„Obrońcy krzyża”, Czerwoni i Ludowcy. Chłopskie bunty w II RP

Wojciech Rodak
Strajk chłopski w Racławicach w 1937 r.
Strajk chłopski w Racławicach w 1937 r.
W międzywojennej Polsce B i C wieś była istną beczką prochu. Co rusz wstrząsały nią gwałtowne zamieszki, które brutalnie tłumiono. Przyczyny bywały różne

Poprawa sytuacji na biednych i zacofanych obszarach wiejskich stanowiła dla rządzących II Rzeczpospolitą nie lada wyzwanie. Z rolnictwa, według danych z 1931 r., utrzymywało się przeszło 60 proc. ludności kraju. Większość chłopów gospodarowała na małych działkach poniżej 5 ha (najgorzej pod tym względem było w Galicji i na Kresach). Mieszkańcy wsi ledwo zdążyli odbudować swoje gospodarki po zniszczeniach I wojny światowej, a nawet wzbogacić się na koniunkturze końca lat dwudziestych, a już w 1929 r. uderzył w nich Wielki Kryzys. Spowodował on znaczny spadek dochodów. Ceny na produkty rolne obniżyły się drastycznie. Aby kupić te same towary przemysłowe co w 1928 r., w 1935 r. rolnik musiał sprzedać trzy razy tyle własnych produktów! I tak niski przeciętny poziom życia chłopów jeszcze się pogorszył. Procesy te były tym bardziej odczuwalne, ponieważ szły w parze z narastającym przeludnieniem wsi. Liczbę „zbędnych” par rąk do pracy w gospodarstwach szacowano, w zależności od przyjętej metodologii, od 2,5 do 9 mln. Nie mógł ich szybko wchłonąć dotknięty stagnacją przemysł w miastach. Natomiast reforma rolna, czyli rozdział kawałków wielkich latyfundiów między małorolnych i bezrolnych, została skutecznie zahamowana przez lobby ziemiańskie.

Splot owych czynników powodował, że frustracja i niezadowolenie na wsi narastały, by w końcu w latach trzydziestych przekroczyć masę krytyczną. Co jakiś czas dochodziło do zamieszek i strajków, zainspirowanych przez polityków czy agitatorów komunistycznych. Wśród kiepsko wyedukowanych mieszkańców wsi spontaniczne wystąpienia mogła wywołać nawet niezbyt zręcznie zaserwowana plotka.

Wszelkie bunty i niepokoje sanacyjne władze tłumiły z całą stanowczością. Do akcji wkraczały policja i wojsko. W czasie pacyfikacji ginęły czasem dziesiątki ludzi. Oto trzy przykłady takich zajść. Doszło do nich w najbiedniejszych rejonach Polski - w Galicji i na Polesiu.

„Obrońcy krzyża”

Rzecz działa się w okolicach Leska. W czerwcu 1932 r. hrabia Jan Potocki, właściciel dóbr rymanowskich, ogłosił „święto pracy”. Miało ono polegać na tym, że pewnego dnia chłopi z danej miejscowości razem wykonają wspólnie jakąś pracę na rzecz całej gminy, np. naprawią lokalną drogę. Chciał w ten sposób spopularyzować wśród nich ideę społecznej pracy dla dobra wspólnego. Jego zamysł został jednak zupełnie inaczej odebrany. Rolnicy uznali to za próbę przywrócenia pańszczyzny. Wkrótce ludowej famie dodano jeszcze bardziej fantastyczne elementy. Stugębna plotka, rozpowszechniana zapewne nie bez pomocy komunistycznych agitatorów, głosiła, że poczynania hrabiego to efekt zakładu hazardowego. Potocki miał się założyć z samym Piłsudskim o 100 tys. dol., że uda mu się przywrócić poddaństwo chłopów bez pomocy wojska. Byłoby to może wszystko zabawne, gdyby włościanie tak mocno nie uwierzyli w prawdziwość tej pogłoski.

Strajk chłopski w Racławicach w 1937 r.
Strajk chłopski w Racławicach w 1937 r.

