Zapomniane katastrofy kolejowe na Dworcu Łódź Kaliska

Anna Gronczewska
Zdruzgotana lokomotywa z węglarką pociągu, który wiózł żołnierzy.
Zdruzgotana lokomotywa z węglarką pociągu, który wiózł żołnierzy. archiwum
70 lat temu na Dworcu Kaliskim doszło do katastrofy. Jednej z największych w historii polskiego kolejnictwa. Niemal 20 lat wcześniej też doszło tam do dramatu.

Był 28 września 1946 roku. Minęła właśnie godzina piąta. Mieszkańców wsi Retkinia obudził ogromny huk.

- To było coś potwornego! - opowiadał potem jeden z mieszkańców Retkini. - Słychać było rumor, szczęk zgniatanego żelaza, krzyki, jęki ludzi. Pobiegliśmy z sąsiadem w kierunku torów, bo stamtąd dochodziły te dźwięki. Nigdy nie zapomniałem tego widoku.

Okazało się, że pod zamkniętym semaforem stał od pół godziny pociąg z Wrocławia. „Dziennik Łódzki” podał nawet jego numer - 534. Nagle to oczekiwanie na podniesienie semaforu przerwał huk rozgniatanego metalu. Z zakrętu, na ten sam tor, w pełnym pędzie wjechał pociąg pośpieszny z Jeleniej Góry o numerze 502. Jego maszynistą był Mikołaj Rędzia. Gdy zauważył on stojący na jego torze pociąg, zaczął hamować, ale odległość dzieląca dwa składy była zbyt mała. Parowóz z całą siłą uderzył w ostatni wagon pociągu, który jechał z Wrocławia.

Zdruzgotał dwa wagony i zwalił się z nimi z nasypu. Miażdżąc i grzebiąc pod sobą kilkunastu pasażerów

- pisał we wrześniu 1946 roku „Dziennik Łódzki”.

Zaraz na miejscu katastrofy pojawiły się władze kolejowe z dyrektorem Kanią. „Dziennik Łódzki” podawał też, że przybyli przedstawiciele prokuratury, Urzędu Bezpieczeństwa. W kierunku stacji Łódź Kaliska zaczęły pędzić na sygnale karetki pogotowia. Przybyła też straż pożarna i pogotowie techniczne z parowymi dźwigami.

- Maszynista Rędzia i jego pomocnik, wyrzuceni impetem z parowozu nie odnieśli żadnego szwanku - informował reporter „Dziennika Łódzkiego”.

Ale nie obyło się bez ofiar śmiertelnych. Na miejscu zginęło trzynaście osób - dziesięciu mężczyzn i trzy kobiety. Rannych zostało 70 pasażerów. Karetki pogotowia odwoziły ich do szpitali. Rozpoczęto też podnoszenie przewróconego parowozu. Podawano, że leżały pod nim zwłoki co najmniej trzech osób.

Jak donosił „Dziennik Łódzki”, przybyły na miejsce prokurator major Kanel od razu rozpoczął przesłuchania świadków, by ustalić przyczyny katastrofy. Między innymi zanotował zeznania 60-letniego Jana Karlińskiego, łodzianina, zamieszkałego przy ul. Perłowej, który był kierownikiem pociągu pośpiesznego jadącego z Jeleniej Góry.

- Nie mieliśmy żadnego sygnału, że tor jest zamknięty - opowiadał zaraz po wypadku, z obandażowaną głową Jan Karliński. - Jechaliśmy najspokojniej i według rozkładu jazdy. I nagle to fatalne zderzenie. 40 lat pracuje na kolei, ale jeszcze nie widziałem katastrofy tych rozmiarów!

Od początku trzymano się tezy, że zawiniła obsługa kolejowa. Stwierdzono, że zawiadowca stacji Łódź Kaliska z niewiadomych przyczyn trzymał za długo pod semaforem pociąg z Wrocławia. Musiał jednak wiedzieć, że zgodnie z rozkładem w tym czasie będzie jechał skład z Jeleniej Góry.

- Pabianice nie zawiadomiły mnie o wypuszczeniu tego pociągu! - tłumaczył zawiadowca.

Zdaniem „Dziennika Łódzkiego” zawiniła również stacja Lublinek, która nie zameldowała o przejeździe pociągu.

- Zawinili również zwrotnicowi w budkach - reporter dalej wymieniał listę winnych. - Powinni donosić sobie kolejno o przejeździe pociągu pośpiesznego. Na końcu wreszcie i kierownik pociągu osobowego mógłby zainteresować się rozkładem jazdy i wystawić człowieka z petardą sygnałową na zakręcie toru. Nie ponosi za to winy załoga pociągu pośpiesznego, która przez nikogo nie została zaalarmowana.

Podkreślano dzielną postawę ratowników. Jeden ze strażaków wyciągnął spod roztrzaskanego wagonu jednego z pasażerów. Zaraz po tym dostał on kilka zastrzyków. Jak zapewniał reporter „Dziennika Łódzkiego”, dzięki temu uratowano mu życie. Do akcji włączyło się również Pogotowie Lekarskie PCK. Opatrywali rannych, ich karetki odwodziły poszkodowanych do łódzkich szpitali. Udały się do nich też panie z Koła Opiekunek łódzkiego PCK. Opiekowały się rannymi, a na ich prośbę zawiadamiały rodziny ofiar katastrofy.

Tymczasem powiększała się liczba osób, które poniosły śmierć. Było ich w sumie dziewiętnaście. Kilku rannych zmarło w szpitalu. Były też kłopoty z identyfikacją ciał dwóch kobiet. Ponad 40 pasażerów było ciężko rannych. Po mieście zaczęły krążyć plotki, że w katastrofie zginął znany wtedy polski kolarz Mieczysława Kapiak, olimpijczyk z Berlina. Ale plotka się nie potwierdziła.

Potem o tej katastrofie na Dworcu Kaliskim niewiele mówiono. Tak jak o innym wypadku kolejowym, który miał miejsce jeszcze przed wojną, w sierpniu 1929 roku.

Dziennikarze nie mieli wątpliwości, że winnym katastrofy z sierpnia 1929 roku był Michał Wodzyński.
Dziennikarze nie mieli wątpliwości, że winnym katastrofy z sierpnia 1929 roku był Michał Wodzyński. archiwum

Też rano, o godzinie 6.40, na Karolewie, w pobliżu Łodzi Kaliskiej doszło do zderzenia dwóch pociągów. Jednym z nich podróżowali żołnierze łódzkiego 28. Pułku Strzelców Kaniowskich.

Jak wyjaśniała ówczesna prasa, po godzinie 6.00 rano od strony Koluszek jechał w kierunku Łodzi pociąg towarowy. Podróżowali nim wojskowi z 28. Pułku Strzelców Kaniowskich. Było ich czterdziestu. Wracali do swego pułku z ćwiczeń, które odbywały się w Baryczy. Z przeciwnej strony podążał również pociąg towarowy.

Z powodu źle nastawionej zwrotnicy oba składy znalazły się na tym samym torze. Jeden z nich już miał zjechać na inny tor, ale wtedy doszło do zderzenia.

- Pociąg jadący z Łodzi uderzył w węglarkę drugiego składu - tak opisywano tę katastrofę kolejową. - W jednej chwili z kilkunastu wagonów zostały jedynie szczątki. Lokomotywa jednego z pociągów i wagon stanęły w płomieniach. Niektórym z żołnierzy udało się wyskoczyć. Większość jednak została w środku.

Pociągiem jadącym do Łodzi podróżowali nie tylko wojskowi, ale również dziewięciu kolejarzy, którzy mieli objąć służbę. Wśród nich 33-letni Antoni Cebula. On pierwszy zauważył nadjeżdżający z boku pociąg, który za chwilę miał uderzyć w ich skład. Na początku się przeraził, ale nie stracił zimnej krwi. Otworzył drzwi wagonu.

Władek, w nogi!

- krzyknął do podróżującego z nim kolegi.

Ale ani Władek, ani inni kolejarze nie zdążyli wyskoczyć. Udało się to tylko Antoniemu Cebuli. Wyskoczył na chwilę przed katastrofą. Jego koledzy odnieśli ciężkie rany. Na miejscu zginęło siedmiu żołnierzy 28. Pułku Strzelców Kaniowskich: Zygmunt Wiśniewski, Albin Urbaniak, Jakub Doński, Jakub Giersz, Bazyli Łapkiewicz, Jefim Korniuk i Józef Dolny. Zginęło też trzech kolejarzy. Między innymi kierownik pociągu Ignacy Grzeglelucha.

Na miejsce katastrofy przybyły władze, z wojewodą łódzkim Władysławem Jaszczotem. Szybko ustalono również jej winnego. Okazał się nim zwrotniczy Michał Wodzyński. Mężczyznę aresztowano. Miał 56 lat i od 28 pracował na kolei. Cieszył się bardzo dobrą opinią. Uchodził za obowiązkowego pracownika. Trzy lata wcześniej otrzymał odznaczenie i 100 złotych nagrody za to, że zapobiegł katastrofie kolejowej.

W łódzkiej prasie relacjonowano pogrzeby ofiar katastrofy.

- Dawno Łódź nie widziała takiego przygnębiającego pogrzebu jaki wyprawiono trzem nieszczęśliwym żołnierzom - Albinowi Urbaniakowi, Zygmuntowi Wiśniewskiemu i Bazylemu Łapkiewiczowi zabitym podczas tragicznej katastrofy pod Karolewem - pisał „Express Wieczorny Ilustrowany”. - Wrażenie z tego okropnego pogrzebu było tak wstrząsające, że kobiety mdlały, nie mogąc opanować wielkiego wzruszenia na widok nieszczęśliwych matek i zrozpaczonych ojców, a mężczyźni ukradkiem ocierali łzy. Tak wielki pogrzeb pamiętają tylko ci, którzy przed kilku laty odprowadzali na cmentarz spalonych podczas pożaru w fabryce Angersteina nieszczęśliwych strażaków.

Zaznaczano, że ci trzej żołnierze odbywali czynną służbę w pułku „Dzieci Łodzi”. Wyróżniali się niezwykłą sumiennością. A za kilka tygodni mieli wrócić do cywila. Urbaniak i Wiśniewski pochodzili z Łodzi, a Łapkiewicz z Małopolski. Wszyscy zostali pochowani na łódzkim cmentarzu Doły.

Anna Gronczewska

Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia