Skidel był typowym miasteczkiem na północno-wschodnich Kresach międzywojennej Polski. Z niewiele ponad 2 tys. jego mieszkańców aż 70 proc. stanowili Żydzi. Parali się handlem i rzemiosłem, głównie garbarstwem. Gros z nich było wiernych religii i tradycji swojego ludu. Jednak już w latach dwudziestych znaczne wpływy wśród miejscowej młodzieży zdobyli komuniści. Wprawdzie w 1925 r. policja rozbiła „czerwoną siatkę” braci Fajwela i Jankiela Lampertów, jednak na ich miejsce pojawili się inni prosowieccy agitatorzy. Polska nie była państwem totalitarnym - wszystkich agentów skromne siły bezpieczeństwa II RP nie mogły wyłapać. W chaosie wojennym boleśnie przekonano się, jak czerwona hydra była silna i niebezpieczna.
O poranku 17 września 1939 r. wojska sowieckie przekroczyły granicę Polski. Mieszkańcy Skidla dowiedzieli się o tym z radia dopiero dzień później. W miasteczku czuć było napięcie. Na rynku zebrał się tłum. Jakby ludzie oczekiwali na sygnał do działania. Nagle dało się słyszeć komendę: „rozbroić policję!”. Grupa uzbrojonych mężczyzn, Białorusinów i Żydów z Komunistycznej Partii Zachodniej Białorusi (KPZB), ruszyła do szturmu. W krótkim czasie, zapewne według planu, opanowali posterunek, pocztę i elektrownie. Aresztowano wszystkich przebywających w mieście policjantów i oficerów WP. Przejęto także wojskową kasę zawierającą 1,5 mln zł. Triumf dywersantów przyciągnął w ich szeregi kolejnych ochotników - uwolnionych więźniów, żydowską biedotę, białoruskich chłopów. Powiększony do przeszło 200 osób oddział zdobył kolejno magistrat i stację kolejową. Na tej ostatniej zatrzymano transport polskich żołnierzy jadący do Grodna. Rebelianci zabrali im broń i puścili dalej. Rozzuchwaleni komuniści wysłali także poza miasto ciężarówkę z partyzantami, która miała zaatakować zbliżający się oddział WP. Pokonali go bez walki. Sprytny agitator Ilja Myszko miał wygłosić piękną przemowę, po której żołnierze przeszli na stronę rebeliantów. Towarzyszących im oficerów i policjantów zastrzelono na miejscu. Jeszcze tego samego dnia ogłoszono, że rejon Skidla znajduje się już w obszarze władzy sowieckiej, a rządy w mieście sprawuje Komitet Rewolucyjny na czele z Michałem Iwanowiczem Litwinem. Tymczasem wieści o rebelii dotarły do oddalonego o 30 km Grodna.
Miejscowe władze postanowiły wysłać do Skidla ekspedycję karną. 19 września rano około stu ochotników - żołnierzy, policjantów i harcerzy - wyruszyło, by zdławić bunt. Po fiasku negocjacji z komunistami ruszyli do ataku. Dywersanci, przerażeni impetem natarcia, rozpierzchli się po mieście, pochowali w piwnicach. Z pomocą miejscowych Polaków wielu z nich złapano. Rozstrzelano, według różnych szacunków, nie więcej niż 30 czerwonych. Wieczorem, po powierzchownej pacyfikacji miasta, ochotnicy patrioci wrócili do Grodna.
Kilka godzin po ich wyjeździe, około godz. 1 w nocy 20 września, do Skidla przybyło kilka szwadronów kawalerii pod dowództwem rtm. Ryszarda Wiszowatego. Miały one bronić miasteczka przed sowieckim natarciem. Rano kilkanaście czołgów ruszyło na pozycje Polaków. Jednocześnie dywersanci zaatakowali żołnierzy na ulicach miasta. Wiszowaty rozkazał wyłapywać ich i zabijać na miejscu. Porządek przywrócono, ale oddziały WP nie miały szans z pancerzami tanków Armii Czerwonej. Brakowało im nie tylko artylerii, ale nawet butelek z benzyną. Po kilku godzinach ciężkich walk czołgom, wspieranym przez tłumy rebeliantów ze Skidla i okolic, udało się przebić przez linie obronne na przedmieściach. Oddziały Wiszowatego były ostrzeliwane ze wszystkich stron - znów uaktywnili się dywersanci poukrywani po domach. Wojsko Polskie, w panice i nieładzie, wycofało się z miasteczka drogą na Grodno, zostawiając w mieście około 40 poległych kolegów. Żołnierze Stalina i czerwoni partyzanci triumfowali.
Niestety takich Skidlów, opanowanych przez białoruskich chłopów, żydowską biedotę czy ukraińskich nacjonalistów, było na Kresach dużo więcej. Po III Rzeszy i Sowietach to mniejszości zadały Polakom i upadającej II Rzeczypospolitej najmocniejszy cios. Oto kilka kart z tego tragicznego rozdziału naszej historii.
Tykający tygiel narodów
W populacji II Rzeczypospolitej etniczni Polacy stanowili około 65 proc. Reszta mieszkańców kraju należała do różnych mniejszości narodowych. Najliczniejszą z nich byli Ukraińcy (około 4-5 mln), skoncentrowani w południowo-wschodniej części kraju, w pasie od Polesia do Podola. Niewiele mniej, około 3 mln, było Żydów. Byli rozproszeni po całym kraju, jednak gros z nich zamieszkiwało miasta i miasteczka dawnego zaboru austriackiego i rosyjskiego. Białorusini liczyli około 6 proc. mieszkańców Polski. Dominowali na obszarach wiejskich północno-wschodnich rubieży II RP.
Każdy z tych narodów był, w mniejszym lub większym stopniu, niezadowolony ze swojego statusu w odrodzonym w 1918 r. państwie polskim.
Ukraińcy, którym udało się utworzyć efemeryczne państwo narodowe w czasie I wojny światowej, nie ustawali w wysiłkach do powtórzenia tego osiągnięcia. Władze II RP traktowali tylko jako „przejściowe rządy okupacyjne”. Rząd dusz sprawowali wśród nich, mniej lub bardziej radykalni, nacjonaliści, wśród których szczególnie agresywnie działała terrorystyczna Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów (OUN). Na wzniecane przez nich niepokoje władze często odpowiadały surowymi zbiorowymi represjami, co jeszcze bardziej zwiększało niechęć zwykłych Ukraińców do Polski.
Białorusini żyli w biedzie - w małych gospodarstwach, uprawiając gleby nie pierwszej jakości. Co prawda byli zdecydowanie słabiej uświadomieni narodowo niż Ukraińcy, ale za to byli podatni na wpływy komunistów. W czasie I wojny światowej, w 1915 r., setki tysięcy z nich władze carskie przymusowo ewakuowały w głąb Rosji. Po 1918 r. bieżeńcy, bo tak ich nazywano, powracali na swoje rodzinne ziemie, do odradzającej się II RP, mając za sobą doświadczenie rewolucji bolszewickiej. Widzieli, jak upadają „złe pańskie rządy”. Dlatego też wielu z nich sprzyjało komunistycznym agentom panoszącym się po Kresach, siejącym ferment i dokonującym aktów sabotażu (więcej o tym w numerze „NH” z maja 2015 r.). Tym bardziej że ich warunki bytowania, w dobie kryzysu, raczej nie ulegały poprawie. Łudzili się, że pomoże im rewolucja.
Również wśród Żydów byli tacy, którzy wierzyli, że pójście ścieżką wydeptaną przez Lenina i bolszewików poprawi ich los. Getta większych miast i sztetle obfitowały w młodzież proletariacką sfrustrowaną biedą, brakiem perspektyw i antysemickimi posunięciami sanacyjnych rządów. Ułatwiało to żer czerwonym agentom Moskwy, którzy z tego rezerwuaru zasilali świeżą krwią szeregi działających w podziemiu partii komunistycznych. Pośród zaangażowanych politycznie Polaków wyznania mojżeszowego stanowili oni margines, ale w skali całego ruchu komunistycznego w II RP byli nadreprezentowani. Widać to choćby po składzie etnicznym komitetów centralnych trzech działających w kraju partii - KPP (Komunistycznej Partii Polski), KPZU (Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy) i KPZB - w których Żydzi stanowili od 30 do ponad 40 proc. członków.
W każdej z tych mniejszości znajdowała się znacząca ilość czynników niebezpiecznych dla państwa polskiego. W warunkach pokojowych II RP była w stanie je kontrolować i pacyfikować. W warunkach wojennych uaktywniły się one z całą siłą.
Orgia zbrodni w Galicji
1 września 1939 r. wojska niemieckie zaatakowały Polskę. Po kilku dniach krwawych walk stało się jasne, że to wojska III Rzeszy triumfują w tym starciu. Drogami w kierunku granicy rumuńskiej ciągnęły kolumny wojska, samochody z urzędnikami państwowymi i tłumy uchodźców. Zapanowały anarchia i chaos. Zagony pancerne Wehrmachtu zbliżały się od zachodu do granic Galicji. Tam, gdzie władza państwa słabła, natychmiast pojawiali się uzbrojeni ukraińscy nacjonaliści. Tak wyglądał Przemyśl już 10 września w relacji oficera 24. DP:
„Miasto robi wrażenie wymarłego, sklepy pozamykane, na rogach ulic stoją uzbrojeni członkowie Straży Obywatelskiej z niebiesko-żołtymi opaskami na rękawach. W restauracji podejrzane typy w mundurach i ubraniach cywilnych piją wódkę i prowadzą wrzaskliwe rozmowy. (…) Widziano, jak Ukraińcy i Żydzi stawiali bramę triumfalną . (...) W Zakończycach przed koszarami 5. Pułku Strzelców Podhalańskich kilku członków Straży Obywatelskiej z niebiesko-żółtymi opaskami na rękawach, przed bramą leżał trup polskiego żołnierza”.
Później aktywność dywersantów OUN nasiliła się. 12 września próbowali przejąć transport paliwa na dworcu w Stryju. Tego samego dnia obrabowali magazyny intendentury w Drohobyczu. W końcu ukraińska ruchawka ogarnęła całą południowo-wschodnią Polskę, najgorzej było na południe od Lwowa. Oddziały WP wędrujące przez wsie ostrzeliwano. Mniejsze grupy wojskowych były rozbrajane. Dla oficerów nie było litości - rozstrzeliwano ich na miejscu. Zdarzały się także akty wyjątkowego barbarzyństwa. W Jasienicy pod Borysławiem miejscowi nacjonaliści spalili w stodole kilkunastu żołnierzy.
By przejechać przez niektóre miasta regionu opanowane przez ukraińskich nacjonalistów, ewakuująca się polska armia musiała sobie dosłownie wystrzelać drogę. Tak było między innymi już po 17 września w Stanisławowie. Poza tym OUN często przygotowywał zasadzki na drogach. W jednej z nich, w nocy z 18 na 19 września, pod Brzeżanami WP straciło siedem samochodów, 32 zabitych, a co najmniej 50 żołnierzy odniosło rany.
Ekspedycje karne organizowane przez wojsko, nawet te najbardziej krwawe, nie przynosiły żadnego efektu poza doraźną zemstą i jeszcze większym wzrostem antypolskich nastrojów na ukraińskiej wsi. Po wkroczeniu Sowietów do antypolskich wystąpień, rabunków i mordów - inspirowani przez nacjonalistów lub z własnej inicjatywy - przyłączyli się też ukraińscy chłopi. Całe wsie organizowały się, by napadać na samotnych uciekinierów z Polski centralnej. Rabowali ich i niemal zawsze mordowali - by ofiara nie sprowadziła ekspedycji karnej. Skala tych zbrodni w regionie była ogromna. Jeszcze w czasie wojny AK szacowała liczbę uchodźców zabitych przez Ukraińców na kilka tysięcy. Dziś niestety nie sposób tego zweryfikować.
Obiektem agresji i pazerności ośmielonego wojennym chaosem chłopstwa byli często osadnicy wojskowi. Oto relacja Polaka z okolic Brodów:
„Tydzień po wkroczeniu Sowietów Ukraińcy z sąsiedniej wioski napadli na naszą kolonię. Szła ich masa - dzieci, kobiety i mężczyźni. Idąc, krzyczeli: już się skończyło wasze panowanie, my was utopimy w rzece. Od rana zabierali dobytek z naszych domów, ładowali na wozy i wywozili do swojej wioski. W nocy napadano na domy”.
Powszechnym zjawiskiem były także ataki na dwory szlacheckie. Często ich właścicieli mordowano. Oprawcy wykazywali się przerażającym okrucieństwem. W Łęczówce, nieopodal Podhajców, miejscowego ziemianina przywiązano do słupa. Następnie zerwano mu dwa płaty skóry, a rany zasypano solą. Jeszcze żywego zmuszono go do oglądania egzekucji całej rodziny.
Na Polesiu i Wołyniu - terenach etnicznie ukraińskich, które należały wcześniej do zaboru rosyjskiego - sytuacja we wrześniu 1939 r. wyglądała inaczej niż w Małopolsce Wschodniej. Także dochodziło do antypolskich wystąpień i aktów dywersji, ale na znacznie mniejszą skalę i z udziałem innych sił politycznych. Przedwojenne siatki OUN były tu słabe, za to duże wpływy wśród miejscowego chłopstwa i Żydów mieli komuniści. Po wkroczeniu Armii Czerwonej przygotowane zawczasu przez sowieckie służby siatki dywersyjne uaktywniły się. W wielu osadach do polskich oddziałów strzelano zza węgła. Odpowiedzią były pacyfikacje. Oto meldunek z 23 września autorstwa gen. Ludwika Kmicica-Skrzyńskiego z Podlaskiej Brygady Kawalerii na temat jego doświadczeń z drogi przez Wołyń:
„W czasie marszu brygada została ostrzelana przez dywersantów we wsi Niesuchojeże i Grabów. We wsi Grabów zabity został wachmistrz Bogdach (trafiony kulą w głowę i głowa rozpłatana siekierą) i 1 ułan ranny. Kazałem rozstrzelać kilkunastu dywersantów oraz spalić wieś Grabów. (…) Postanowiłem na wysokości wsi Bucyń zniszczyć na szosie 1-2 wioski”.
Tak jak w Małopolsce Wschodniej, także tu chłopstwo rabowało i mordowało uchodźców, osadników i żołnierzy. Tych haniebnych zbrodni dopuszczali się szczególnie często Ukraińcy ze wsi Kodeniec, leżącej obecnie na terenie Polski, w powiecie parczewskim. 28 września, razem z kilkoma sowieckimi żołnierzami, zamordowali ośmiu żołnierzy SGO „Polesie” gen. Kleeberga. Po jej kapitulacji, czyli po 6 października, nadal polowali na rozbrojonych wojskowych przechodzących w okolicy. Liczba ich ofiar sięgnęła 20 osób. Podobno, jak podaje Mariusz Bechta, ciała żołnierzy znaleziono podczas rozbiórki jednej ze stodół w Kodeńcu dopiero w latach 70. XX w. i w tajemnicy pochowano na cmentarzu w Parczewie.
Warto dodać, że nawet Wanda Wasilewska, osoba bynajmniej nie o poglądach nacjonalistycznych, nie wspominała dobrze swojej podróży przez Wołyń w tym czasie. Pisała na łamach kwartalnika „Z Pola Walki” o ukraińskich chłopach z okolic Maniewicz noszących czerwone opaski na rękach, którzy mordowali Polaków. Za skórę zalazły jej także stare baby ze wsi Zające, które chciały jej ukraść nawet koc.
„Niech żyje Armia Czerwona!”
Rebelie i akty sabotażu na północno-wschodnich Kresach II RP, terenach obejmujących dzisiejszą zachodnią Białoruś, południową Litwę i Podlasie, zaczęły się od razu po rozpoczęciu inwazji przez Sowietów. Komórki czerwonej partyzantki, przygotowane przez służby Kremla lub utworzone naprędce, wysadzały mosty, atakowały stacje kolejowe i posterunki, ostrzeliwały oddziały wojskowe czy nawet przejmowały władzę we wsiach i miasteczkach, tak jak w Skidlu. Należeli do nich głównie Białorusini i biedni Żydzi, sporo było wśród nich kryminalistów. Łączyła ich nienawiść do „pańskiej Polski”. Szczególnie intensywnie działali na Grodzieńszczyźnie, gdzie skutecznie paraliżowali działania obronne WP przeciwko Armii Czerwonej. Tam, gdzie byli aktywni, często dochodziło także do wystąpień przeciwko polskim cywilom. Oto relacja z wydarzeń w miasteczku Jeziory (18 km na północ od Skidla), opisana przez Feliksa Hoduna, żołnierza 102. Pułku Ułanów płk. Dąmbrowskiego „Łupaszki”:
„Pod Jeziorami, z prawej strony szosy znajdował się cmentarz z dużym zadrzewieniem. Gdy czoło pułku znalazło się w pobliżu cmentarza, zostało ostrzelane z broni ręcznej i maszynowej. Na skutek strzałów zabity został młody podchorąży. Ułani z czołowego szwadronu zeszli z koni i pieszo natarli na cmentarz. (…) Znajdujący się tam dywersanci uciekli. (…) Weszliśmy do miasteczka. Tam przed przyjazdem pułku komuniści i Żydzi urządzili pogrom Polakom. Powybijano w oknach szyby. Porozpruwano pierzyny i poduszki. Rabowano mienie. Puch z pierzyn fruwał jak śnieg. W odwecie Pułkownik [„Łupaszka” - WR] pozwolił zrobić to samo z napastnikami. Schwytano przywódcę komunistów, którego Pułkownik kazał powiesić. Szedł na śmierć bardzo odważnie”.
Do podobnych rozruchów, na które nie zawsze skromne polskie siły zbrojne mogły zawczasu reagować, doszło między innymi w Wołkowysku, Ostrynie, Sopoćkiniach, a także w Grodnie. W tym ostatnim rebelię stłumiono mało skutecznie. Dlatego też w czasie obrony miasta (20-22 września) przed Armią Czerwoną skromne, acz bojowe polskie oddziały były niejednokrotnie ostrzeliwane z balkonów, o czym mówi wiele relacji, przez Żydów z czerwonymi opaskami na rękawach. W Pińsku nie dość, że dywersanci pomogli Sowietom opanować miasto, to jeszcze zabrali się do jego „oczyszczania”. Wyłapywali żołnierzy, oficerów i policjantów. Przeprowadzali rewizje, aresztowania, a także nierzadko egzekucje podejrzanych.
Najsłynniejszym symbolem „lojalności” mniejszości narodowych wobec II RP były słynne bramy powitalne i „spontaniczne” ceremonie przywitania Armii Czerwonej, które przygotowano w wielu kresowych miejscowościach. Wszystkie relacje z września 1939 r. - i polskie, i żydowskie, i sowieckie - są zgodne, że inicjatorami tych przedsięwzięć byli głównie Żydzi i Białorusini. Jedni witali owacyjnie krasnoarmiejców w miastach i miasteczkach, drudzy dominowali w komitetach wiejskich. Oto relacja z wejścia wojsk sowieckich do Baranowicz, gdzie stali na ulicach prawie wyłącznie „przepełnieni entuzjazmem” Żydzi:
„Ludzie całowali zakurzone buty żołnierzy. Dzieci pobiegły do parku, narwały jesiennych kwiatów i obrzucały nimi żołnierzy. Czerwone flagi były widoczne w zasięgu wzroku i całe miasto tonęło w czerwieni”.
Podobne sceny rozgrywały się w dziesiątkach miasteczek i wsi, od Mołodeczna po, raczej dalekie od Kresów, Jedwabne i Różan.
Koniec Polski Narodów Często zapominamy, że w czasie kampanii wrześniowej Polska zmagała się nie tylko z dwiema totalitarnymi potęgami, ale także z wrogiem wewnętrznym. Pomoc ukraińskich nacjonalistów czy komunistycznych buntowników pochodzenia białoruskiego lub żydowskiego, którą okazali naszym najeźdźcom, z pewnością nie była czynnikiem decydującym o militarnej klęsce II RP w 1939 r. Jednak były to wydarzenia tragiczne i krwawe, które wykopały przepaść nieufności pomiędzy Polakami a innymi narodami II Rzeczypospolitej. Niestety, jak pokazały późniejsze wydarzenia, był to dopiero wstęp do wojen etnicznych, które toczyły się podczas okupacji.
Wojciech Rodak