O sile tej plotki przekonał się na własnej skórze powiatowy inspektor rolny Stefan Zięba. Gdy 21 czerwca przybył do miejscowości Berehy Dolne (dziś Brzegi Dolne) rozeznać się w przygotowaniach do „święta pracy”, został ciężko pobity przez rozjuszony tłum. Wkrótce potem w okolicznych lasach, przy drodze z Berehów do Łodyny, zaczęli gromadzić się chłopi, zdeterminowani, by nie dopuścić do „przywrócenia poddaństwa”. Po jakimś czasie na miejscu pojawiła się policja, która aresztowała 32 najbardziej krewkich uczestników protestu. Władze uznały, że kryzys został zażegnany. Jak się później okazało, wypadki potoczyły się zgoła inaczej.

Wiadomość o zajściu w Berehach lotem błyskawicy rozeszła się po powiecie leskim, upewniając włościan w przekonaniu o „prawdziwych zamiarach” hrabiego. W regionie zawrzało. Pod koniec czerwca chłopi z 19 wsi, niemal 3 tys. ludzi, zebrali się w Tyśmienicy Sannej, by bronić krzyża upamiętniającego zniesienie pańszczyzny przez cesarza. Byli uzbrojeni w kosy, widły oraz dubeltówki.

Władze, na czele ze starostą leskim Emilem Wehrsteinem, uznały, że ferment wygląda bardzo groźnie i należy mu położyć kres. Do tłumienia zamieszek użyto 464 policjantów (w tym funkcjonariuszy ściągniętych z jednostki w Mostach Wielkich) i batalionu piechoty 2. pułku Strzelców Podhalańskich (około 300 żołnierzy). Akcję wspomagało sześć samolotów rekonesansowych, którym powierzono zadanie rozrzucania ulotek w całym powiecie. Pisano w nich, że „pańszczyzny nie ma i nie będzie”. A także ostrzegano, „że wszyscy dopuszczający się gwałtu, będą oddani pod sąd doraźny”.

Perswazja jednak na niewiele się zdała. Pomiędzy chłopami a siłami rządowymi dochodziło do starć, z których najbardziej krwawe miały miejsce 1 lipca. Funkcjonariusze strzelali raczej na postrach, niż celując w tłum, a włościanie, świadomi przewagi przeciwnika, nie rwali się do straceńczych szarż. Tylko dlatego liczba ofiar zamieszek była dość niska. Zginęło sześciu chłopów, a kilkudziesięciu odniosło rany.

Policja i wojsko skutecznie opanowały sytuację. Niepokoje, które przeszły do historii pod mianem powstania leskiego, ustały. Aresztowano niemal 300 demonstrantów, ale jedynie 89 osób postawiono przed sądem. Z tej liczby trzy osoby zostały skazane na karę śmierci, którą niedługo potem prezydent zmienił na dożywocie.

Komunistyczni propagandyści próbowali po 1945 r. nadać tym wydarzeniom rangę „antyfaszystowskiego zrywu uciśnionego chłopstwa”. Bezskutecznie. Nawet historycy piszący w PRL przyznawali, że całe wystąpienie leskie było li tylko spontanicznym buntem chłopskim - efektem ciemnoty i braku edukacji (60 proc. mieszkańców regionu było analfabetami).

Rewolucja na Polesiu

Południowe rubieże województwa poleskiego, a szczególnie interesujące nas okolice Kamienia Koszyrskiego, były zacofane nawet jak na niskie standardy rozwoju cywilizacyjnego Kresów. Chłopi (ponad 90 proc. mieszkańców regionu stanowili Ukraińcy) mieli głównie małe gospodarstwa, a ziemie były tu lichej jakości. Nawet właściciele przeszło siedmiohektarowych działek mieli kłopoty, by wyżywić najbliższych przez cały rok. Na przednówku, aż do lipca, wielu rodzinom zaglądało w oczy widmo głodu. Dostęp do szkół był ograniczony - stąd tylko 30 proc. chłopów umiało czytać i pisać. W dodatku miejscowi niechętnie odnosili się do wszelkiej władzy. Tysiące z nich przetrwało gehennę bieżeństwa. Widzieli rewolucję rosyjską i upadek „pańskich rządów”. Radzi byli to samo zobaczyć u siebie. Nie zaskakuje więc, że w tych warunkach wielki posłuch zyskiwała tu agitacja komunistyczna prowadzona przez nielegalną Komunistyczną Partię Ukrainy Zachodniej (KPZU) i blisko powiązane z nią, ale legalne, Ukraińskie Włościańsko-Robotnicze Zjednoczenie Socjalistyczne (tzw. Sel-Rob). To właśnie działacze tego ostatniego byli głównymi bohaterami opisanych poniżej wydarzeń.

