Spis treści
- Przeczytaj dekalog ukraińskiego nacjonalisty
– rzuca w pewnym momencie maestro Dębski, oddając się wspomnieniom i gorzkiej refleksji na temat pamięci ofiar Wołynia 1943.
Czytam zatem, co w swej broszurze zawarł Stepan Łenkawski: „Ja - Duch odwiecznej walki, który uchronił Ciebie od potopu tatarskiego i postawił między dwoma światami, nakazuję nowe życie…”
Przekaz swoich dziesięciu przykazań złagodził ponoć w latach 30. XX wieku. Jednak to, co zdarzyło się na Wołyniu, nie ma sobie nic z łagodności. Jest brutalne tak, niczym pierwotna wersja manifestu.
Cisza przed Rzezią Wołyńską
„Pierwsze: zdobędziesz państwo ukraińskie albo zginiesz, walcząc o nie”.
Krzesimir Dębski: Wrogość zaczęła narastać w zasadzie w 1938 roku. Wtedy zaczęły się nacjonalistyczne agitacje. Z Galicji zaczęli zjeżdżać agitatorzy, którzy gdy zobaczyli tutejsze ziemie, zaczęli mówić: „Tę ziemię tutaj trzeba Polakom zabrać. My tu będziemy!”. A jak chłop usłyszał, że ziemię dostanie, to już sobie na niej zaczął w głowie życie ustawiać w przyszłości. No i tak się zaczęło...
„Czwarte: bądź dumny z tego, że jesteś spadkobiercą walki o chwałę Trójzęba Włodzimierzowego”.
Krzesimir Dębski: Z tej wrogości zaczęły się jakieś szeptanki po nocach. Jakieś spotkania. Palenie ognisk. Zaprzysiężenia… Cały ten rytuał wtajemniczenia banderowcy przejęli od Niemców. Było jak w mafii: zabiłeś człowieka – no to jesteś już nasz. Już nikogo nie wydasz, bo co miałbyś wydać? Taki sam jesteś, jak i my!
„Szóste: o sprawie nie rozmawiaj z kim można, ale z tym, z kim trzeba”.
Jest niedziela 11 lipca 1943 roku. Nim Aniela, przyszła żona Włodzimierza Dębskiego, uda się do kościoła, lepi z siostrą pierogi ruskie na śniadanie – jak co niedzielę. Jest piękny dzień, młode kobiety – jedna ma 18, a druga 15 lat - są w wyśmienitym humorze. Śpiewają przy pracy. Na śniadanie wpada stara Ukrainka, mieszkająca w ziemiance nieopodal. Bez słowa przygląda się pracującym dziewczynom. To uboga kobieta, imająca się różnych prostych prac, więc w domu sąsiadów jest częstym gościem. Ci znają jej sytuację, dlatego zawsze podejmują ją śniadaniem lub obiadem – w zależności od pory dnia.
Stara kobieta w pewnym momencie przerywa dziewczęcy śpiew: „Dzieci! I wam się jeszcze chce śpiewać?”. Nie mówi jednak ani słowa więcej. Patrzy tylko na dziewczyny dziwnym wzorkiem. Po śniadaniu opuszcza dom polskich sąsiadów. Nastolatki udają się do kościoła. Ich rodzice zostają w domu.
Krwawa Niedziela 11 lipca 1943
„Ósme: Nienawiścią oraz podstępem będziesz przyjmował wrogów Twego Narodu”.
Parę miesięcy wcześniej Włodzimierz Sławosz Dębski oświadczył się młodej kobiecie, Anieli. Ta jednak odrzuciła początkowo zaloty – chociaż lubiła 21-latka i podobali się sobie wzajemnie, uważała, że jest zbyt młoda i nie wie, czym jest miłość. Włodzimierz nie naciskał i cierpliwie czekał. Nie spodziewał się, że „tak” usłyszy właśnie tego dnia.
On – młody Polak, czekał na decyzję przyszłej żony, Anielki. Oni – banderowcy, czekali na Polaków opuszczających kościół po mszy. Każdy uzbrojony w lufy, widły i bagnety, niektórzy z kilkoma granatami, cegłami i nożami pochowanymi w kieszeniach.
„Siódme: Nie zawahasz się spełnić największej zbrodni, kiedy tego wymaga dobro sprawy”.
Piotr Parfeniuk, jeden z odznaczonych pośmiertnie medalem Virtuti et Fraternitas przez prezydenta Andrzeja Dudę, rankiem w niedzielę 11 lipca 1943 roku zapukał do drzwi rodziny Sławińskich.
- Nie idźcie dziś do kościoła, bo mogą napaść
– ostrzegł polskich sąsiadów. Alka, siostra Jadwigi Sławińskiej, która pozostawiła świadectwo o odwadze Piotra Parfeniuka, odparła że jest przygotowana na śmierć. Z kościoła, do którego się udała, nigdy nie wróciła.
