końcu namierzyć i dopaść nawet ta przaśna, pozostająca mocno w tyle za swymi zachodnimi odpowiednikami, peerelowska milicja. Często zresztą przy pomocy zwykłych ludzi i niedoszłych ofiar, przechodniów, szczątkowych informacji i niezwykłych zbiegów okoliczności.
To wszystko historie godne pióra nie tylko Forsythe’a, lecz także Dostojewskiego. Ale to też historie, które wydarzyły się naprawdę. Pamiętajmy o nich za każdym razem, kiedy sądzimy, że zbrodnia pozostała bez odpłaty. Bo przecież nie ma zbrodni bez kary.