Broń odebrana demonstrantom chłopskim w sierpniu 1937 r.
Broń odebrana demonstrantom chłopskim w sierpniu 1937 r.

Wiosną 1932 r. agitatorzy obu partii krążyli po zagubionych wśród bagien wsiach, w okolicach Kamienia Koszyrskiego, namawiając włościan do niepłacenia podatków, walki z policją i wstępowania w szeregi ich ruchu. Dawano im także do zrozumienia, że niebawem nastąpią „nadzwyczajne wydarzenia”. Część ludzi odebrała to, na wyrost, jako zapowiedź rewolucji, która miała wybuchnąć w regionie. W obawie przed dekonspiracją i prewencyjnym aresztowaniem niektórzy skomunizowani chłopi uciekli do lasów. W lipcu grupa ta liczyła już około 50 osób. Byli uzbrojeni w karabiny i pistolety. Utworzyli zorganizowany na wzór wojskowy oddział, na którego czele stali dwaj działacze Sel-Rob, 27-letni Trofim Piweń i Józef Potarski. I zaczęli robić „rewolucję” na miarę swoich skromnych możliwości.

18 lipca zamordowali wójta gminy Borowno, zresztą członka KPZU, za „kolaborację ze starostą”. 27 lipca zrabowali broń kilku żołnierzom artylerii w samym środku terenu poligonu w Powórsku. Nocami, pomiędzy 3 a 5 sierpnia, dokonali dwóch napadów. We wsi Hradysk zabrali znaczną sumę pieniędzy żydowskiemu kupcowi. Sołtysowi wsi Nowa Ruda zrabowali spory zapas żywności. Wtedy to na trop rozzuchwalonych bandytów wpadła policja. W miejscowości Mały Obzyr funkcjonariusze przygotowali zasadzkę na ludzi Piwenia. Jednak na tyle nieudolnie, że sami zostali ostrzelani. Dwóch policjantów zginęło, a jeden został ranny. Reszta patrolu rozpierzchła się po bagnach.

Dzięki temu wyczynowi Piweń w oczach miejscowej ludności został bohaterem. Do jego oddziału zaczęli podążać kolejni rekruci. W głowach komunistów pojawiła się nawet śmiała myśl o marszu na Kamień Koszyrski.

Tymczasem sygnały o zajściach na pograniczu Polesia i Wołynia dotarły do Warszawy. Wieść o śmierci dwóch policjantów spowodowała, że do akcji postanowiono zaangażować wojsko. W okolice Kamienia Koszyrskiego przerzucono 600 żołnierzy z brygady KOP „Polesie”, a także 140 policjantów, którym przydzielono do pomocy lotnictwo. Dowództwo akcji objął ppłk Ludwik Niezabitowski. Z powierzonego zadania wywiązał się wzorowo.

8 sierpnia obława „kopistów” i policjantów osaczyła grupę na uroczysku Osy. Bandyci wymknęli się z obławy, ale widok mundurów wojskowych, jak później mówili schwytani bandyci, gwałtownie stopił ich morale. Zrozumieli, że nie mają szans w walce - rewolucja się skończyła. Postanowili więc podzielić się na małe grupy i salwować ucieczką w stronę sowieckiej granicy.

10 dni potem wojsko, uznając misję za wykonaną, wycofało się, zastraszywszy uprzednio miejscowych włościan - kwaterowanie po chałupach i wyjadanie ich skąpych zapasów okazało się wystarczającym środkiem terroru. Policja jeszcze do października polowała na niedoszłych rewolucjonistów. Ogółem zabito ich 17, a 27 pojmano.

Co najmniej kilkunastu członków grupy, w tym Potarski, dotarło do Sowietów. OGPU szkoliło ich na dywersantów w obozie w Sarkowie. Czy ich później wykorzystano? Nie wiadomo.

Krwawy strajk

Powstałe w 1931 r. Stronnictwo Ludowe było najpoważniejszą masową partią polityczną, z jaką musiała się liczyć sanacja. W 1932 r. w szeregach chłopskiego ruchu, jak informowały jego władze, znajdowało się ponad 289 tys. działaczy. Ruchem kierował z wygnania w Czechosłowacji Wincenty Witos, a do głównych działaczy krajowych należeli Maciej Rataj i Stanisław Mikołajczyk. W programie ich obozu, oprócz walki o poprawę losu włościan, główne miejsce zajmowały postulaty przywrócenia w Polsce demokracji i rządów prawa. Działacze SL całymi latami nosili się z zamiarem przeprowadzenia wielkiej akcji strajkowej, która pokazałaby władzom ich siłę. Jednak dopiero w 1937 r. poczuli się na tyle organizacyjnie silni, by wprowadzić swój zamysł w czyn.