Po zakończonej mszy świętej Polacy wylegli przed kościół w Kisielinie. Na widok uzbrojonych Ukraińców część ludzi cofnęła się do środka. To nie powstrzymało banderowców przed zbezczeszczeniem katolickiej świątyni. 80 Polaków, którzy schronili się w środku, nie przeżyło krwawej napaści. Wywleczeni zostali ze środka pod dzwonnicę. Odarto ich z koszul – tak, by nie zostały w nich ślady po broni. Ci, którzy mieli więcej szczęścia, padali od kul. Tych, dla których nie wystarczyło ołowiu, zakuły bagnety.
80. rocznica zbrodni wołyńskiej
Anna Goral, kuzynka Krzesimira Dębskiego: Sawka Kowtoniuk przyszedł do domu mojej mamy, czyli do babci i dziadka Antoniego i Stanisławy. To właśnie on ich wyprowadził. Mówił: „Chodźcie ze mną”. Ja tylko pamiętam z opowieści, że mama dziwiła się jako dziecko, czego to papa każe im się ubierać? Było gorąco, bo to był lipiec. A on kazał im się ubrać we wszystkie ubrania, jakie miały: w grube spódnice zimowe, w palto na zimę, w swetry, w czapki… Uciekali w tych 30 stopniach poubierani jak na zimę, biegli przez zboże, tak wysokie, że nie było ich widać. Mój dziadek był piekarzem, to jeszcze niósł świeżo upieczony chleb w worku na plecach. Miał je całe poparzone.
Tymczasem przed kisielińskim kościołem masakra dopiero nabierała rozmachu. Część wiernych zabarykadowała się jednak na plebanii, w mieszkaniu księdza, które przylegało do budynku kościoła. Mieszkanie, usytuowane na wieży, stało się przedmiotem ostrego szturmu banderowców. Obrona trwała 11 godzin. Ukraińcy usiłowali dopaść ukrytych na wieży Polaków, wrzucając do środka granaty, podpalając drzwi lub próbując dostać się do środka po drabinach.
Włodzimierz Dębski, członek Związku Walki Zbrojnej, zorganizował obronę. Nie był pewien, czy uda im się dotrwać kolejnego dnia. Jeden z granatów, które wleciały do środka, rozerwał mu nogę. To wtedy usłyszał od swojej przyszłej żony „tak” – choć żadne z nich nie miało pewności, że dożyją ranka.
Przed północą, po zmroku, wszystko jednak ucichło. Ukraińcy, zadowoleni z przeprowadzonej akcji, odeszli ze śpiewem na ustach. Przerażeni i ranni Polacy najpierw spuścili oknem siennik, by narobił hałasu i dał im pewność, że to nie podstęp. Gdy jednak okazało się, że wokół świątyni nikogo nie ma, po kolei, jeden po drugim, oknami opuścili plebanię.
Piotr Parfeniuk, który wcześniej postanowił ostrzec polskich sąsiadów, pomógł pod osłoną nocy przenieść rannego Dębskiego w bezpieczne miejsce.
Paweł Górski, potomek Piotra Parfeniuka: Wtedy działo się zło. Zabijano nie tylko Polaków – zabijano też Żydów. W Kisielinie najpierw Niemcy wraz UPA zabili najpierw Żydów mieszkających w mieście, a potem wzięli się za Polaków. Kiedy rozmawiałem z babcią, świadkiem tamtych zdarzeń, opowiadała mi, że kiedy banderowcy postrzelili brata Piotra i ojca, jeden z nich obiecał mojej ciotce: „Nie bój się, po was też przyjdziemy. A na razie macie oczekiwać w strachu”.
Ukraina chce zapomnieć o zbrodni wołyńskiej
„Drugie: nie pozwolisz nikomu plamić sławy ani czci Twego Narodu”.
Krzesimir Dębski:
Wróciłem do Kisielina kilka razy. Byłem tam nawet z ojcem. Wszyscy wtedy przed nami uciekali. Uciekali, bo albo mieli wyrzuty sumienia albo nie chcieli mówić - bali się. Ciągle się bali!
- mówi maestro tuż po zakończonej uroczystości przyznania w Pałacu Belwederskim odznaczeń Virtus et Fraternitas, dla Ukraińców, którzy z narażeniem własnego życia ratowali Polaków od rzezi. Wielu spośród nich uciekło wraz z Polakami do Polski. Odznaczenia te w 80. rocznicę krwawych wydarzeń na Wołyniu przyjęli potomkowie rodzin bohaterów.
Krzesimir Dębski: To, co potem działo się na tej ziemi, w Kisielinie, to były rzeczy straszne. Nad tamtą społecznością wisi jakieś przekleństwo. Totalna bieda i pauperyzacja. Nie było tam prądu ani nic. Ludzie, którzy tam pozostali, dzieci i wnuki oprawców, po prostu wegetowali. Działy się tam straszne tragedie. Głównie przez pijaństwo i alkoholizm. Jak się upili, to potrafili w szpitalach bójki wszczynać: „Bo twoja babka to była upowska bladź!”. Tam ciągle trwają tego rodzaju porachunki. Ciągle walczą między sobą o prawdę. Ci, co Polaków ratowali, uciekli przeważnie razem z nimi, więc raczej ich już tam nie ma lub zostali bardzo nieliczni.
Przed laty, gdy tam jeździłem, nikogo nie można było odznaczyć, o żadnych medalach nikt nie słyszał. Przecież gdyby tam Ukrainiec wziął jakiś order od Polaka, od razu pojawiłyby się pytania: „Co? Za co? Zdrajca!”.
„Trzecie: Pamiętaj o wielkich dniach naszej walki wyzwoleńczej”.
Krzesimir Dębski: Mam taką lekką obawę, czy kiedy oni dostaną dzisiaj te odznaki, to czy to im nie zaszkodzi? Myślę, że w większych miastach to się uspokaja. Ale jeszcze parę lat temu bali się na Ukrainie przyjmowania tego odznaczenia. Myślę, że trwająca teraz wojna może to paradoksalnie jeszcze jakoś uwolni i pojawią się jakieś nowe informacje…
O jakie informacje chodzi maestro Dębskiemu?
Krzesimir Dębski:
Dziadek był lekarzem. Bardzo dobrze mówił po ukraińsku. Żonę miał Ukrainkę. Gadał z Ukraińcami. Leczył ich. To był swój człowiek! Do dziś nie znaleźliśmy ich grobów. Starsi wymarli, młodsi nie chcą mówić. Teraz w zasadzie to już jest za późno. Może gdzieś ktoś coś napisał i schował, a kiedyś to wyjdzie? Wtedy wszystko się okaże… Żeby było jeszcze tragiczniej, to babcia była przecież Ukrainką. Zabili ich prawdopodobnie razem. Bo ona była trochę inna. Nie z Wołynia.
„Dziewiąte: ani prośby, ani groźby, tortury, ani śmierć nie zmuszą Cię do wyjawienia tajemnic”.
Krzesimir Dębski: Kiedy byłem tam ostatnio, w Kisielinie, to wszyscy przed nami uciekali. Podejrzewaliśmy kolegę Andrzeja, co jeszcze do szkoły chodził, że to on zamordował dziadka i babcię. Ten Andrij Sokoluk podawał się za przyjaciela, ale nas zwodził. W pewnej chwili wpadłem na to, że może mu chodzi o pieniądze? Zapłaciliśmy, niech powie. Ale tajemnica nadal jest niewyjaśniona.
Był też taki szef sierskiej rady – on był synem jednego z najważniejszych w Kisielinie banderowców. On prawdopodobnie wiedział. I już czasami miał na końcu języka, żeby nam powiedzieć – ale się zawsze wycofał. Jeszcze się bał, że mu jeszcze coś z tego powodu będzie grozić. Ciągle jeszcze panuje tam taka zmowa.
„Dziesiąte: będziesz dążył do rozszerzenia siły, sławy, bogactwa i obszaru państwa ukraińskiego nawet drogą ujarzmienia cudzoziemców”.
Krzesimir Dębski: Jerzy Hoffman, z którym współpracowałem, nakręcił dokument „Historia Ukrainy”. Ukraińcy go zakwestionowali. A film oparty był głównie na materiałach z Kanady, pochodzących od ukraińskich naukowców. Po wojnie, kiedy Ukraińcy uciekali, pomógł im zakon franciszkanów we Lwowie. Cała ukraińska wierchuszka została ewakuowana wraz z Niemcami przez Rzym, a potem odnalazła się w Kanadzie. Kiedy się tam znaleźli, natychmiast otwierali katedry ukrainistyki. I to na najlepszych amerykańskich i kanadyjskich uniwersytetach! Już tam zaczęli fałszować wszystkie papiery, dokumenty… W tym aspekcie Ukraińcy nas bardzo wyprzedzili, bo na przykład taki Czesław Miłosz miał problem, żeby znaleźć trzech studentów na polonistykę! To bardzo kiepsko nam szło. Niestety, Ukraińcy wyprzedzili nas również nie w podawaniu prawdy, ale w tuszowaniu zbrodni i w krzewieniu nieprawdziwych tez. Ukraińcy bardzo tego postawienia sprawy nie lubią. Nie lubią, by im takie rzeczy wyciągać. Nawet ci młodzi pisarze, jak Jurij Andruchowycz i jemu podobni, w jaki sposób gloryfikują czy kamuflują ukraińską historię. Streszczę jedno z takich opowiadań, żeby było wiadomo, o co mi chodzi: II wojna światowa. Jedzie pociąg. A w nim, w ukraińskim mundurze, młody, dumny, osiemnastoletni, piękny chłopiec, adiutant generała, najcudowniejszy przykład ukraińskości. Aż tu nagle nadlatuje sowiecki myśliwiec. Ostrzeliwuje ten pociąg. Pierwsza kula trafia tego wspaniałego chłopca. Taki młody, taki urodny – i nie żyje! A teraz czas na zasadnicze pytania: kto mógł jechać tym pociągiem? Skoro Sowieci są z logiką opowiadania na niebie, to przecież nie ostrzeliwaliby własnego pociągu, prawda? W takim razie to musiał być pociąg niemiecki! Więc kto jechał w niemieckim pociągu w tym ukraińskim mundurze? UPA albo SS Galizien lub jakaś inna jednostka, współpracująca z nazistami! A po lekturze takiego tekstu wielu wydaje się, że ukraińscy pisarze opierają się w swojej prozie na prawdzie… Ukraińcy pojęcia nie mają o historii. Niewiedza jest tam bardzo duża, bo podręczniki historii piszą nacjonaliści.
Ziemia przeklęta?
„Piąte: Pomścij śmierć Wielkich Rycerzy”.
Anna Goral, kuzynka Krzesimira Dębskiego: Moja mama i mój wujek, oni już w Polsce w kółko gadali o starych czasach i wspominali starych znajomych. Słyszałam wiele z tych nazwisk z Kisielina, ale nikogo nie znałam – moja mama miała 40 lat, kiedy mnie urodziła. Chyba zdążyli się o tym nagadać przez lata, gdy mnie jeszcze na świecie nie było. Czasem słyszałam tylko, jak mówią między sobą z taką mocą:
„Jak to możliwe, że sąsiedzi, ludzie, z którymi znaliśmy się jako dzieci, z którymi bawiliśmy się i którzy żyli z nami, nagle postanowili nas zamordować?”.
Po latach ciągle byli tym zadziwieni, jak niesamowite było to, że można było dać sobie coś aż tak wmówić. Jednak kiedy słuchałam tych rozmów, to byli bardzo starzy ludzie. Nie mieli już żalu. Chyba zdążyli to przez lata przetrawić.
Krzesimir Dębski: Tam był regres cywilizacyjny. Jeden drugiego się bał i kwitło donosicielstwo sowieckie. W Polsce była bieda i stan wojenny, ale jeszcze jakoś dało się przeżyć. A tam? Było jeszcze gorzej. Mój ojciec nie zostawił starych znajomych samym sobie. Zorganizował taki most polsko-ukraiński. Ciągle zapraszał kogoś do nas do domu. Jako student dzwoniłem do mamy i taty i pytałem, czy będę mieć gdzie spać czy też ktoś u nich gości? Moja mama załatwiała naszym znajomym Ukraińcom jakąś pracę w Polsce. Kto mógł, to przyjeżdżał, ale jak wspominałem: wisiało nad nimi jakieś fatum: a tu ktoś wpadł pod samochód, a to spadł z mostu – ciągle spotykały ich jakieś nieszczęścia.
Jednak najwięcej ludzi zginęło z okazji włażenia na wieżę. Robili takie zakłady po pijanemu – wdrapywali się, spadali i tracili życie. Chcieli zrzucić przekrzywiony krzyż, który się na niej znajdował.
Ten sam, który 11 lipca 1943 roku był świadkiem masakry, którą Ukraińcy zgotowali swym polskim sąsiadom w kisielińskim kościele.
***
80 lat temu miała miejsce zbrodnia wołyńska: 11 lipca obchodzony jest Narodowy Dzień Pamięci Ofiar Ludobójstwa, który został ustanowiony na mocy uchwały Sejmu z 22 lipca 2016 r. Święto związane jest z rocznicą wydarzeń z 11 i 12 lipca 1943 r., kiedy UPA dokonała skoordynowanego ataku na polskich mieszkańców ok. 150 miejscowości w powiatach włodzimierskim, horochowskim, kowelskim i łuckim. Wykorzystano fakt gromadzenia się w niedzielę 11 lipca ludzi w kościołach. Akcja UPA była kulminacją trwającej już od początku 1943 r. fali mordowania i wypędzania Polaków z ich domów, w wyniku której na Wołyniu i w Galicji Wschodniej zginęło ok. 100 tys. Polaków.
rs