[ostrzeżenie: tekst zawiera drastyczne opisy, przyp.aut.]
Nazwano to „ewakuacją”
Kiedy polityka niemiecka względem Żydów uległa radykalizacji i zmieniła się w eksterminację, w pierwszej kolejności jej ofiarami stali się najsłabsi - starcy, chorzy, kaleki… i dzieci. W optyce sprawców to właśnie najmłodszych uznano za „element nieproduktywny” - planowano pozostawić przy życiu jedynie młodych, silnych i zdrowych mężczyzn, którzy mogli być wykorzystani dla potrzeb niemieckiej gospodarki.
Jak udało się ustalić Teatrowi NN na podstawie wspomnień świadków tej zbrodni, likwidację Ochronki przeprowadzono we wtorek 24 marca 1942 roku – dokładnie 81 lat temu. Pod budynek przy ulicy Grodzkiej 11 (dziś mieści się tam Młodzieżowy Dom Kultury „Pod Akacją”) podjechały najprawdopodobniej dwie ciężarówki oraz samochód osobowy z SS-manami.
To miało być bezpieczne schronienie
W świadomości mieszkańców getta ochronka była najbezpieczniejszym miejscem - poza stałymi podopiecznymi rodzice zostawiali tam swoje dzieci na czas pracy przymusowej. Nikt nie sądził, że Niemcy mogą posunąć się czegoś takiego.
Dzieci opuszczały budynek w samych koszulach, płakały, trzymając się za ręce. Tę tragiczną sytuację z niewielkiej odległości obserwowali okoliczni mieszkańcy, wśród których była Dwora Donner:
- Matki, które po pracy przyszły do ochronki po swoje dzieci, już ich nie zastały – opowiadała.
„Krzyki te niosły się do samego nieba”
Opiekunki nie zostawiły dzieci, ale świadomie poszły z nimi na śmierć. Nazwisko Korczaka zapisało się w zbiorowej pamięci – a tuż obok niego powinny pojawić się także: Anna Taubenfeld, Chana Kuperberg i panna Rechtman. Kobiety, w przeciwieństwie do podopiecznych, doskonale zdawały sobie sprawę, co spotka je za chwilę, zwłaszcza, że akcja od samego początku przebiegała w sposób bardzo brutalny.
- Wygnali z nich wszystkie dzieci na ulicę – opisywał Hersz Feldman. - Najmniejsze, te w wieku od 3 do 4 lat, które leżały już rozebrane w łóżeczkach, zabrano w samych koszulach. Na zewnątrz padał zimny, mokry śnieg. Dzieci płakały, starsze z nich krzyczały. Krzyki te niosły się do samego nieba.
Naziści załadowali je na ciężarówkę, „rzucali na samochód, jakby to były martwe przedmioty”, opisywał Symcha Turkieltaub.
Do ostatnich chwil poprawiały im czapeczki
Wszystkich wywieziono na teren nieczynnej kopalni piasku przy ulicy Łęczyńskiej, która znajdowała się wtedy na peryferiach Lublina. W trakcie egzekucji Niemcy stworzyli strefę bezpieczeństwa, ustawiając w określonych punktach posterunki, jednak popełniona zbrodnia miała wielu świadków - Polacy mieszkali przecież w domach odległych od miejsca o zaledwie kilkaset metrów domy. Wielu z nich po kryjomu obserwowało wydarzenia, słysząc jednocześnie strzały.
Na własne oczy egzekucję widziała wtedy Anna Langfus, która była akurat nieopodal na spacerze [jej cytat przytaczamy skrócony, przyp. aut.].
- Przechadzałam się po polach otaczających nasze miasto, weszłam na niewielkie wzgórze. W oddali pojawiła się jakaś grupa, dostrzegłam dzieci w parach. Obok nich szła kobieta w futrze, a towarzyszyli im esesmani z karabinami w rękach. Wszystko działo się bardzo szybko, jak w niemym filmie. Kobieta ustawiła dzieci wzdłuż rowu, który musiał być wcześniej przygotowany. Podchodziła od jednego dziecka do drugiego, podnosiła kołnierze, poprawiała wełniane czapki. Dzieci podały sobie ręce. Chodziła przed nimi tam i z powrotem, żwawa, szybka, i chociaż nie mogłam dostrzec jej twarzy, wydawała się radosna. Odgadywałam, że cały czas coś mówi. Esesmani też się ustawili, w pewnej odległości. Wtedy kobieta zrobiła ostatnie okrążenie i zobaczyłam, jak nad każdym dzieckiem się pochyliła. Potem stanęła na jednym z końców szeregu. Rozpięła futro i gestem, którego nigdy nie zapomnę, opuściła je do stóp. Wydawała się teraz mniejsza, zbliżona do tych dzieci. Wzięła za rękę ostatnie dziecko w szeregu. Długo, bardzo długo, widziałam, jak grzecznie stoją, równiutko, a oni byli już w rowie, jedni na drugich, pomieszani, nadal widziałam, jak podają sobie ręce, jak gdyby czekali na sygnał do zabawy. Później dowiedziałam się, że byłam świadkiem egzekucji żydowskiego sierocińca. Kobieta w futrze, zajmująca się sierotami, odmówiła rozłąki z dziećmi.
Tę relację o drastyczne szczegóły uzupełnił Hersz Feldman.
- Polacy, którzy tam mieszkali, opowiadali później, w jaki sposób te dzieci zostały zamordowane. Na maleńkie dzieci Niemcy żałowali kul – uderzali tylko w główkę i w zasadzie żywe dzieci zostały pochowane. Podobno z ziemi wydobywały się jęki.
Czas nie uleczył tej rany – ulicami Lublina przejdzie dziś marsz pamięci
- Już 20 raz przeszliśmy w cichym marszu spod budynku dawnej ochronki do miejsca, gdzie dzieci oraz ich opiekunki zostały zamordowane - mówi Weronika Rechul z Teatru NN. - Miejsce ich egzekucji jest jednym z elementów Szlaku Pamięci „Lublin. Pamięć Zagłady", w ramach którego oznakowano miejsca związane z zagładą przedwojennej społeczności żydowskiej Lublina.
Jednym z żydowskich zwyczajów jest zostawianie kamieni jako upamiętnienia. Pełnią one rolę zniczy czy wiązanek kwiatowych - ale w przeciwieństwie do nich nigdy nie więdną.
- Przez kilka ostatnich dni zorganizowaliśmy warsztaty dla młodzieży, podczas których pracowaliśmy nad tym trudnym tematem bazując na wspomnieniach świadków historii. Przygotowywaliśmy także pamiątkowe kamienie, które zostawiliśmy przy tablicy pamiątkowej - dodaje Rechul.