Decyzję o przeprowadzeniu strajku podjął Kongres SL 17 stycznia 1937 r. Miał on polegać na tym, że chłopi przez 10 dni nie będą niczego kupować i sprzedawać poza wsią - wstrzymają się od wyjazdów na targi. Poprzez to chcieli stworzyć kłopotliwe dla władz i mieszkańców miast trudności zaopatrzeniowe.

Protest miał charakter tylko i wyłącznie polityczny. Domagano się przede wszystkim przywrócenia demokracji. Oto jaką treść zawierała krótka ulotka wzywająca do strajku:

„Nasz nowy czyn chłopski, ten nasz 10-dniowy strajk chłopski, musi być początkiem przywrócenia chłopu w Polsce praw do życia, a krajowi ładu, porządku i bezpieczeństwa”.

Trzeba zaznaczyć, że cała akcja była przygotowana przez SL bardzo odpowiedzialnie. Zaniechano jej w regionach licznie zamieszkiwanych przez mniejszości narodowe (np. na Kresach, Górnym Śląsku, Pomorzu), by nie dawać czynnikom odśrodkowym okazji do wystąpienia przeciwko państwu. Akcję skoncentrowano w tych rejonach, gdzie wpływy i kontrola SL nad „terenem” były największe - w Małopolsce, na Lubelszczyźnie, w kieleckim i Wielkopolsce.

15 sierpnia, w Święto Ludowe (chłopski odpowiednik robotniczego Święta Pracy), SL ogłosiło rozpoczęcie strajku. Miał on trwać do 25 sierpnia. Początkowo przebiegał pokojowo, jednak już po paru dniach polała się krew.

Policjanci z Mostów Wielkich brali udział w tłumieniu tzw. powstania leskiego
Policjanci z Mostów Wielkich brali udział w tłumieniu tzw. powstania leskiego Narodowe Archiwum Cyfrowe

Wielu chłopów nie wiedziało o strajku lub, kuszeni perspektywą zysku, nie chcieli w nim uczestniczyć. Gdy więc mimo wszystko wyruszali sprzedać swe towary do miast, byli zatrzymywani przez patrole i barykady zwolenników SL. Zdarzało się, że niszczono wozy i towary „łamistrajków”. Władze sanacyjne uznawały owe działania za łamanie prawa i wysyłały przeciwko chłopskim posterunkom policję. Do co bardziej zdeterminowanych chłopów strzelano bez wahania. Spirala przemocy się nakręcała. By odeprzeć ewentualne ataki funkcjonariuszy, w wielu powiatach Małopolski zradykalizowani włościanie urządzili wielotysięczne koncentracje. Byli uzbrojeni i agresywni. Gospodynie wiejskie, w celu zatrzymania policyjnych pojazdów, kładły się na drogach, tworząc „żywe barykady”. Bez skutku. Doszło do krwawych starć. W Kasince Małej zginęło siedmiu chłopów, w Muninie dziewięciu, a Majdanie Sieniawskim pod Jarosławiem aż 15. Ogółem w czasie strajku od policyjnych kul zginęło 44 włościan. Rannych było jeszcze więcej, ale wielu nie zgłosiło się do lekarzy, by uniknąć aresztowania.

W czasie akcji represyjnej po wielkim strajku, wymierzonej w Stronnictwo Ludowe, aresztowano aż 4 tys. prominentnych działaczy. Ruszyła fala procesów, zapadały długoletnie wyroki. Partia ta już nigdy potem nie odzyskała zdolności do przeprowadzenia akcji protestacyjnej na podobną skalę.

Bibliografia:

  • J. Gmitruk i D. Pasiak-Wąsik, Bądźcie solidarni! Wielki Strajk Chłopski 1937 r.
  • P. Cichoracki, Polesie nieidylliczne: zaburzenia porządku publicznego w województwie poleskim w latach trzydziestych XX w.
  • Bieszczady Odnalezione, 2015, nr 3

Historia chłopów polskich, T. 3

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Pozostałe

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia