To chyba najsłynniejsza kryminalna historia w dziejach Poznania. Zakończona ostatnim wykonanym w mieście wyrokiem śmierci. Nekrofil i zabójca Edmund Kolanowski został namierzony w połowie maja 1983 roku, po wielomiesięcznej, żmudnej pracy poznańskich milicjantów.
Milicjanci tygodniami leżeli na cmentarzach w oczekiwaniu, aż nekrofil znowu uderzy. Między grobami, nocami, także w święta i siarczysty mróz. W końcu się doczekali. 7 maja 1983 roku, na poznańskim Miłostowie, zboczeniec znowu uderzył. Tuż po obejrzeniu w poznańskim kinie filmu „Wilczyca”, uchodzącego za klasykę polskiego horroru. Po seansie Kolanowski pojechał na cmentarz, by po raz kolejny wcielić w życie swoje mroczne wizje.
- Byliśmy już wymęczeni tą sprawą. Nie było kim robić. Wzięliśmy nawet ORMO-wca do pomocy. Zawsze mieliśmy informację o świeżym pochówku, bo nekrofil mógł uderzyć każdej nocy. Zawsze mówiłem moim ludziom: jak go zobaczycie, pozwólcie mu kopać, a potem w łeb. Ale nie zabijać, bo stracimy dowód
– opowiada Kazimierz Knoff, na początku lat 80. ubiegłego wieku naczelnik Wydziału Kryminalnego poznańskiej policji, potem Komendant Wojewódzki Policji.
Nekrofil Edmund Kolanowski przyłapany na cmentarzu. Przeżył, bo milicjantowi zaciął się służbowy pistolet P-64
Milicjant, który tamtej nocy zauważył światło przy grobie, a po chwili nekrofila, wyciągnął broń. Chciał strzelić, ale pistolet P-64 się zaciął. „Dowód” przeżył. Drugi z funkcjonariusz strzelił z rakietnicy, co na chwilę zdezorientowało nekrofila. Choć był tylko kilka metrów od funkcjonariuszy, zdołał zniknąć w ciemnościach. Gdy nastał poranek, przy grobie znaleziono jego ślady.
- Od razu zwróciłem uwagę, że to niski człowiek, na co wskazywały ślady jego małych stóp. Drugą wskazówką był kawałek papieru pozostawiony przy grobie, a na nim napis Pollena Łaskarzew. Zauważył to jeden z milicjantów podczas oględzin
– wspomina Roman Wojtyniak, który kierował milicyjną specgrupą pracującą nad sprawą nekrofila.
Szybko okazało się, że Pollena Łaskarzew w taki papier owija produkty wysyłane do dwóch zakładów. Jednego w Bydgoszczy, drugim był poznański Ziołolek. Właśnie tam poszli milicjanci.
- Już na wstępie powiedziałem dyrektorowi zakładu: ma pan u siebie mordercę. Dyrektor bardzo nam potem pomógł, pokazał na przykład obuwie robocze pracowników. Mężczyzn nie było tam zbyt wielu. Dość szybko wytypowaliśmy trzech, a jednym z nich był właśnie Kolanowski, już wcześniej karany. Kluczowa była praca operacyjna. Sąsiedzi z ulicy Wodnej opowiadali, że on dziwnie się zachowuje, ma strych, na który nikogo nie wpuszcza. I strasznie śmierdzi z tego ustronnego miejsca. Jak się okazało, właśnie tam szył swoje manekiny. Przyszywał do nich fragmenty zwłok kobiet, które zabił lub które wykopał z grobu – opowiada były milicjant Roman Wojtyniak.
Milicjant i karateka Grzegorz Palacz zatrzymał poznańskiego nekrofila w Ziołoleku. "Przywitał się i już go nie puścił"
Kolanowskiego pogrążała przeszłość. W latach 70. był karany za napaści na kobiety, kilka lat siedział w więzieniu. Pogrążyła go także twarz. Podrapana, co wskazywało, że niedawno to on, nocą, przez cmentarne krzaki uciekał przed milicjantami. W połowie maja 1983 roku został zatrzymany w pracy, w Ziołoleku, gdzie był palaczem. Choć okoliczne ulice były obstawione na wypadek, gdyby uciekał, tym razem obyło się bez żadnego kłopotów. By nie wzbudzać podejrzeń, milicja wysłała po niego jednego silnego człowieka. Milicjant i karateka, zmarły w 2016 roku Grzegorz Palacz, w razie czego nie miałby kłopotów, aby obezwładnić nekrofila. Milicjant wszedł do środka razem z dyrektorem Ziołoleku. Ten witał się z pracownikami.
- Grzegorz, który wyglądał jak osoba towarzysząca dyrektorowi, podszedł do Kolanowskiego. Mocno uścisnął mu dłoń i już nie puścił. Po chwili założył mu kajdanki. Tak wyglądało zatrzymanie
– opowiada Roman Wojtyniak.
Ale nekrofil nie od razu do wszystkiego się przyznał. Milicjanci wspominają go jako cwaniaczka. Podczas pierwszych z wielu przesłuchań kombinował. Twierdził, że wykopywał zwłoki, ale jak tylko mógł, uciekał od tematu zabójstw, choćby tego dotyczącego Aliny. 11-latkę kilka miesięcy wcześniej zamordował na poznańskich Naramowicach. Jej ciało także zbezcześcił. Zabójstw było zresztą więcej.
Konkubina nekrofila prosi milicję o rower. Opowiada, że w piecu paliły się piersi i goła piczka
Milicjanci wezwali na przesłuchanie jego konkubinę, z którą miał jedno dziecko. Po latach przyznają, że i ona powinna trafić na ławę oskarżonych. Bo kryła partnera. Przyznała policjantom, że widziała w domowym piecu „gołą piczkę” i kobiece piersi. Edmund przyznał jej także, co wyprawia na cmentarzach. Ale milczała, bo podobno groził, że jak się będzie wtrącać, to i ją zabije.
- Tę jego konkubinę przesłuchiwał Kotecki, spokojny dochodzeniowiec. Też byłem w gabinecie i mówię: chcę od pani pełną prawdę, sprawa poważna. A ona na to: a oddacie ten rower, który zabraliście z naszego domu? Dziecko mi płacze za rowerem. Powiedziałem, że oddamy, jak zacznie mówić. Zaczęła się otwierać
– tak wydarzenia z 1983 roku zapamiętał Kazimierz Knoff, wówczas naczelnik Wydziału Kryminalnego.
Zobacz film o sprawie poznańskiego nekrofila
Sam Kolanowski przyznał się do kolejnych przestępstw po wielotygodniowych przesłuchaniach. Pracowali z nim „dobrzy” i „źli” milicjanci, także tacy o wyglądzie zakapiora. Wezwano również jego matkę, która apelowała do syna o współpracę z MO. W końcu przestał się hamować. Przyznał się do sześciu zabójstw, ale skazano go za trzy: za zabicie w 1982 roku 11-letniej Anieli z poznańskich Naramowic, w 1981 roku zabił 20-letnią kobietę w Wawrze, w 1970 roku zabił 21-letnią kobietę w Baborówku. Przypisano mu także sprofanowanie zwłok kilku innych kobiet. Ich ciała wykopywał z grobów lub zabierał z kaplic cmentarnych.
Edmund Kolanowski od dzieciństwa był odrzucany. Leczył się psychiatrycznie, zaczął popełniać przestępstwa
Być może ta straszna historia nigdy by się nie wydarzyła, gdyby nie dzieciństwo Kolanowskiego, jego zaburzenia psychiczne i odrzucenie. Ojciec, po pobycie w obozie w Oświęcimiu, po wojnie pił i bił. Również matka niespecjalnie darzyła go miłością. Swoją uwagę skupiała na zmarłym synku, starszym bracie Edmunda. Małego Edka zabierała ze sobą na cmentarz, gdzie rozpamiętywała stratę dziecka.
W kolejnych latach chłopiec miał coraz poważniejsze kłopoty. Trudności w nauce, powtarzanie klas, chrosty i strupy na twarzy, odrzucenie przez otoczenie. Z zaburzeniami psychicznymi trafiał do różnych ośrodków. Tam, po raz kolejny, zetknął się ze śmiercią, ze zwłokami, bo po sąsiedzku mieściło się prosektorium. Widok zwłok z czasem zaczął mu służyć do zaspokajania fantazji seksualnych. Kradł także damską bieliznę, ubierał się w nią – spełniał swoje potrzeby tak, jak potrafił. Przeszedł próbę samobójczą, został odratowany.
W 1970 roku wziął ślub z Zofią, z tego związku doczekał się dwóch córek. Żona rzuciła go, gdy wkrótce trafił za kratki za napaści na kobiety. Po wyjściu z więzienia pod koniec lat 70., związał się z Gabrielą, doczekali się córki. To właśnie konkubina zeznała później milicjantom, że wiedziała o chorej fascynacji Edka, o paleniu przez niego „gołej piczki”. Ale milczała.
Po zatrzymaniu w maju 1983 roku, po jego ostatnich „wykopkach”, Kolanowskiego przebadali psychiatrzy. Stwierdzili, że może odpowiadać za swoje czyny. Dostał karę śmierci. Wyrok wykonano w 1986 roku w areszcie przy ul. Młyńskiej w Poznaniu. Była to ostatnia „ks” wykonana w Poznaniu. Może gdyby został zatrzymany nieco później, gdy kara śmierci została zniesiona, urodzony w 1947 roku Kolanowski żyłby do tej pory.
- Powiem panu, że i ja, i inne osoby uważaliśmy, że nie powinien iść na szafot. Lekarze orzekli, że to zboczeniec, który jednak może odpowiadać za przestępstwa. A nie tylko moim zdaniem to był człowiek chory psychicznie. Po zatrzymaniu często z nim rozmawiałem, inni milicjanci również. Ściskałem jego dłoń, którą wiadomo, co robił. Krótko mówiąc wiem, jaką był osobą. Jego miejsce było w szpitalu psychiatrycznym, a na jego sprawie mogłoby powstać kilka doktoratów
– ocenia Roman Wojtyniak, szef milicyjnej specgrupy.